Co, do cholery, powie Bess? Kaldak mocniej zacisnął dłonie na kierownicy. Podejrzewał, że będzie źle, ale nie, że aż tak. Nie miał pojęcia, że Esteban jest tak blisko. Mógłby ją okłamać. Firma twierdziłaby, że Bess nie potrzebuje tych informacji, a on świetnie umiał kłamać. Ostatnio kłamstwo łatwo mu przychodziło.
Nie chciał jej oszukiwać. Miał już tego powyżej uszu. Poza tym lubił Bess Grady. Stanowiła taką skomplikowaną mieszankę kruchości i siły, niepewności i zdecydowania. Cenił jej odwagę i uczciwość, a nawet upór, który przysparzał mu tylu problemów. I dał jej słowo.
Do licha z przepisami. Powie jej, ile może. Zresztą to i tak bez znaczenia.
Teraz bez znaczenia.
– No i? – powitała Bess Kaldaka, ledwo wszedł do pokoju. – Sporo czasu ci to zajęło.
– Trochę pokrążyłem po okolicy. Chciałem się upewnić, czy nikt mnie nie śledzi. – Skierował się do kuchni. – Napijesz się kawy?
Założyła ręce na piersiach.
– Nie, chcę, żebyś ze mną porozmawiał.
– Cóż, mnie się przyda. – Odmierzył kawę i wodę do ekspresu, po czym włączył urządzenie. – Dlaczego oni zawsze w hotelach wszystko mają na dwa kubki?
– Gdzie dzisiaj pojechałeś, Kaldak?
– Zadzwoniłem do Eda Katza z CDC i poprosiłem, żeby się ze mną spotkał w ośrodku.
– I?…
– Przywiozłem mu do analizy pieniądze, które zabrałem ze skarbonki na biednych w kościele.
Po wszystkim, co się ostatnio wydarzyło, zapomniała o pieniądzach.
– Posyłając swoich ludzi do odkażenia Tenajo, Esteban kazał szukać banknotów o nominale dwadzieścia pesos i wszystkie je zebrać. Wkładano je do specjalnie zamykanych toreb, a potem palono. Najwyraźniej pominęliśmy skarbonkę dla ubogich. Esteban będzie niezwykle zasmucony.
– Pesos?
– Podrobione banknoty, nasączone specjalnym barwnikiem. Zdaniem Eda, do fioletowego atramentu dodano sztucznie wyhodowaną laseczkę wąglika.
– Wąglik – szepnęła. – O Boże.
– Co wiesz o tej chorobie?
– Tyle, ile się dowiedziałam, nim przerwałam studia na medycynie. Ludzie na ogół zarażają się poprzez kontakt z zarażoną skórą albo sierścią zwierzęcą.
– Zwykle wąglik występuje w postaci czarnej krosty, wąglika jelitowego albo płucnego. W Tenajo wypuszczono płucnego. Atakuje on płuca i opłucną, a ten mutant powoduje śmierć w ciągu sześciu godzin od kontaktu. Ale nie na wszystkich podziałał tak samo. Ze stanu ciał jednoznacznie wynikało, że niektórzy zmarli w ciągu paru minut, podczas gdy inni męczyli się wiele godzin.
Chłopczyk z sklepie wyglądał, jakby go powalił piorun.
– Ale umarli wszyscy.
– Tak, lecz ta różnica czasu nie daje Estebanowi spokoju. Chyba dlatego opóźnia ostateczną akcję. Ale jest blisko, za blisko.
– Istnieje szczepionka przeciwko wąglikowi. Na ogół dobrze się sprawdza.
– Nie przeciwko temu mutantowi.
– Żadnego leku?
– Harówka dwadzieścia cztery godziny na dobę przez najbliższe osiem miesięcy może by zaowocowała wyprodukowaniem szczepionki. Ale nie stać nas na taki luksus.
– I Esteban wykorzystał pieniądze do zabicia tych wszystkich ludzi – szepnęła.
A masz lepszy pomysł? Kto odmówi pieniędzy? Tenajo było malutkim, ubogim miasteczkiem. Kiedy przyjechali tam ludzie Estebana, rozdając każdemu banknoty, ludziom pewnie się wydawało, że umarli i znaleźli się w niebie.
– A potem rzeczywiście umarli.
Nie mieściło jej się w głowie tak na zimno zaplanowane okrucieństwo. To jak ci szaleńcy, którzy w Halloween szprycowali cukierki trucizną i częstowali nimi dzieci.
– Jakim cudem ludzie Estebana rozdawali pieniądze, sami przy tym nie robiąc sobie krzywdy?
