ROZDZIAŁ SIÓDMY

Danton Fayette niczego nie pozostawił przypadkowi.

Rankiem, w dzień po Nowym Roku zjawił się u Bernadette jakiś człowiek z formularzami potrzebnymi do załatwienia wizy i prosił o jej paszport, aby załatwić wszystkie potrzebne formalności. Tego samego wieczora dostarczono jej bilet – miejsce pierwszej klasy na lot do Papeete dziesiątego stycznia. Tam ktoś będzie na nią czekał i prywatny samolot zabierze ją na Te Enata.

Do papierów dołączona była ręcznie napisana przez Dantona notatka: „Na wyspie nie ma lekarza. Jeśli chcesz być użyteczna, weź swoją torbę lekarską."

To była mała prowokacja, jakże dla niego typowa. Pamiętała, że powiedziała mu sześć lat temu, z całą pogardą, na jaką umie się zdobyć młodzieńczy idealizm, że prowadzi on całkowicie bezużyteczne życie. Czyżby zraniła wtedy jego dumę? Czy chce jej teraz udowodnić, że jest inaczej?

Bernadette miała uczucie, że zamykają się za nią drzwi pułapki. Chciała wierzyć, że Danton Fayette nie jest typem człowieka zdolnego do użycia siły. Manipulacji – tak, ale nigdy siły.

Znała go teraz lepiej, wiedziała, co potrafi. Czy na pewno będzie mogła się obronić przed jego sprytnymi manewrami? Spędzenie z Dantonem miesiąca, to po prostu coś, przez co musi przejść. Jak przez semestr w szkole z internatem… albo przez serię egzaminów. Myślenie o tym w ten sposób pozwalało jej utrzymać równowagę, ale czasami, mimo tego całego rozumowania, żołądek aż bolał ją z napięcia.

Kiedy skończyła się jej tymczasowa praca, przez parę dni oddała się szaleństwu zakupów. Na cały miesiąc na tropikalnej wyspie potrzebowała pełnego zestawu nie-krępujących ubrań, jakich normalnie nie nosiła.

Zadzwonił ojciec i ofiarował się z pomocą w organizowaniu wyjazdu, ale Bernadette powiedziała, że potrzebuje jedynie, by ktoś ją odwiózł na lotnisko Maskot rano w dniu odlotu. Prawda była jednak taka, że użyła tego jako pretekstu, by się z nim zobaczyć, ponieważ nie chciała prosić o to wprost. Chciała sprawdzić, czy ma się już dobrze… i porozmawiać z nim w cztery oczy.

Zwyczaje, których człowiek trzyma się przez całe życie, nie zmieniają się łatwo. Bernadette nie mogła zdobyć się, by poprosić o spotkanie, tylko dlatego, że chciała z nim porozmawiać. Nawet gdy przyjechał po nią i towarzyszył jej na lotnisko, nie potrafiła zmienić utrwalonej przez lata formy rozmowy… szermierka słowna, która w niczym nie wyrażała ich uczuć.

Ale wyglądał dobrze. Walczył skutecznie. Nikt by nie zgadł, że ma problemy z sercem. Jego twarz miała zdrowy kolor, oczy mu błyszczały, poruszał się sprężyście, jak człowiek w dobrej kondycji. Miała nadzieję, że nic mu się nie przytrafi, kiedy jej nie będzie.

Jeffrey wniósł jej torby na lotnisko i życzył udanych wakacji.

Ojciec pomógł przy oddaniu bagaży i sprawdzeniu biletów.

Usiedli w salonie dla pasażerów pierwszej klasy, czekając na zapowiedź lotu na Tahiti. Nie powiedzieli sobie nic ważnego. Bernadette rozpaczliwie pragnęła zapytać, dlaczego zrobił jej taką krzywdę, chciała dowiedzieć się czegoś o matce, ale duma nie pozwalała jej na szczerość.


Zamiast tego pytała o Dantona Fayette, ponieważ musiała dać jakieś ujście wewnętrznemu napięciu.

