17.

Dzień trzeci Des Moines

w stanie Iowa 3.30


Kiedy Kaldak dotarł na miejsce, przed budynkiem na Jasper Street 1523 stały trzy samochody, a w domu jarzyły się światła. Niedobrze.

Ze środka wyszedł niski, krępy mężczyzna w garniturze i krawacie. – Kaldak?

– Za późno? Tamten przytaknął.

– Cholera.

– Nazywam się Harvey Best. Kiedy tu przyjechaliśmy, Jeffersa już nie było.

– Przeszukaliście mieszkanie?

– Czyste. Obudziliśmy paru sąsiadów. Nie wiedzieli o nim wiele. Wprowadził się parę dni temu. Jeździł ciężarówką.

– Jaką?

– Dużą, masywną, zabudowaną. Z dużymi napisami: „Chluba Iowy, pralnia chemiczna”. Jeden z nastolatków z sąsiedztwa widział, jak ciężarówka wyjeżdżała na autostradę, kierując się na południe.

– Południe.

Jakby to coś dawało. Jeffers w każdym momencie mógł zmienić kierunek. Kaldak zadzwonił do Ramseya.

– Koniec zabawy. Dłużej nie możemy zwlekać. Zadzwoń do prezydenta.

– Nie panikujesz? Nie mamy dowodów, że Cody Jeffers jest zamieszany w akcję.

– Jasne, cholera, że panikuję.

– Poczekajmy – powiedział Ramsey. – Może uda nam się wymyślić jakiś plan zastępczy. Znajdziemy Jeffersa i wtedy…

– Więc go znajdź. I to szybko – zachrypiał Kaldak. – Mam złe przeczucia, Ramsey.

– Nie będę alarmował Białego Domu i nadstawiał karku dla twoich przeczuć.

– Złóż wszystko do kupy. Esteban posłał Morriseya, żeby mu znalazł kogoś z kwalifikacjami Cody’ego Jeffersa. Znalazł. Cody Jeffers jedzie do Iowy, gdzie, jak podejrzewamy, mieści się fabryka pieniędzy.

– To wszystko spekulacje.

Kaldak zacisnął rękę na słuchawce. Żałował, że to nie szyja Ramseya.

– Jeśli nie zadzwonisz do Białego Domu, to przynajmniej powiadom drogówkę. Niech przechwycą ciężarówkę Jeffersa. Ale jej nie przeszukują – dodał po chwili.

– Sądzisz, że wiezie pieniądze?

– Albo je ma, albo weźmie. Nie stawiałbym na to ostatnie.

– Znowu przeczucie? – spytał kąśliwie Ramsey. – Dobra, dobra, skontaktuję się z drogówką. Zostań na miejscu, póki się czegoś nie dowiem. W którą stronę jechał?

– Na południe.

Miał nadzieję, że mówi prawdę.


Collinsrille w stanie Illinois 13.40

Cody Jeffers odebrał telefon po pierwszym sygnale.

– Esteban?

– Dojechałeś bez problemów?

– Przemknąłem obok patrolu, a ci nawet się za mną nie obejrzeli. Zaparkowałem za Des Moines i tak jak kazałeś, odlepiłem napis z samochodu.

– A pieniądze?

– Wszystkie załadowane i gotowe do drogi.

– Co z dodatkowymi skrzynkami?

– Zostawiłem je w młynie.

– A nadprogramowa robótka?

– Załatwiona.

– Doskonale. Więc do dzieła – powiedział Esteban. – O trzeciej niech już będzie po sprawie.

– Ten sam plan?

Bez zmian. – Esteban zawiesił głos. – I nie bierz nic z tych pieniędzy. Swoją działkę otrzymasz jutro, gdy się spotkamy w Spring Fileld, tak jak uzgodniliśmy.

– Dobra.

– Zatankowałeś do pełna, żeby nie musieć się zatrzymywać? – Tak.