– Banknoty włożono do specjalnych zaklejonych foliowych torebek. Wymyślenie ich trwało niemal równie długo, jak wyprodukowanie mutanta laseczki wąglika.
Jak torebki, które zabrał ze skrzynki z ofiarami.
– Czy twoja metalowa walizka też miała specjalne zabezpieczenie?
Przytaknął.
– Ale niezbyt się przejmowałem. Esteban nie obawiał się wpuszczenia do Tenajo służb sanitarnych. Starał się wyzbierać każdy banknot, ale za nic by nie ryzykowałby któryś z funkcjonariuszy zmarł. Widocznie laseczki po pewnym czasie przestawały być groźne. Podejrzewam, że ten okres wynosił co najmniej dwanaście godzin, bo Esteban był pewny, że ty i twoja siostra się zarazicie.
– Rico umarł.
– To inna sprawa. Może w pewnym momencie miał bezpośredni kontakt z banknotami.
– Źródło… – powiedziała ogłuszona. – Ksiądz bez przerwy to powtarzał przed śmiercią. Sądziłam, że mówi o truciźnie. A on miał na myśli pieniądze.
– Źródło wszelkiego zła? Niewykluczone.
– Czego pragnie Esteban, że posuwa się do takich czynów?
– Nie wiem, czego ten szaleniec chce. Kawa się zaparzyła, nalał sobie do kubka.
– Musisz wiedzieć. Pracowałeś dla niego.
– Chce to wykorzystać do szantażu, a pieniądze to jeden z jego elementów. I władza. Ale sądzę, że chodzi o coś więcej. – Popijał kawę. – To nieprzewidywalny szaleniec.
– Przypomina potwora z komiksów.
– Nie myśl tak – ostrzegł z powagą. – Jest bardzo inteligentny, inaczej nie zdołałby zbudować takiej siatki. W laboratorium Estebana stworzono mutanta wąglika, do Habina należało wyprodukowanie fałszywek. Habin sądzi, że to on wszystkim kieruje, ale ja bym tak nie twierdził.
– Kim jest ten cały Habin?
– To międzynarodowy terrorysta, mieszkający w Libii. Chodzi mu o politykę. Od ponad roku usiłuje wywrzeć nacisk na Stany Zjednoczone, by one z kolei wymogły na Izraelu zwolnienie palestyńskich więźniów.
Przeszył ją nagły strach.
– Stany Zjednoczone.
– Mówiłem ci, że Tenajo to tylko przygrywka.
– Ale nie dodałeś, że celem będą Stany.
– Sądzę, że się tego domyślałaś.
Może i tak, ale wolała się do tego nie przyznawać nawet przed sobą.
– Jesteś pewien?
– Półtora roku temu z mennicy w Denver zniknął komplet matryc dwudziestodolarówek.
– Podobno naszych banknotów nie sposób podrobić.
– Wystarczą bardzo dobre podróbki, a wynik będzie dokładnie taki sam jak w Tenajo. Kto będzie sprawdzał pieniądze, które spadły z nieba?
– Które miasto?
– Nie wiem, nawet jeśli decyzja już zapadła.
– Musimy kogoś ostrzec.
– A kogo? Prezydenta? Jeśli skontaktuje się z Meksykiem, uzyska zapewnienie, że mieszkańców Tenajo wytrzebiła cholera. CDC to potwierdzi.
– Przecież masz zakażone pieniądze.
– To kolejny negatyw. Nawet jeśli prezydent uzna, że istnieje niebezpieczeństwo, nie może wystąpić z oficjalnym komunikatem. Wzbudzenie wśród obywateli nieufności co do własnej waluty zrujnowałoby gospodarkę. Wyobrażasz sobie, co by się stało na giełdzie? – Zacisnął ręce wokół kubka. – To by się spodobało Habinowi. Osiągnąłby swój cel bez użycia wąglika, Czyli dopuścisz, żeby umarło więcej ludzi? – spytała z niedowierzaniem.
– Tego nie powiedziałem. Po prostu musimy zebrać więcej danych, nim zaczniemy ostrzegać.
– A jakim cudem je zdobędziesz? Nie możesz wrócić do Estebana.
– Mógłbym, gdybym przyniósł twoją głowę. Cofnęła się.
– Żartowałem – powiedział szorstko.
Zmierzyła go lodowatym wzrokiem.
– Skąd mam wiedzieć? Zabolałoby cię, gdybyś się uśmiechnął?
– Może.
– A co z twoimi przyjaciółmi z CIA? Żaden z nich nie ma dostępu do kogoś z Białego Domu, kto mógłby coś w tej sprawie zrobić?
– Paul Ramsey. Jest zastępcą dyrektora CIA, chodził do szkoły z prezydentem. Zadzwoniłem do niego ze szpitala i podzieliłem się swoimi podejrzeniami.