– Powiedz mi wszystko, co o nim wiesz – zachęcała, z nadzieją, że wiedza o jego przeszłości może być pożyteczna w nadchodzącej walce. A będzie to walka… co do tego Bernadette nie miała żadnych złudzeń. Będzie musiała walczyć z własną słabością tak samo, jak bronić się przed siłą Dantona.

Gerard Hamilton pokiwał głową z aprobatą. Zawsze badał pochodzenie i historie ludzi, z którymi miał do czynienia. Rozsiadł się wygodnie w fotelu i relacjonował to, co wiedział.

– Rodzina Fayette to rodzina handlowców i bankierów, mająca związki z paryskimi Rothschildami.

Danton studiował prawo, ale nigdy nie praktykował.

Stał się poważnym finansistą w całkiem młodym wieku. Zdolni ludzie w tym fachu zazwyczaj osiągają sukces za młodu. Teraz ma około trzydziestu pięciu lat.

Dzieli ich więc prawdopodobnie dekada, pomyślała Bernadette. Nie może mu dorównać latami doświadczenia, ale nadrobi to siłą woli. Musi. Albo skończy jak matka… poddając się mężczyźnie typu jej ojca. A na to nie może pozwolić.

Ojciec ciągnął dalej, nie zatrzymując się:

– Kiedy go spotkałaś po raz pierwszy, Danton zakładał filie banków kredytowych, które miały działać w rejonie Pacyfiku: Tahiti, Noumea, Vanuatu, Brunei. Przez następne lata zwolnił nieco tempo swych operacji. Ma zarządzających w Szwajcarii, Holandii… – gestem dał do zrozumienia, że na tym nie koniec. – Danton Fayette w każdej grze jest o krok do przodu, Bernadette. Nie lekceważ go.

– Nie mam zamiaru – odpowiedziała udając więcej pewności siebie, niż jej naprawdę miała. Gdyby tylko nie wydawał jej się taki pociągający… – Czy był kiedykolwiek żonaty?

– Nie. Działa szybko i swobodnie. Wątpię, żeby interesował się dłużej jakąś kobietą. – Jego spojrzenie spoczęło na Bernadette. Zastanawiał się…

– A co z wyspą? – zapytała. – Musiałeś ją odwiedzić.

Potwierdził skinieniem głowy.

– Danton zaprosił mnie tam trzy lata temu. Tak jak to teraz widzę, wtedy właśnie zaczął rozwijać całą operację, aby mnie w nią wciągnąć. Te Enata jest bardzo piękna. Idylliczna. Poza plantacją i jej zabudowaniami jest ciągle raczej prymitywna. Po jednej stronie jest tam tylko sklep, a po drugiej mała wioska. I chaty wyspiarzy. Wszystko sprowadza się tam łodziami.

– Plantacja? – podpowiedziała.

– Przestała przynosić już dochody. Danton nie próbuje nawet zarządzać tym jak normalnym przedsiębiorstwem. Plantacja zarabia tylko na własne utrzymanie i wypłaca pensje pracownikom.

– A w jaki sposób został właścicielem wyspy? – dopytywała się, bardziej dla podtrzymania rozmowy niż z prawdziwej ciekawości. Wszystko to nie miało znaczenia. Ważne było tylko to, co się zdarzy między nią a Dantonem. Była głupia, że przyjęła jego wyzwanie. Było to prawdziwe szaleństwo narazić się na takie niebezpieczeństwo, a jednak… chciałaby… nie, teraz musi już jechać. To jest sprawa honoru.

– Wyspę dostał w spadku po swoim dziadku – ze strony matki – wyjaśniał ojciec. – Ten z kolei kupił ją przed Pierwszą Wojną Światową. Założył plantacje – kopra, cukier, ananasy… w swoim czasie robili masę pieniędzy.

Zmarszczył brwi.