– Pod żadnym pozorem nie stawaj tam, gdzie ktoś mógłby cię zobaczyć. Jeśli się zmęczysz, poszukaj sobie jakiegoś odludnego miejsca.

– Już mi mówiłeś.

– Jakieś pytania?

– Nie płacisz mi za zadawanie pytań. Nie jestem na tyle głupi, żeby myśleć, że to prawdziwe pieniądze. Ale wszędzie przejdą. Są zrobione naprawdę świetnie.

– Dziękuję – odparł sucho Esteban.

– Trochę dziwaczny ten pomysł, ale w końcu to twoja sprawa.

– Zgadza się, moja.

Jeffers się rozłączył. Ogarnęło go podniecenie. Oto szansa jedna na całe życie. Wielka chwila. Jego wyczekiwana wielka chwila.

Poderwał się, zapiął szarą koszulę i przyczepił kaburę. Podobał mu się pistolet. Dzięki niemu czuł się jak John Wayne. Przykucnął i wyszarpnął broń z kabury.

– Pif-paf. Już po tobie.

Świetne uczucie. Powtórzył to.

Niechętnie wsunął pistolet z powrotem do kabury. Usiadł na łóżku i sięgnął po swoje kowbojskie buty. Esteban kazał mu włożyć zwykłe czarne pantofle. Co tam, ma to gdzieś. Musiał się zgodzić na mundur, ale buty są ważne. Czy John Wayne albo Evel Knievel włożyliby zwykłe czarne pantofle?


Kansas City w stanie Missouri 13.55

– Wszystko załatwione, Habin. – Esteban podszedł do śmigłowca, w którym czekał Habin. – Za parę godzin banknoty będą w obiegu i pozostanie nam tylko ogłosić listę żądań.

– Tak sobie pomyślałem – powiedział Habin. – Lepiej będzie trochę przyhamować z żądaniami finansowymi i położyć większy nacisk na uwolnienie więźniów.

– Przyhamować? – powtórzył Esteban. – O ile?

– Mieliśmy żądać pięćdziesięciu milionów. Dwadzieścia pięć mnie urządzi, wtedy…

– Świetnie. O ile odejmiesz to od swojej działki.

– Nie gadaj bzdur. Wtedy nic by dla mnie nie zostało. I właśnie na to nadęty głupek zasłużył.

– Nic, z wyjątkiem twoich politycznych idei. Czyż one się dla ciebie nie liczą?

– Decyzja co do sumy powinna należeć do mnie. Beze mnie niczego byś nie osiągnął. To ja zorganizowałem produkcję forsy. Ja ci dałem ludzi i pieniądze.

Esteban uznał, że dość już protestów. Może teraz minimalne ustępstwo.

– Przemyślmy to jeszcze. Mamy parę godzin do wysunięcia żądań. Po akcji zadzwonię do ciebie na farmę.

Zatrzasnął drzwi śmigłowca i wrócił do samochodu.

Wielka szkoda, że nawet teraz musi nad sobą panować. Z prawdziwą przyjemnością oglądałby upokorzenie tego zarozumiałego sukinsyna. Lecz człowiek roztropny nigdy nie hołduje takim zachciankom, jeśli miałoby to grozić komplikacjami.

Uruchomił silnik, obserwując, jak śmigłowiec wznosi się w powietrze. Widział Habina na miejscu pasażera. Wychylił się, uśmiechnął i pomachał mu.

Śmigłowiec oddalał się, zdążając na południe.

Jeszcze raz pomachał, po czym leniwie sięgnął do kieszeni i nacisnął guzik na pilocie.

Śmigłowiec zamienił się w kulę ognia i runął na ziemię.


Collinsvilłe w stanie Illinois 14.30

Cody Jeffers nacisnął pedał gazu i usłyszał, jak potężne koła piszczą na zakręcie.

Kobieta w szortach i bawełnianej bluzce cofnęła się na chodnik. Posłała za nim przekleństwo. Uśmiechnął się, uświadomiwszy sobie, jak bardzo ją przeraził.