– Zrobi coś?
– Jeszcze nie. Powiedziałem, że potrzebuję więcej czasu. Brakowało mi argumentów. Nie chciał przyznać się prezydentowi, jak niewiele możemy zdziałać. Kazał się ze sobą skontaktować w razie potrzeby.
– Właśnie jest potrzeba.
– I oczywiście zamierzam do niego zadzwonić z wiadomością, że Ed potwierdził obecność laseczek wąglika.
– I że należy wstąpić na drogę oficjalną. Wpatrywał się w nią beznamiętnie.
– Napij się kawy.
– Nie chcę twojej cholernej kawy. – Najchętniej by go udusiła. Głęboko zaczerpnęła tchu i usiłowała zapanować nad głosem. – Dzwoń do Ramseya i każ powiadomić Biały Dom. Nie będę dźwigała takiej odpowiedzialności.
– To ją zrzuć. Ja ją będę dźwigał. – Dwoma łykami dopił kawę. – Robię to od dawna. Parę dni więcej, parę dni mniej, co za różnica.
– W takim razie ja do kogoś zadzwonię.
– Wybij to sobie z głowy – oświadczył zimno. – Nawet gdybym musiał cię związać i zakneblować. Za często widziałem, jak z winy biurokratów akcje biorą w łeb: albo przez przecieki, albo przez zwykłą głupotę.
– Nie użyjesz wobec mnie siły.
– Jeszcze przed chwilą nie byłaś tego taka pewna.
– Nie zrobisz tego.
– Trafiłaś, nie zrobię. Czyli jestem bezbronny.
Popatrzyła na niego zaskoczona.
– Jak tygrys. Wątpię, byś choć raz w całym swoim życiu był bezbronny.
– Jeśli to ode mnie zależy, nie. A nie zależy – dodał po prostu. – To za poważna sprawa. Tenajo nie zakończyło się pełnym sukcesem, ale prawie. Kończy nam się czas. Muszę zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby nie doprowadzić do katastrofy, i potrzebuję twojej pomocy.
– Raczej milczenia.
– To już wielka pomoc. Niewykluczone, że później poproszę cię o więcej.
– Tak nie wolno.
– Może. Ale Esteban jest zbyt groźny. Nie stać mnie na ryzyko sprowokowania go do jakiegoś szaleńczego czynu. Wiesz, do czego może doprowadzić wąglik? – Usta mu się wygięły w krzywym uśmiechu. – W 1942 roku Brytyjczycy eksperymentalnie zdetonowali bombę wąglikową na bezludnej wysepce niedaleko Szkocji. Dzień po eksplozji zaczęły ginąć owce. Gruinard po dziś dzień jest jałowa.
Bess przeszył dreszcz.
– I to ma mnie przekonać do zachowania milczenia? Zresztą twierdziłeś, że zmutowany szczep wąglika żyje zaledwie parę godzin.
– A jeśli Esteban wykorzysta niezmutowane organizmy?
– Przestań. Usiłujesz mnie przerazić.
– Gdzież twojemu przerażeniu do mojego. Ja już to widziałem. Wiem, co to znaczy.
Gdzie…
Pomóż mi. Patrzyła na niego rozdzierana wątpliwościami. Zdążyła się przekonać, jaki jest sprytny i jak doskonale potrafiłby manipulować jej uczuciami. Ale teraz w każdym jego słowie aż pulsowała prawda, mówił z taką szczerością, że ją pokonał.
– Bodajby cię.
– Jesteś mi potrzebna.
Odwróciła się na pięcie i ruszyła do schodów.
– Postępuję właściwie – dogoniły ją jego słowa. – Wierz mi, Bess. Nawet jeśli w swoim mniemaniu postępował słusznie, to wcale nie oznaczało, że rzeczywiście ma rację.
A jeśli tak? Skosztowała jadu Estebana. Co będzie, jeśli przeciek sprowokuje go do działania? Zmutowany szczep jest wystarczająco przerażający, ale niezmutowana laseczka wąglika będzie jeszcze gorsza. Wzmianka o Gruinard nią wstrząsnęła.
– Nie wiesz, do czego jest zdolny Esteban… – odezwał się Kaldak.
– Zamknij się. Powiedziałeś, co miałeś do powiedzenia. Druga Emily się znalazła. Do licha, sama podejmuję decyzje.
Kaldak umilkł.
Decyzja już zapadła, uświadomiła sobie Bess. Odwróciła się do niego.