– Ale to nie ma nic do rzeczy. Byłem zaskoczony, kiedy usłyszałem, że wyspa jest na sprzedaż… za odpowiednią cenę. Gdybym ją ja miał, nigdy bym jej nie sprzedawał. W żadnych okolicznościach.

– On nie chce jej sprzedać – powiedziała Bernadette z całkowitą pewnością. – Danton zawsze robi coś przeciwnego do tego, czego się spodziewasz. Liczy na to, że mu się poddam.

Ich oczy się spotkały w całkowitym i zgodnym porozumieniu. Coś na podobieństwo uśmiechu przemknęło przez twarz Gerarda.

– Może się myliłem. A nuż możesz być dla niego partnerem. W taki czy inny sposób…

Bernadette zmusiła się do uśmiechu.

– Cieszę się, że we mnie wierzysz. A jaki ośrodek turystyczny masz zamiar wybudować, ojcze?

Chwile zajęło mu skupienie się na nowym temacie.

– Będzie oczywiście jakiś kompleks centralny, recepcja, restauracje, ośrodki rozrywkowe, pomieszczenia dla obsługi. Ale goście będą mieszkać w osobnych domkach. Kiedy się ma do dyspozycji całą wyspę, nie trzeba oszczędzać miejsca, a chciałbym zachować naturalny urok tego miejsca. Oczywiście trzeba będzie gdzieś zrobić korty tenisowe i pola golfowe. To niezbędne dla takich ludzi, jakich chciałbym tam przyciągnąć. Powinni być zachwyceni.

Bernadette pokiwała głową, zastanawiając się po cichu, co się stanie z mieszkańcami Te Enata i ich sposobem życia. To, co mówił Danton, miało sens. Była na Hawajach i wiedziała, że nie zostało tam nic z oryginalnej kultury oprócz szczątków zachowanych na pokaz dla turystów. Ale może wtargnięcie zachodniej cywilizacji w postaci ośrodka turystycznego jej ojca będzie ściśle ograniczone? Będzie nalegać na to, żeby tak się stało. Będzie jej się należało to ustępstwo ze strony ojca.

Zapowiedziano jej lot.

Wstali.

Gdy podprowadził ją do wyjścia, była świadoma każdego kroku, który robili, aż do bólu zdawała sobie sprawę, że czas ucieka, a ona nie powiedziała nawet małej części tego, co chciała. Było tyle rzeczy, które chciała wiedzieć. Zależało jej na nim. Ale jak miała to wyrazić? Jak się z nim porozumieć?

Zwlekali z pożegnaniem, podczas gdy kolejka oczekujących na wejście na pokład samolotu malała, ale ciągle nic nie mówili. Ostatni pasażer zakończył formalności związane z wejściem na pokład i stewardessa spojrzała pytająco na Bernadette.

Bernadette odwróciła się sztywno do ojca i wyciągnęła rękę.

– Do widzenia. Dziękuję, że mnie odprowadziłeś. Jego ręka serdecznie ujęła jej dłoń.

– Uważaj na siebie, Bernadette.

– Ty również – powiedziała zachrypniętym głosem, ze ściśniętym ze wzruszenia gardłem.

Zabrała rękę i taki żal ścisnął jej serce, że nie mogła odejść… nie powiedziawszy niczego. Odwróciła się i rumieniec zakłopotania pojawił się na jej policzkach.

– Wyjdziesz mi na spotkanie, kiedy będę wracać?

– Oczywiście – zapewnił ją. I miał coś w oczach… coś o wiele serdeczniejszego niż duma.

Nie było czasu na powiedzenie niczego więcej, więc Bernadette, pragnąc zrobić jakiś znaczący gest, zbliżyła się do ojca i wycisnęła na jego policzku pocałunek.

Nie obejrzała się, gdy szła do wyjścia. Nie obejrzała się ani razu. Gerard patrzył za nią, dopóki nie zniknęła w korytarzu prowadzącym do samolotu. W oczach pojawiły mu się łzy, ale było mu wszystko jedno, czy to ktoś zobaczy.