Ludzie na stadionie nigdy się go nie bali. Przyjeżdżali obejrzeć przedstawienie, a on nigdy nie znalazł się na pierwszych stronach gazet.

Ale teraz bali się.

Napawał się dotykiem kierownicy. Moc. Nigdy jeszcze nie prowadził tak potężnego wozu, nawet na zawodach.

Minął bank. Trzy przecznice do North Avenue. Esteban podkreślał, że to musi się stać przy North Avenue.

Okolica robiła się coraz gorsza. Odrapane budynki, prostytutki na rogach.

Ostatnia przecznica.

Garstka nastolatków zebrała się wokół zielonego cadillaca rocznik 1987. Kiepski rok dla cadillaców. Błyskotka bez charakteru.

Szczeniaki łypnęły na niego koso, gdy ich mijał. Wiedział, co czuli. Uosabiał władzę. Gdyby dał im szansę, podskoczyliby i obcięli mu jaja.

Pół przecznicy.

Jest. North Avenue.

Teraz.

Kipiało w nim podniecenie, gdy nacisnął gaz. Następny róg. Rąbnij z całej siły. Spisz się na medal.

Jesteś Johnem Wayne’em.

Jesteś Evelem Knievelem

Jesteś na czołówkach gazet

Ciężarówka uderzyła bokiem aż mu zabrakło tchu.

Cody wyzwolił się, ze specjalnych uchwytów ochronnych i wolno wyczołgał z wozu.

Zaczęło się.

Tylne drzwi zbrojonej ciężarówki otworzyły się na oścież i na ulicę wysypały się pieniądze w plastikowych torebkach.

Dzieciaki od cadillaca się na nie rzuciły, łapiąc całe garście i uciekając.

Ze sklepu po drugiej stronie ulicy wypadły dwie kobiety i podbiegły do ciężarówki.

– Nie zbliżać się! – ryknął. – pieniądze Banku Federalnego!

Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Zresztą wcale tego nie oczekiwał.

Sam zrobiłby podobnie.

Zewsząd zbiegali się ludzie. Każdy łapał gotówkę i uciekał.

– Dzwonię po policję! – wrzeszczał Jaffers. – Jeśli macie choć trochę oleju w głowie, zostawcie te pieniądze. Łamiecie prawo!

Odczekał chwilę, potem odszedł. Już wcześniej dwie ulice dalej zaparkował czarnego sedana, hondę. Za parę minut go tu nie będzie.

Na rogu jeszcze raz obejrzał się przez ramię.

Powpełzali nawet do środka furgonetki, byle wygarnąć pieniądze.

Wielka szkoda, że nie może poczekać, aż się zjawi telewizja i dziennikarze. Nikt nigdy się nie dowie, jak świetnie się spisał. Ale załatwił sobie rekompensatę. Większą niż dostawali najlepsi na torze.

Wziął pieniądze, które wetknął pod koszulę, za pasek. Wyjął je wcześniej z ciężarówki. Mała premia na osłodę.

Nawet Evel Knievel pozazdrościłby mu tego skoku.


Des Moines 17.36

– Gdzie jesteś, Kaldak? – spytał Yael.

– W mieszkaniu Jeffersa w Des Moines.

– Masz gdzieś pod bokiem telewizor? Kaldak znieruchomiał.

– Bo co?

– Włącz CNN. Oglądałem w poczekalni telewizję i trafiłem na wiadomości. Zdaje się, że się stało.

Kaldak zwrócił się do Harveya Besta:

– Potrzebuję telewizora.

Harvey wskazał salon.

Po włączeniu CNN Kaldak najpierw zobaczył przewróconą na bok furgonetkę Banku Federalnego. Otaczający ją tłum rzucał się na przezroczyste plastikowe torebki, porozrzucane na ziemi.

Kaldak widział je już wcześniej: w skarbonce z ofiarami na ubogich w Tenajo.