– Wstrzymam się… Na jakiś czas. – Podniosła rękę, nie dopuszczając go do słowa. – Póki nie wyciągniemy Emily poza zasięg Estebana. Potem nie wiem. Ale nie pozwolę z siebie zrobić jakiejś kukły brzuchomówcy, która się odzywa tylko wtedy, gdy chce jej właściciel. I nie waż się więcej ukrywać przede mną faktów. Chcę wiedzieć tyle samo, co ty. Jeśli mam odpowiadać za zdetonowanie śmiertelnej broni, to nie dlatego, że trzymano mnie w nieświadomości.
Wolno skinął głową.
– Coś jeszcze?
– Tak. – Zbliżyła się do niego. – Daj mi kubek tej cholernej kawy. Teraz mi się przyda.
Wściekłym wzrokiem mierzyła Kaldaka, który kręcił się po kuchni, sprzątając po kolacji. Ależ z niej kretynka. Gdyby miała choć za grosz rozumu, zawiadomiłaby FBI, CIA albo… kogokolwiek.
Ale przyznawała rację Kaldakowi, gdy mówił o biurokracji. Za dużo się naoglądała w Somalii, by wierzyć w nawet najszlachetniejsze organizacje.
– Zaraz mnie przeszyjesz na wylot – odezwał się Kaldak. – Byłabyś tak miła i przestała mnie mierzyć wzrokiem?
– Nie, nie byłabym, to mi sprawia przyjemność.
– Skoro tak… – Starannie odwiesił ściereczkę.
– Powiedz, czy to odgrywanie wzorowej gosposi ma mnie rozbroić? Kontrast jest odrobinę za duży.
– Sądzisz, że próbuję zatrzeć wrażenie, jakie robi moja zbójecka gęba? Wiem, że to i tak na nic. Twarz zawsze zostaje. – Zgasił światło i obszedł barek. – Więc nauczyłem się z nią żyć, czasem nawet mi się przydaje.
– O, w twojej profesji niewątpliwie.
– Jejku, jejku, czyżbyś starała się mnie zranić?
– To szczerość rani? Przecież zabijasz. Sama widziałam.
– Owszem, zabijam.
Idiotyzm. Jak ostatnia kretynka czuje się winna, bo oskarża go o coś, co – doskonale o tym wie – jest prawdą.
Ale prawda nie zawsze równa się dobroci.
I, do licha, jest, jaki jest.
A jednak od kiedy to zaczęła widzieć tylko czerń albo biel? Kaldak to niezwykle skomplikowany człowiek, a zdążyła się przekonać, że skomplikowanych ludzi stać zarówno na dobro, jak i na zło.
– No i? Zdecydowałaś się? – Kaldak nie odrywał wzroku od jej twarzy.
– Na co?
– Czyżbyś nie zmagała się ze sobą, by mi nie udzielić przywileju wątpliwości? – Nieoczekiwanie się uśmiechnął. – Chyba przegrałaś. Wiesz, jesteś za miękka. Życie musiało surowo się z tobą obejść.
– Życie nikogo nie pieści.
A jeszcze gorsze się staje, gdy człowiek trafi na kogoś, kto najwyraźniej czyta w jego myślach.
– Wszystko przez twoją twarz. Odbija się w niej każda myśl.
Zmarszczyła nos.
– Wiem. Nie masz pojęcia, jak bardzo mi ona przeszkadzała w karierze.
– O, ja znam się na twarzach. Nic mnie nie zaskoczy.
W jego głosie nie zabrzmiała gorycz, co ją zdziwiło. Jak się dorastało z taką odpychającą twarzą?
A może z nią nie dorastał. Może jako dziecko wyglądał zupełnie normalnie. Te niebieskie oczy są zupełnie w porządku, a…
– O czym myślisz?
– Że masz ładne oczy – rzuciła bez namysłu.
Zamrugał, zbity z tropu.
– Och. – Szybko odwrócił wzrok. – Wyszukaliśmy dla ciebie bezpieczny dom w Północnej Karolinie. Zawiozę cię tam jutro po południu.
– Dlaczego nie jutro rano?
– Musimy pojechać do CDC. Poprosiłem Eda, żeby przygotował raporty na temat zmutowanego szczepu. Dokumentacja może mi się przydać.
– Kontaktowałeś się dziś z Yaelem Nablettem?
– Rano przed wyjściem próbowałem. Nie odzywał się. Ściągnęła brwi.
– Nie powinniśmy mieć już od niego… jakichś wiadomości?
– Spróbuję znowu jutro przed wyjazdem. – Zamilkł na chwilę. – Ale nie przejmuj się zbytnio. Pewnie siedzi w górach wokół Tenajo i nie można go złapać telefonicznie.
– Ale spróbujesz?
– Nie ma sprawy.
Łagodność? Musiała się przesłyszeć. Wstała, kierując się do schodów.