Topniały nagromadzone przez dwanaście lat lody. Nie było nic ważniejszego od tego.

Dotknął policzka, w który go pocałowała.

Za miesiąc wyjdzie jej tutaj na spotkanie… wyjdzie powitać swoją córkę w domu. Za nic nie ma zamiaru umierać na stole operacyjnym dra Nortona, ma przecież tyle powodów do tego, żeby żyć! Poza tym jego serce ma się świetnie. Od bardzo dawna nie czuł się tak dobrze.

I Bernadette poczuła się lepiej. Rozsiadła się wygodnie w fotelu pierwszej klasy i przyjęła kieliszek szampana z rąk stewardessy. Czuła się spokojna i pogodzona ze sobą samą, bardziej, niż przez cały ostatni tydzień, bardziej, niż przez wszystkie ostatnie lata. Kiedy wróci do domu będzie serdeczna dla ojca i będzie z nim szczera… wyjdzie mu na przeciw, jak powiedziała Tammy Gardner.

A na razie musi się skoncentrować na tym, co ją czeka… Danton… i miesiąc z nim na Te Enata. Jak ma walczyć z jego urokiem? Nie może pozwolić mu na zwycięstwo. Tym razem nie. Musi mu pokazać, że bez względu na to, co on zrobi, ona będzie się trzymała swoich zasad!

Trwający sześć i pół godziny lot na Tahiti minął jej szybciej, niż się spodziewała. Ciągle jeszcze nie ułożyła konkretnego planu działania – ani obrony – gdy odrzutowiec wylądował na lotnisku Faaa. Kiedy przechodziła przez formalności celne, podszedł do niej mężczyzna, który przedstawił się jako Alain Perdrier, pilot mający ją przewieźć na Te Enata.

Był późny ranek i gdy opuszczali międzynarodowe lotnisko, tropikalny, wilgotny upał uderzył ją jak fala. Bernadette żałowała, że nie pomyślała o tym, aby wypytać ojca o mieszkanie na plantacji. Miała nadzieję, że była tam klimatyzacja. Miała także nadzieję, że jej ubranie będzie ciągle wyglądać porządnie, kiedy dojedzie na Te Enata.

Na tę pierwszą konfrontację z Dantonem wybrała bardzo modny biały komplet ze spodniami zrobionymi z mieszanki lnu i sztucznego włókna. Żakiet miał krój koszulowy z luźnymi długimi na trzy-czwarte, zgrabnie wywiniętymi rękawami. Do tego założyła żółtą podkoszulkę bez rękawów i sandałki z białożółtych pasków.

Strój uzupełniał miękki biały kapelusz od słońca, pięknie przybrany żółtym, zwracającym uwagę szalem. Bernadette upięła na karku swoje długie jasne włosy w kok, tak, żeby móc założyć kapelusz trochę na bakier. Chciała wyglądać jak dobrze zorganizowana zdyscyplinowana kobieta, która potrafi się odpowiednio znaleźć w każdej sytuacji. Niedostępna… pod każdym względem.

Jednakże jej plan na pełne dostojeństwa przybycie załamał się, gdy stwierdziła ze odbędzie lot hydroplanem. Stanęła wobec konieczności wsiadania i wysiadania z malutkiej łódki, gdy wchodziła i wychodziła z samolotu. Alain Perdrier wyjaśnił jej, że na Te Enata nie ma pasa startowego. Podróżuje się tam albo łodzią, albo hydroplanem, ale lecieć jest lepiej. Trwa to tylko godzinę.

Bernadette poddała się temu, co nieuniknione. Weszła do rozchybotanej łódki, głęboko wdzięczna losowi, że jej sandałki nie mają wysokich obcasów. Posępnie upierała się przy kapeluszu, gdy pruli przez wodę do samolotu. Bez względu na to, jak niewygodna była ostatnia część podróży, była zdecydowana wznieść się ponad wszystkie przeciwności i zachować przed Dantonem niewzruszony spokój.