– O Boże.

Na ekranie pojawiła się blond prezenterka.

– Kierowca pojazdu zniknął wkrótce po wypadku, ale ten amatorski film wideo nakręcono pięć minut po tym, jak samochód przewrócił się przy North Avenue we wschodniej części Collinsville. Rzecznik Banku Federalnego z St. Louis odmawiał komentarzy na temat wysokości ukradzionej sumy.

Kaldak znów przyłożył słuchawkę do ucha.

– Łap drugi telefon, Yael. Zadzwoń do Banku Federalnego w St. Louis. Przedstaw się, ewentualnie niech cię sprawdzą przez Ramseya. Ja nie będę się rozłączał. Założę się, że mają swoją kasę rozliczoną co do grosza.

– Sądzisz, że to to?

– Oby nie. Może się mylę. Sprawdź, jak Bank Federalny pakuje pieniądze.

Patrzył na ponownie odtwarzaną scenę w Collinsville, podczas gdy Yael telefonował. Chryste, czołgali się po pieniądzach, chwytali je i uciekali. Dzieci, dorośli.

– Ten wóz nie należy do Banku Federalnego – odezwał się Yael, wracając na linię. – Ostatnia zgłosiła się piętnaście minut temu. Te przezroczyste plastikowe torby to też nie ich opakowanie. Nie mają pojęcia, co, u licha, jest grane.

– Kiedy samochód się przewrócił?

– Tuż przed trzecią.

– Dwie i pół godziny temu. – Niedobrze mu się zrobiło na myśl o ofiarach, które już zaatakował wąglik. – Ile pieniędzy rozszabrowano?

– Zanim dotarła policja, wóz opróżniono. – Yael zawiesił głos. – Wszystko za pięknie się tu układa, żeby to mógł być zbieg okoliczności.

– Jeśli to Esteban, lada chwila należy się spodziewać ultimatum. Zadzwonię do Ramseya, żeby się dowiedzieć, czy drań już się odezwał. Czemu, u licha, akurat Collinsville?

– To nie takie dziwne, jak by ci się mogło wydawać. Po drugiej stronie rzeki leży St. Louis, gdzie się mieści Bank Federalny. Jego samochody do przewozu pieniędzy stanowiły tu powszedni widok. Esteban wybrał jedną z najuboższych dzielnic miasta. Kiedy drzwi wozu się otworzyły, biedni głupcy myśleli pewnie, że wygrali los na loterii. Jak szybko należy się spodziewać pierwszych objawów wąglika?

– W każdej chwili. Cholernie dużo ludzi będzie potrzebować pomocy. Nie wiemy, ilu przeżyje. Miasto należy zamknąć, ogłosić kwarantannę, a w środkach masowego przekazu niech ostrzegają…

– Nie mnie to mów. Ramseyowi.

– O, powiem mu – odparł ponuro Kaldak. – Ubiegłej nocy radziłem sukinsynowi, żeby powiadomił prezydenta. Kumpel z ławy szkolnej czy nie, prezydent będzie szukał kozła ofiarnego, a jednym z nich stanie się CIA. Mam nadzieję, że upieką Ramseya na wolnym ogniu.

– Pewnie tak, o ile nie zrzuci odpowiedzialności na kogoś innego. Oglądaj się za siebie, Kaldak.

– Spokojna głowa, będę. Zadzwoń, jeśli dowiesz się czegoś nowego.

Rozłączył się i wystukał numer Ramseya. Połączono go dopiero po pięciu minutach.

Ramsey mówił ostro, z napięciem.

– Teraz nie mogę rozmawiać, Kaldak.

– Owszem, możesz. Esteban?

– Tak. Dziesięć minut temu przedstawił swoje żądania. Pięćdziesiąt milionów dolarów albo zaatakuje kolejne miasto. Jeśli zapłacimy, odda nam resztę zakażonych pieniędzy.