– Po południu dzwoniłam do doktora Kenwooda. Josie czuje się świetnie.
– Dobrze.
– Jasne, że dobrze. Do zobaczenia rano.
Idąc po schodach, czuła na plecach jego wzrok. Dziwne, coraz swobodniej się zachowuje w towarzystwie tego Kaldaka. Cóż, pewnie każdy by się oswoił z tygrysem, gdyby przez jakiś czas pomieszkał z nim w klatce. Co nie znaczy, że powinna Kaldakowi ufać.
Lecz ufała mu, inaczej nie skłoniłby jej do zachowania milczenia. Wielkie nieba, dość ma kłócenia się z Kaldakiem, musi jeszcze ze sobą samą? Podjęła decyzję, nie czas na wahanie, podawanie jej w wątpliwość. Całe życie to robiła. Teraz musi się zdobyć na zdecydowane, autorytatywne działanie.
Emily, która nigdy nikogo nie potrzebowała, teraz właśnie jej potrzebuje. Trzeba oczyścić umysł z każdej innej, mniej ważnej prawdy. Ma w nosie bezpieczny dom Kaldaka. Daje Yaelowi Nablettowi jeden dzień. Jeśli nie zadzwoni z informacjami o Emily, ona wraca do Meksyku.
Niech Kaldak ratuje świat. Ona się skupi na ratowaniu siostry.
– Wąglik – powtórzył Ramsey. – Chryste Panie, nie mogę tego zatrzymać dla siebie, Kaldak.
– Dalej, jazda. Powiedz prezydentowi. Przekonasz się, co z tym zrobi, jeśli nie dostarczysz mu dokumentacji. On przepada za świstkami. Nawet jeśli mu pokażesz raport CDC, to nie dowodzi, że Tenajo nie może się powtórzyć u nas.
– Cholera.
– Racja.
– Ale gdy zdobędziemy dowody, może już być za późno. I winę zwalą na nas, CIA. Nie masz pojęcia, jak szybko politycy potrafią umywać ręce. Jak sądzisz, ile czasu nam zostało?
– Bóg raczy wiedzieć. Możliwe, że już wyczerpaliśmy limit. Sądzę, że jest gotowy do uderzenia. – Umilkł. – Ale na coś czeka.
– Na co?
– Nie jestem pewien. Udało ci się założyć podsłuch na jego telefon?
– Nie na komórkowy. Tylko w gabinecie.
– Dowiedzieliście się czegoś o Morriseyu?
Niewiele. Bez wątpienia jest na liście płac Estebana. Mamy wrażenie, że kogoś dla niego szuka. Ostatnio dzwonił do Estebana z najróżniejszych miast w Stanach. Jest ważny?
Kaldaka nękało nieprzyjemne uczucie, że bardzo ważny.
– Niewykluczone. Galvez twierdził, że od dłuższego czasu przysyłał faksy i dzwonił do Estebana. Znajdźcie go.
– Myślisz, że nie próbowaliśmy?
– To się lepiej przyłóżcie. Co z laboratorium w Iowie?
– Na miłość boską, sam mi o nim powiedziałeś dopiero przedwczoraj. Musiałem w to zaangażować FBI. Mają więcej lokalnych kontaktów.
– A co z akcją w Cheyenne?
– Na razie cisza. Brak podobieństw. Żadnych doniesień o wypadkach zachorowań na wąglika.
– Najprawdopodobniej tym razem przed głównym uderzeniem nie będzie żadnych wcześniejszych wypadków. Esteban chyba już skończył z doświadczeniami. A co z De Salmo? Jakieś nowe wieści?
– Tylko taka, że zniknął z pola widzenia. – Po chwili wahania Ramsey dodał: – Daj mi Bess Grady, Kaldak.
Wiedział, że to usłyszy.
– CDC to jedyne miejsce, w którym Esteban mógłby mnie wytropić, a dopilnowałem, żeby mnie nikt nie śledził. Jutro jedziemy w bezpieczne miejsce. Nie dostaniesz jej.
– Mógłbym ją wziąć siłą.
– Musiałbyś. Naprawdę, aż tak chcesz mi przykopać, Ramsey? – dodał cicho.
– Przestań pieprzyć. Nie zapominaj, że to ja cię stworzyłem.
Czyli Ramsey jest wręcz dumny z mordercy, którego wykreował.
Do tej pory Kaldak nawet nie zdawał sobie z tego sprawy.
– Nie myśl sobie. Dałeś mi narzędzia i pokazałeś, jak ich używać. To Nakoa mnie stworzyła.
Kolejna chwila ciszy.
– Masz szczęście, że w tej akcji zajmujesz wyjątkową pozycję. Dzięki temu możesz stawiać na swoim… do czasu. Informuj mnie na bieżąco. – Ramsey się rozłączył.