Czterdzieści pięć minut później ukazała się wyspa, i kiedy podlecieli bliżej, wyglądała jak przepyszny klejnot w morzu.

Była otoczona krawędzią białej, rozbijającej się o rafy koralowe piany. Wody laguny były opalizująco zielone i w pobliżu brzegu przechodziły w kolor jasnoturkusowy, kontrastujący z bezbarwnym żwirem plaż. Roślinność była żywozielona i tak bujna, że wyglądałaby jak dżungla tropikalna, gdyby nie poruszane wiatrem palmy w pobliżu brzegów.

Bernadette nie dostrzegła żadnych śladów ludzkich osad oprócz kilku dużych chat skupionych w pobliżu długiego mola.

Hydroplan szybko się obniżył i wylądowali na wodach laguny. Ludzkie figurki wybiegły na plażę i spuściły na wodę czółna. Bernadette miała nadzieję, że nie będzie musiała wsiadać do żadnego z nich, aby dostać się na ląd. Samolot posuwał się po wodzie w kierunku mola i w końcu zatrzymał się całkiem od niego blisko. Jeden z tubylców wiosłował łodzią w kierunku samolotu i Bernadette odetchnęła z ulgą. Przynajmniej nie było to czółno!

Gdy wsiadła do łódki, czółna otaczały ją wkoło, a tubylcy rzucali do niej naszyjniki z kwiatów i wołali Bienvenue i Haer mai, co Bernadette uznała za polinezyjskie powitanie. Zaszokowało ją, że pod kwietnymi naszyjnikami dziewczęta miały nagie piersi. Wszystkie! A mężczyźni mieli na ramionach i piersiach zdumiewającą ilość tatuaży.

Po kilku chwilach oszołomienia Bernadette zawiesiła dwa naszyjniki z wonnego jaśminu na szyi. Ich kolor nie kłócił się jej ubraniem i nie chciała też nikogo obrazić. Resztę założyła na przegubie dłoni. Wszyscy się uśmiechali i byli tym wyraźnie uszczęśliwieni.

Kiedy spojrzała na molo, zobaczyła czekającego na nią Dantona. Pojawił się nie wiadomo skąd. Ale nie był tym gładkim wyrafinowanym mężczyzną, którego znała.

Na biodrach, jak tubylcy, miał jedynie opaskę w jaskrawy biało-czerwony wzór. Podkreślało to ciemną opaleniznę jego aż nazbyt nagiego ciała; pięknego, męskiego ciała.

Bernadette nigdy przedtem nie użyła słowa „piękny" w odniesieniu do żadnego mężczyzny, ale teraz wkradło się ono i utkwiło w jej myślach. Jego ciało było jędrne, a skóra gładka i lśniąca. Gibkość i zwierzęcy wdzięk jego ruchów przykuwały jej wzrok.

Bernadette nagle przypomniała sobie, co mówił sześć lat temu – jego fascynację zmysłowością – ale wtedy był w błędzie i jest w błędzie teraz. Nie uda mu się narzucić jej reguł postępowania na następne trzydzieści dni. Nie stanie się „kobietą tubylczą".

Łódka uderzyła o molo w pobliżu drabinki. Danton schylił się i pomógł jej wspiąć się po szczebelkach. Gdy chwycił jej przegub, serce jej zaczęło bić szybciej. Bez względu na walkę, która ich czeka… którą muszą odbyć… był jedynym mężczyzną, którego obecność powodowała takie reakcje i wprawiała ją w takie podniecenie.

Opanowała się dopiero wtedy, kiedy stanęła pewnie na molu i napotkała rozbawione spojrzenie jego niegodziwych oczu.

– A więc jednak przyjechałaś – powiedział cicho i przesunął wzrokiem po jej stroju od góry aż do stóp i znowu spojrzał na kapelusz. – Nawet jeśli tylko w tym celu, aby stoczyć walkę – dodał kpiąco.

Bernadette zaczekała, aż jego oczy spotkały się z jej wzrokiem i uśmiechnęła się z pogardą – do niego i wszystkiego, co reprezentował.