– Wspominał o palestyńskich więźniach?

– Nie. Habin wypadł z gry. Esteban zapewnił, że mamy do czynienia tylko z nim. I kazał bliżej się przyjrzeć śmigłowcowi, który wyleciał w powietrze w Kansas City.

Kolejna bariera usunięta z drogi Estebana.

– Wóz prowadził Cody Jeffers?

– Rysopis się zgadza.

– Ale nigdzie ani śladu chłopaka?

– Nie. Muszę kończyć. Zgłasza się CDC. Donovan z zespołem już jedzie do Collinsville.

– Mają coś?

– Może. Sami nie wiedzą. Nikt nic nie wie, do cholery. Z wyjątkiem jednego: że to wszystko moja wina. Ale ja nie pójdę na dno, Kaldak. O nie. Znajdę sposób, żeby uratować tyłek.

Rozłączył się.

On, Kaldak, zawiódł. Tyle lat tropienia Estebana na nic. Nakoa, Danzar, Tenajo, a teraz Collinsville. Powinien był to jakoś powstrzymać. Powinien był się wypiąć na Ramseya i…

Znajdę sposób, żeby uratować tyłek.

Ramsey rozpaczliwie walczy, by się utrzymać na powierzchni.

I rozmawiał z CDC.

Bess.


Szpital Johnsa Hopkinsa 19.45

W poczekalni Bess przeszył dreszcz na widok twarzy prezydenta w telewizji. Mówił z powagą, ale uspokajająco. Rzeczywiście, otrzymali groźbę o zaatakowaniu innego miasta, ale niech nikt się nie niepokoi. Zakażone pieniądze właśnie są zbierane i palone. Wszystkie instytucje jemu podlegające skierowano do pracy nad schwytaniem terrorystów, którzy się dopuścili tego okropieństwa.

– Nie mówi im, jak fatalna jest sytuacja – mruknął Yael. – Łajdak. Nawet się nie przyznał, że nie ma lekarstwa. Nie powinien ich uspokajać. Powinien ich nastraszyć, tak żeby wrócili do domów i tam się pozamykali. Obchodzi go tylko wasza cholerna giełda i jej akcje.

W wiadomościach pojawił się teraz obraz Collinsville i ujęcie płonących budynków.

– Zamieszki? – Bess nie wierzyła własnym oczom. – Jakby nie dość mieli kłopotów.

Na ekranie widać było teraz ofiary przywożone do tamtejszych szpitali, personel medyczny, przerażone twarze.

– Odnotowano już siedemdziesiąt sześć ofiar śmiertelnych – szepnęła Bess. – A ile jeszcze?

– Miejmy nadzieję, że większość tych ludzi pochowała pieniądze dla siebie i w przypływie hojności nie rozdała ich innym.

– O Boże, miałam nadzieję, że uda mi się pomóc. Dlaczego nie dali nam jeszcze trochę czasu? Wtedy może by się uratowało przynajmniej część tych ludzi.

– Robisz, co w twojej mocy, Bess.

– Powiedz to mieszkańcom Collinsville.

– Wszędzie przytrafiają się nieszczęścia.

– To nie jest nieszczęście, to masowe morderstwo. Yael przytaknął.

– Dlaczego się obwiniasz? Przecież to Esteban…

– Wyprowadź wóz i czekaj przed izbą przyjęć, Yael. – Do sali szybkim krokiem wszedł Kaldak. – Bess, zabieram cię stąd.

Wpatrywała się w niego zdumiona.

– Nigdzie się stąd nie ruszę. Josie dopiero co…

– Albo pojedziesz ze mną, albo zgarnie cię Ramsey. W obu wypadkach będziesz musiała zostawić Josie. Jeśli pojedziesz ze mną, będziesz wolna i zyskasz lepszą pozycję przetargową, by walczyć o ochronę dla Josie. Jeśli dasz się połknąć Ramseyowi, tracisz wszystko. Położą cię w jakimś szpitalu, albo na oddziale w CDC, pozwalając ci odzyskać przytomność tylko wtedy, gdy zechcą pobrać krew do badań.