Szczęście? Kaldak ze znużeniem usiadł wygodniej na kanapie. Nikt zaplątany w tę sprawę nie może mówić o szczęściu. Ani on, ani mieszkańcy Tenajo, a już na pewno nie Bess Grady.
Pozostaje mu tylko się modlić, żeby De Salmo był w drodze na koniec świata, a nie do Atlanty.
Tej nocy Bess nie śniła się Emily. Śnił jej się Danzar. Obudziła się w środku nocy, czując na policzkach łzy. A Kaldak stał nad nią w ciemnościach.
Usiadła na łóżku, serce dudniło jej jak oszalałe. Przez moment miała uczucie, że znów znajduje się w szpitalnym pokoju w San Andreas.
– Słyszałem, jak krzyczysz przez sen – odezwał się cicho. – Pomyślałem, że chciałabyś, żebym cię obudził.
Grzbietem dłoni otarła łzy.
– Dziękuję.
Wzruszył ramionami.
– Dość koszmarów prześladuje nas za dnia, nie musimy jeszcze stawiać im czoła nocą. – Odwrócił się i ruszył na dół. – Dobranoc.
– Dobranoc.
Żadnych pytań. Żadnej rozmowy. Tylko ten jeden odruch zrozumienia.
Z powrotem się ułożyła. Sądziła, że się poprawiło. Danzar nie śnił jej się już od prawie trzech tygodni. Bo się poprawiło. Żadnych dyskusji.
Zamknęła oczy i głęboko, spokojnie wdychała powietrze. Zwykle skutkowało.
Ale nie tym razem. Zaczęła się trząść. Po kilkunastu minutach wstała z łóżka i przeszła do łazienki. Wzięła aspirynę i popiła ją szklanką wody. Tak drżała, że omal nie upuściła szklanki.
Dlaczego to nie odejdzie? Osunęła się na płytki i siedziała skulona, z rękami zaplecionymi wokół kolan. Myśl o czymś innym. O Tyngate. O Julie, Emily albo…
– W porządku?
Obok niej przykucnął Kaldak.
O Boże, nie chciała, żeby ktokolwiek ją widział w takim stanie.
– Nie, nie w porządku. Wynoś się.
– Próbowałem. Nie poskutkowało. – Usiadł po turecku. – Więc muszę coś z tym zrobić.
– Dlaczego? To nie twoja sprawa. Poradzę sobie.
– Prześladuje cię Tenajo?
– Ogarnęły cię wyrzuty sumienia? Nie, nie Tenajo.
– Esteban?
– Uważasz, że pozwoliłabym temu sukinsynowi doprowadzić się do takiego stanu? – Szybko mrugała powiekami, powstrzymując łzy. – Proszę, idź sobie.
– Nie, żadne z nas nie zaśnie, jeśli dalej będziesz się zachowywać w ten sposób. Tak się trzęsiesz, że stłuczesz sobie kość ogonową na tej posadzce.
Łagodnie odgarnął jej włosy z czoła. Podobnym gestem dotykał Josie.
– Chyba powinnaś ze mną porozmawiać, Bess.
– Jeszcze czego.
– Opowiedz mi o Danzarze. Znieruchomiała.
– O czym?
– O Danzarze. To słowo wybełkotałaś, kiedy cię obudziłem. Zwilżyła wargi.
– To dlaczego spytałeś o Tenajo?
– Proces eliminacji.
– Cóż za analityczny umysł!
– Przepraszam, taki się urodziłem. – Rozejrzał się po jasno oświetlonej łazience. – I błyskawiczna analiza sytuacji wykazuje, że nie jest to najlepsze miejsce do odprężenia. – Wstał, schylił się i podciągnął Bess do góry. – Łóżko.
– Co?
– Nie obawiaj się, mówiłem bez podtekstu. Miejsce odprężenia. – Przeniósł ją na łóżko. – Nie uprawiania seksu.
Popatrzyła na niego zdumiona.
– Nawet mi przez myśl nie przeszło nic innego.
– Wiem. Ale pomyślałem, że wtrącę coś dla odwrócenia uwagi. – Otulił ją kołdrą. – Zdaję sobie sprawę, że nie stanowię typowego obiektu pożądania. Chyba, że ma się ciągotki do Drakuli. Właściwie to sporo kobiet je ma.
Wstał i zgasił światło w łazience. Sypialnia zatonęła w ciemnościach. Kaldak usiadł przy Bess i musnął jej ramię.
– Ciągle drżysz, ale już mniej.
– W takim razie możesz sobie iść.