– Nie spodziewaj się sympatii z mojej strony, Dantonie. Nie obchodzisz mnie ani ty, ani twoje idee.

Jedyny powód, dla którego tu jestem, to to, że chciałabym zrobić coś dla mojego ojca.

Jego rysy stwardniały.

– Jako twój gospodarz nie będę się z tobą spierał.

Uniosła pytająco brwi.

– Nie masz chyba zamiaru, próbować mnie nakłonić do zmiany zdania?

– O, w wielu kwestiach – zacisnął usta. – Ale nie poprzez spory. Chodźmy… – Chwycił ją lekko za ramię i poczęli iść wzdłuż mola. Drugą wolną ręką wskazywał otoczenie. – Te Enata będzie dla ciebie wspaniałym doświadczeniem. Znam tylko dwa miejsca na świecie, które mają cudowne właściwości lecznicze… gdzie ci, co zostali zranieni, mogą się wyleczyć. Szwajcaria jest jednym z nich – jego spojrzenie prowokacyjnie szukało jej wzroku. – Wyspy Tahiti są drugim.

– Czy sugerujesz, że ja jestem zraniona, Dantonie? – powiedziała oschle, z nutą szyderstwa w głosie. – Że coś jest ze mną nie w porządku?

– Kto z nas jest doskonały? – odpowiedział enigmatycznie. – Spójrz wokół siebie, Bernadette. Nerwice i tabu stworzone przez nasze wyrafinowane zachodnie społeczeństwo nie kłopoczą tych ludzi. Mężczyźni i kobiety żyją tu w zgodzie ze swoją cielesnością, zadowoleni z prostego życia… – spojrzał jej prosto w oczy. – Czy możesz o sobie powiedzieć to samo?

Starał się specjalnie ją speszyć. Bernadette potrząsnęła głową.

– Nie mam żadnych fobii – powiedziała wymijająco.

Mały chłopczyk wbiegł co sił w nogach na molo i Danton uwolnił Bernadette, aby złapać go i podnieść wysoko do góry, a następnie posadzić sobie zachwycone dziecko na ramieniu.

– To, co jest tu najważniejsze – mówił, a jego wzrok wbijał się w nią uporczywie – to dzieci. Są cenione bardziej niż wszystko inne. Nie są niczyją osobistą własnością, która może być zaniedbywana lub pielęgnowana w zależności od kaprysu. Są darem Boga, który kochać muszą wszyscy.

– To bardzo ładnie – powiedziała opryskliwie i rumieniec gniewu oblał jej policzki, ponieważ Danton zrobił aluzje do jej własnej przeszłości. – Czy jesteś ojcem tego chłopca, który może być tak spokojnie pozostawiony opiece innych?

– Tak, w pewnym sensie – powiedział bez cienia zakłopotania. Opuścił chłopca na ziemię i ten skwapliwie zeskoczył z mola, by dołączyć do grupy innych dzieci bawiących się w wodzie. Danton powrócił spojrzeniem do Bernadette.

– Jestem ojcem ich wszystkich. Ale nie w tym sensie, o jaki ci chodzi – powiedział spokojnie.

– Kiedy naprawdę będę miał dzieci, będę je miał z kobietą, której pragnę najbardziej ze wszystkich. I z moją żoną i dziećmi pozostaniemy razem…w sposób, w jaki naprawdę się to liczy… do końca życia.

Bernadette nie miała na to gotowej odpowiedzi. Znowu spowodował, że zachwiały się jej wcześniejsze o nim wyobrażenia. Czy był naprawdę zdolny do stałości? Wierności? Czy była to kuglarska sztuczka w grze prowadzącej do uwiedzenia jej?

– Uwierzę, gdy to zobaczę, Dantonie – powiedziała.

– Szczególnie, gdy spotkam twoją żonę.

Jego oczy znowu patrzyły na nią zaczepnie.