– Ramsey jeszcze tego nie zrobił.

– Nie był zdesperowany. A teraz tak. Przedstawi cię jako swoją tajną broń i, oczywiście, będziesz musiała się znaleźć w bezpiecznym miejscu. To stan zagrożenia narodowego. Wszyscy wiedzą, że w stanie zagrożenia narodowego prawa jednostki ulegają zawieszeniu. – Zwrócił się do Yaela: – Pośpiesz się, nie mamy czasu.

Bess kręciła głową.

– Nie zostawię Josie.

– On ma rację – wtrącił się Yaal. – Zrób, co ci radzi. Wyszedł, zostawiając ją samą z Kaldakiem.

– Nie ruszę się stąd.

– Posłuchaj. – Kaldak mówił nagląco, z napięciem. – Na miłość boską, wysłuchaj mnie. Wiem, że rzygasz na mój widok, ale trudno. Mówię ci prawdę. Wszystko się zmieniło. Lada chwili wybuchnie panika i Ramsey otrzyma wszelkie prerogatywy, jakich mu potrzeba. Jeśli chcesz zachować nad nim jakąś przewagę, nie możesz mu się dać złapać. Jego nie obchodzisz ty ani Josie, obchodzi go wyłącznie on sam. Póki jesteś wolna, masz pozycję przetargową. – Ruchem ręki pokazał ekran, na którym widać było migawki z zamieszek. – Nie rozumiesz, że cię nie okłamuję? Chcę ci zapewnić bezpieczeństwo. I Josie też. Uwierz mi.

Wierzyła mu. Wystarczająco dobrze poznała Ramseya, by zdawać sobie sprawę, że przypuszczenia Kaldaka są przerażająco trafne.

Kaldak wziął torebkę Bess i podał jej.

– Idziemy wyjściem awaryjnym.

Nawet nie drgnęła.

– Bess, błagam cię – nalegał drżącym głosem. – Nie ściągaj tego na siebie i na Josie.

Josie. Ona jest bezradna. Nie może się bronić, a jeśli Ramsey zabierze Bess, nikt jej nie pozostanie.

– Dobrze.

Wyszła z sali. Kaldak natychmiast znalazł się u jej boku.

– Bess, obiecuję, że…

– Nie składaj żadnych obietnic. Nie chcę ich. – Zatrzymała się w pół kroku. – Agenci Ramseya. Ta dwójka zmierzająca w naszą stronę.

– Widocznie Ramsey kazał im cię zgarnąć. – Kaldak chwycił ją za łokieć, ponaglając: – Biegnij!

Pobiegła. Do wyjścia ewakuacyjnego, po schodach. Kaldak pędził za nią. Nad nimi ktoś gwałtownie pchnął drzwi. Agenci Ramseya. Dudnienie ich butów niosło się echem po klatce schodowej.

Drugie piętro.

O Boże, tamci ich doganiają. Kroki się zbliżają.

Pierwsze piętro.

Kaldak wyprzedził ją i pchnął drzwi na parterze.

– Na lewo, przez izbę przyjęć.

Marmurowe posadzki, kolumny, sklepik z upominkami.

– Zatrzymać ich!

Czerwone światło alarmowe nad podwójnymi drzwiami przed nią. Sala pełna ludzi. Kolejne podwójne drzwi. Dwór. Pisk opon, gdy Yael zatrzymywał się przed wyjściem. Kaldak szarpnięciem otworzył tylne drzwi wozu i pchnął ją do środka.

Dopadli go. Kaldak jednego rąbnął w brzuch, drugiego w szczękę.

– Jedź!

Rzucił się do środka. Wóz szarpnął i Yael pomknął sprzed szpitala. Tylne drzwi ciągle jeszcze otwarte.