– Po tym, jak się tak naharowałem? Nie chcę, żeby sytuacja znowu się powtórzyła. Muszę się wyspać. Opowiedz mi. Nie pójdę, póki z siebie tego nie wyrzucisz. Czy Danzar leży w Chorwacji?
– Tak.
– Kiedy wróciłaś z Chorwacji?
– Trzy miesiące temu.
– Nigdy nie słyszałem o Danzarze.
– To była malutka wioska.
– Była?
– Pewnie nadal jest.
– Nie wiesz?
– Nie spalili jej.
– Więc co w niej zrobili? Dzieci…
– Co tam zrobili, Bess?
– Nie chcę o tym rozmawiać.
– Wyobraź sobie, że jestem Emily.
– Nie rozmawiałam z Emily o Danzarze.
Nikomu nie opowiedziała szczegółów. Nawet psychoterapeucie w szpitalu w Sarajewie. Więc czemu miałaby się z nich zwierzać Kaldakowi?
– Bo mnie to nie obchodzi. Jestem ci zupełnie obcy. – Znowu czytał w jej myślach. – To tak jakbyś rozmawiała z samą sobą. Co oni zrobili, Bess?
Krew. Tyle krwi…
– Co? – naciskał Kaldak.
– Dzieci…
– Jakie dzieci?
– Był tam… sierociniec. Robiłam fotoreportaż o sierotach wojennych i pojechałam do Danzaru. W sierocińcu było ciasno, ale dzieci… Zawsze mnie zdumiewa, że dzieci niemal w każdych okolicznościach potrafią być szczęśliwe. Wystarczy dać im coś do jedzenia, łóżko, towarzystwo, a ofiarują ci uśmiech. Poznałam tam chłopczyka. Niko. Mógł mieć nie więcej niż trzy lata. Chodził za mną, gdy fotografowałam. Był taki… – Urwała. Dopiero po chwili mogła podjąć relację. – Wracałam tam raz po raz. Początkowo wydawało mi się, że ciągnie mnie tam ciekawa historia, potem wyobraziłam sobie, że ze mnie taki dobry duszek. Tyle małżeństw w Ameryce nie ma dzieci, jeśli zobaczą zdjęcia… Aż w końcu uświadomiłam sobie, że chodzi o Nika. Właściwie nawet nie powinnam myśleć o adopcji. To nie miało sensu. Jestem samotna, wiecznie z rozjazdach, ale wiedziałam, że go potrzebuję. Należał do mnie. Zaczęłam załatwiać formalności.
Wycie psów.
– I adoptowałaś go, Bess?
– Nie.
– Dlaczego?
Gdzie pani ma serce? Wampirzyca.
– Dlaczego, Bess?
– Umarł – szepnęła. – One wszystkie umarły.
– W jaki sposób?
– Partyzanci. Zawieszenie broni formalnie obowiązywało, ale ciągle dochodziło do starć. Kiedy się o tym dowiedziałam, byłam sto kilometrów od Danzaru, pracowałam nad innym artykułem. Kazałam kierowcy zawrócić do Danzaru. Partyzanci już się wycofali, ale psy wyły. Zawodziły, skowyczały… Poszłam do sierocińca. Dzieci nie żyły, miały poderżnięte gardła. Niko leżał w kuchni. Kto jest zdolny do zabicia dziecka? Potwór. Musieli być potworami.
– Tak.
– Przeszłam przez cały sierociniec, robiąc zdjęcie za zdjęciem. Wiedziałam, że po zawarciu pokoju wszystkiego się wyprą. Sprawa zostanie zatuszowana, pójdzie w niepamięć. Tak zawsze się kończyło. Nie mogłam do tego dopuścić. Musiałam pokazać… – Z trudem mówiła. Usiłowała zapanować nad szlochem. – Nie mogłam dopuścić, żeby…
– Ciii… Wiem.
– Nie, nie wiesz. Nie było cię tam.
Przez chwilę milczał, potem wstał.
– Chciałbym cię pocieszyć, ale nie oczekujesz tego ode mnie. W tej chwili w ogóle nie chcesz, żebym tu był. Boisz się, że uznam cię za zbyt słabą. – Z tą samą łagodnością, którą okazał w łazience, musnął jej włosy. – Mylisz się. Zaraz wracam.
Zniknął. Usłyszała jego kroki na schodach.
Leżała, łzy toczyły się jej po policzkach. Wkrótce szlochanie ucichło, ale łzy nadal płynęły.
Dzieci…
Co ona najlepszego zrobiła? Czuła się tak, jakby wypruła z siebie wnętrzności. Raz zacząwszy, nie mogła zapanować nad słowami, same wyrywały jej się z ust. Dlaczego wyrzucać wszystkie te wspomnienia i ból wobec Kaldaka.