– Ciekaw jestem, jaką ty byłabyś matką, Bernadette?

– Nie sądzę, żebym kiedyś wyszła za mąż – powiedziała krótko.

– Oczywiście, że nie – zakpił. – To by znaczyło, że pogodziłaś się z faktem, że jesteś kobietą.

Bernadette zacisnęła usta, odmawiając chwycenia przynęty. Typowy męski szowinista, pomyślała z wściekłością, a ona nie ma zamiaru dać się wciągnąć w głupią seksistowską dyskusję.

– Ale Te Enata wywrze na ciebie magiczny wpływ.

Tu zrozumiesz, że jesteś kobietą. Przede wszystkim kobietą – powiedział, celowo biorąc jej milczenie za znak zgody. – Nic nie jest pewniejsze od tego.

I tak obiecując… czy też grożąc… sprowadził ją z mola na swoją wyspę.

Obraz Dantona Fayette jako uczynnego filantropa, troszczącego się o jej dobro, sprowadzającego ją na swą wyspę na miesiąc, aby zagoiły się jej „rany" – był dla Bernadette nie do przyjęcia. W końcu dobrze wiedziała, jak umiał zwodzić. Wcześniej czy później odsłoni swoje prawdziwe oblicze, a ona musi czuwać, by zachować jasność spojrzenia, by wiedzieć, kiedy to nastąpi. I by móc sobie poradzić.

– Zabiorę cię do twojej chaty, żebyś mogła rozpakować się przed lunchem – powiedział, prowadząc ją do jeepa.

– Chaty? – Bernadette zgrzytnęła zębami. – Ale ty masz tu dom, Dantonie – powiedziała z naciskiem.

– Mówiłaś, że chcesz mieszkać osobno, więc będziesz miała osobne mieszkanie. – Niegodziwe rozbawienie lśniło w jego oczach. – Widzisz, jestem w porządku. Dotrzymałem słowa.

A więc tak mu zależy na tym, żeby jej było dobrze, myślała z wściekłością. Ale nie będzie się z nim kłócić i nie będzie go błagać. Dała taki warunek i bez względu na to, jak prymitywna będzie jej chata, będzie w niej mieszkać, nawet gdyby miała tam umrzeć. To tylko miesiąc, powiedziała swojemu przerażonemu sercu.

Na słońcu upał był obezwładniający i Bernadette chętnie przyjęła pomocną dłoń Dantona, gdy wsiadała do jeepa. Jego płócienny dach przynajmniej dawał nieco cienia. Ubranie lepiło się na niej, tak było parno. Im szybciej przebierze się w coś lżejszego, tym lepiej. W chacie z całą pewnością nie ma klimatyzacji!

– A co z moim bagażem? – zapytała, gdy Danton sadowił się na miejscu kierowcy. Spojrzenie w dół na molo uświadomiło jej, że jest właśnie wyładowywany z łódki.

– Będzie przyniesiony jak można najszybciej – powiedział.

– Wolałabym poczekać teraz – powiedziała Bernadette z determinacją. Wystarczy, że będzie mieszkać w chacie. Nie ma zamiaru siedzieć godzinami w ciężkim ubraniu i czekać aż przyniosą jej bagaż. Danton wzruszył ramionami.

– Jak sobie życzysz.

Nagle zaterkotał silnik hydroplanu i mały samolot zaczął rozpędzać się do startu. Bernadette obserwowała, jak prześlizgnął się po lagunie i oderwał od wody. Gdy unosił się do góry, poczuła z całą ostrością, że jest odcięta od świata, który znała.

I Danton wcale tego nie ukrywał:

– Teraz nie ma dla ciebie ucieczki z wyspy, Bernadette – powiedział zmuszając ją, by na niego spojrzała. W jego czarnych oczach lśniła głęboka satysfakcja. – Cokolwiek się zdarzy, nie ma dokąd uciekać! Nie ma kogo wołać. Twój ojciec nie może cię uratować. Przez cały następny miesiąc jesteś moja.

Загрузка...