Wypadli na ulicę, pędząc do skrzyżowania. Zielone światło. Chyba im się uda.

Bess obejrzała się przez ramię. Agenci ciągle ich gonili, wybiegli na ulicę.

Światło zmieniło się na czerwone.

Yael przejechał.

Pisk hamulców.

Agenci zatrzymali się na środku ulicy i patrzyli za nimi.

Ulga, która ogarnęła Bess, natychmiast zniknęła, gdy Kaldak oświadczył:

– Mają numer rejestracyjny. Musimy się pozbyć tego samochodu. – Wyciągnął rękę i zatrzasnął drzwiczki. – Yael, szybko na lotnisko.

– A co zrobimy, gdy już znajdziemy się na lotnisku? – spytał Yael.

– Zastanowimy się w powietrzu.

– Masz samolot? – zdziwiła się Bess.

– Ramsey wcześniej mi załatwił. Dlatego zjawiłem się tak szybko po twoim telefonie, Yael. – Uśmiechnął się krzywo. – Nie uważacie, że to całkiem na miejscu: uciekamy samolotem skołowanym dla mnie przez Ramseya?

– Wątpię, by Ramsey podzielał twoje zdanie – rzekł Yael. – I nie jestem przekonany, czy mój premier też. Istnieje coś takiego jak naruszenie immunitetu dyplomatycznego. No cóż, różnie w życiu bywa.

– Josie ma być bez przerwy strzeżona. Niech ci strażnicy wracają jej pilnować – powiedziała Bess. – Co będzie, jeśli Esteban się dowie, że ona tam leży?

– Nie sądzę, żeby to nam tak od razu groziło. Esteban ma trochę innych spraw na głowie. – Kaldak podniósł rękę. – Wiem. To super ważne. Zajmiemy się tym.

– Jak?

– Jeszcze nie wiem. Pomyślę nad tym. Dopilnuję, żeby była bezpieczna. Obiecuję.

Powiedziała, że nie chce jego obietnic. Ale do tej pory dotrzymywał danego słowa. Wbrew wszystkiemu znalazł opiekę medyczną dla Josie i Josie przeżyła.

Kaldak obserwował Bess, próbując odczytać wyraz jej twarzy.

– W porządku?

Odwróciła od niego wzrok.

– W porządku. Przyjmę pomoc z każdego źródła. Nawet od ciebie.


20.16

Sukinsyn.

Cody Jeffers ze zdumieniem wpatrywał się w swoją twarz na ekranie telewizora wiszącego nad kontuarem i bezsilnie zaciskał pięści. To fragment tamtego grupowego zdjęcia z Cheyenne. Powiększone, nieostre, ale jego można było rozpoznać.

– Coś jeszcze? – spytał sklepikarz.

– Nie.

Cody wziął dopiero co kupione papierosy, wepchnął je do kieszeni i wybiegł ze sklepu. Trwożnie obejrzał się przez ramię, czy sklepikarz za nim nie patrzy, ale na szczęście tamten zajął się obsługiwaniem kolejnego klienta.

Wskoczył do samochodu i odjechał ze stacji benzynowej. Pieprzony terrorysta go wrobił. Policja wszędzie będzie go szukać. Każdy i wszędzie będzie się za nim rozglądał. I nawet by się o tym nie dowiedział, gdyby mu nie zabrakło papierosów.

„Nigdzie się nie zatrzymuj” – polecił mu Esteban.

Oczywiście, że nie. Bo w przeciwnym razie by się dowiedział, jak Esteban go wrobił. Nawet zadbał o to, by w samochodzie nie znalazło się radio. Cody czuł się niczym jagnię prowadzone na rzeź.

Rzeź.

Żołądek mu się ścisnął z przerażenia. Co robić?

Mamusia. Mamusia jest mądra. Znajdzie mu jakąś kryjówkę. Wymyśli coś, żeby mu pomóc.

Musi zadzwonić do mamusi.

Загрузка...