Jakbyś rozmawiała z samą sobą.
W pewnym sensie tak. Usunął się w cień i pozwoliłby słowa płynęły w ciemnościach. A potem ją zostawiłby nie straciła dumy. Dlaczego…
– Mogę zapalić światło?
Wrócił Kaldak, olbrzymia sylwetka na szczycie schodów.
– Pewnie. - Wyrównała oddech i pośpiesznie otarła łzy prześcieradłem. – Ale dlaczego teraz pytasz? Nie przypominam sobie, byś prosił o pozwolenie na zgaszenie.
– Inna gra, inna taktyka. – Przeszedł do łazienki i tam zapalił lampę. Wrócił do Bess. – Wypij.
Podawał jej szklankę mleka.
– Wielkie nieba, ciepłe mleko? – spytała. – Jeden z cudownych leków twojej matki?
– Zimne mleko. – Uśmiechnął się słabo. – Gdybym sobie zawracał głowę podgrzewaniem, uznałabyś to za odgrywanie wzorowej gosposi.
Zerknęła na niego znad szklanki i wypiła łyk mleka. Bynajmniej nie przypominał gosposi. Dopiero teraz zauważyła, że jest boso, bez koszuli, a ciemne włosy ma potargane. Wyglądał muskularnie, imponująco.
Ona tymczasem pewnie jak ostatnia sierota. Dzięki Bogu, że zapalił tylko światło w łazience. I tak czuła się obnażona. Czy dlatego nie zaświecił bardziej bezwzględnej lampy nad głową?
– Wypij do dna.
Łyknęła odrobinę i oddała mu szklankę.
– Tyle wystarczy.
– Dobra. – Stał, przyglądając się jej. – Nie pogniewasz się, jeśli spytam, co się stało ze zdjęciami zrobionymi w Danzarze?
– Negatyw skonfiskowano.
– Co?
– Słyszałeś. Kiedy wróciłam do kwatery głównej, pułkownik skonfiskował film. Powiedział, że to tendencyjny materiał, który zagrozi procesowi pokojowemu. Dałam mu tendencyjny. Omal nie oszalałam. Darłam się, wygłaszałam przemówienia. Zawiadomiłam każdego znajomego polityka. Wszystko na nic. Lekarze wojskowi oświadczyli, że cierpię na załamanie nerwowe, i zamknęli mnie w szpitalu w Sarajewie. Przetrzymali mnie tam trzy tygodnie. A kiedy wyszłam, masakrę zdążono już zgrabnie zatuszować. – Uśmiechnęła się gorzko. – Tak że nawet i my tuszujemy, gdy nam to odpowiada. Rzygać mi się chce. Chryste, nie znoszę kłamstw.
– Masz prawo. Przepraszam, że tak ostro cię potraktowałem – dodał po chwili. – Myślisz, że teraz już zaśniesz?
Zaśnie? Zaraz chyba padnie. Tak.
– Dobrze, to może i ja się prześpię. Dobranoc.
– Dobranoc.
Zgasił światło i poszedł sobie – zdecydowany, zamaszysty, chłodny – jakby nie połączyła ich ta chwila bliskości. Bliskości? Przecież to właściwie obcy człowiek.
Chociaż nie, nie jest już obcy. W tym krótkim czasie poznała go lepiej niż wielu ludzi, z którymi stykała się od lat. Znała jego ostry, suchy sposób mówienia, żar ukrywany pod pozorami obojętności. Przeniknęła nawet maskę twardego drania i wykryła ślady poczucia humoru i łagodności. Dobry Boże, to przypominało kumanie się z Kubą Rozpruwaczem.
Nie, Kaldak zabijał z konieczności, nie dla zabawy. Traktował ją bezwzględnie, ale nigdy nie okazywał niepotrzebnej brutalności.
Lada chwila namaluje mu nad głową aureolkę. Uśmiechnęła się. Zero szans.
Co mu, u licha, odbiło, żeby przynieść jej szklankę lodowatego mleka?
Nie odpowiedział na pytanie o lekarstwa matki. Jakoś nie potrafiła sobie wyobrazić Kaldaka, którego matka uczy domowych porządków i dobrych manier. W ogóle trudno go sobie wyobrazić z matką.
Nie wypełzłem spod kamienia.
Najwyraźniej przywykł, że ludzie nie widzą w nim normalnego człowieka.
To samo i ona robiła.
A przecież teraz był jej towarzyszem, a wcześniej, w San Andreas, wybawcą, potem zaś strażnikiem podczas wędrówki przez góry. W jakimś sensie nawiązywała z nim kontakt.
I tak, jego obecność prawie przynosiła otuchę.