16.

Dzień drugi


00.35

Kaldak właśnie szedł do baru, kiedy zadzwonił do niego Yael. – Bess wyjeżdża z Nowego Orleanu. Pomyślałem, że powinieneś o tym wiedzieć. – Co?

– Jest w sypialni. Pakuje się. Wybiera się do szpitala. Jutro rano operują małą.

Prawo Murphy’ego. Powinien był wiedzieć, że jedyna rzecz, która wyciągnie Bess, zdarzy się, kiedy on będzie setki kilometrów od niej.

– Jedziesz z nią?

– Na to wygląda. Jako że nieopatrznie dałem ci słowo. Ale opieka nad nią staje się coraz trudniejsza. Jedno, co dobre, to to, że chyba uda się namierzyć De Salmo.

– Jak?

Yael wyjaśnił.

– Ramsey kazał go zgarnąć na przesłuchanie.

– Wie, że wyjeżdżacie?

– Jeszcze nie. Mam go powiadomić?

– Po fakcie. Żeby nie pozostawało mu nic innego, jak zorganizować dla niej ochronę w szpitalu.

– Tak właśnie chciałem zrobić.

– Wyprowadź ją schodami na podwórko i tylnym wyjściem na ulicę. Masz wóz?

– Zaparkowany przy Canal Street. A niby jak mam ominąć strażnika Ramseya?

– Skąd mam wiedzieć? Improwizuj. To ci zwykle przychodzi bez najmniejszego trudu.

– Wielkie dzięki.

Kup bilet do Milwaukee z przesiadką w Chicago. Gdy dotrzecie do Chicago, upewnij się, czy was nie śledzą, i polećcie do Baltimore.

– Jeszcze jakieś rozkazy?

– Przepraszam.

Sarkazm Yaela był w pełni uzasadniony. Kaldak usiłował zdalnie sterować sytuacją. Ale czuł się tak cholernie bezradny. Chciał się znaleźć na miejscu. I tak się bał, aż go ściskało w dołku.

– Nie ma sprawy. – Yael zawiesił głos. – Znalazłeś Morriseya?

– Nie żyje.

– Cholera.

– Owszem, ale może wpadłem na trop. Później ci wyjaśnię. Zadzwoń, kiedy się znajdziecie w szpitalu.

– Kiedy będę mógł to zrobić dyskretnie. Bess nie byłaby zadowolona, że ci o wszystkim raportuję. A nuż mnie wykopie? A to by ci nie odpowiadało.

– Więc najszybciej, jak będziesz mógł.

Kaldak rozłączył się. Skup się na znalezieniu Cody’ego Jeffersa, nakazał sobie w duchu. Nie myśl o Bess. Nic więcej już nie zrobisz. Yael jest inteligentny i ostrożny. Zajmie się nią.

Tylko nie myśl o Bess.


Yael rozmawiał przez telefon. Bess nie słyszała, co mówił, ale założyłaby się, że zna osobę po drugiej stronie. Guzik ją obchodziło, czy Kaldak wie, dokąd ona jedzie, ale nie podobało jej się, że Yael odczekał, aż przejdzie do sypialni, żeby zadzwonić do kumpla.

Włożyła kurtkę, zawiesiła na szyi aparat i weszła do salonu.

– Jestem gotowa. Mam nadzieję, że Kaldak udzielił ci dokładnych wskazówek, jak należy się stąd wynieść.

– Wpadka. – Yael wstał, wziął jej walizkę i swoją. – Ja tylko starałem się zachować dyskrecję.

– Wolę uczciwość niż dyskrecję. Którędy wychodzimy?

– Przez podwórze. – Przeszedł do korytarza i otworzył drzwi. – Czekaj na podeście, a ja zejdę na dół pogadać z człowiekiem Ramseya. Może uda mi się go stamtąd wyciągnąć.

– A jeśli nie?

– To pewnie bardzo delikatnie i ostrożnie dam mu w głowę.

– Wątpię, żebyś umiał dawać delikatnie w głowę. Ramsey będzie na ciebie bardzo zagniewany.

– I co z tego? – Yael schodził po kamiennych stopniach. – Czekaj tu.

Podwórze było nieoświetlone i Yael rozpłynął się w czarnej dziurze. Bess nadstawiała ucha, ale nie słyszała ani Yaela, ani strażnika.

Nagle ogarnął ją niepokój. Powinna słyszeć kroki. Głos Yaela. Cokolwiek…

Cisza.

– Bess! – zawołał nagle. Podskoczyła.

– Chodź tu. Szybko.

Zbiegła po schodach, Yael poprowadził ją przez podwórze.

– Jak go spławiłeś?

– Wcale go nie spławiłem – mruknął. – Nie było go tam.

– Co?

– Nie było go tam. – Wyczuwała jego napięcie. – I to mi się wcale nie podoba, do cholery. Ramsey nie powinien go odwoływać ze stanowiska.

– Ten drugi strażnik, Peterson…

Peterson zginął. Został zamordowany.

Yael nie odpowiedział, ale mocniej zacisnął rękę na jej ramieniu. Przed sobą mieli alejkę wiodącą do ulicy, ciemną, złowieszczą.

– Trzymaj się parę kroków za mną. Idę pierwszy.

Zniknął w mroku.

Sama. Przeszył ją lodowaty strach. Ktoś ją obserwował. Czuła to. Nie z zaułka, w który zanurzył się Yael. Za nią. Obejrzała się przez ramię i zobaczyła tylko gargulce. Cienie na cieniach. Potem ruch.

– Yael!

– Bess, co się…

Ktoś chwycił ją za włosy, zatrzymując w miejscu.

Popatrzyła przez ramię. Pomalowana na biało twarz błyszcząca w mroku. Czaszka. Wyglądała jak czaszka. I jeszcze coś połyskiwało. Ostrze w ręku.

– Biegnij, Bess.

Yael wyszarpnął ją z uchwytu De Salmo z taką siłą, że wpadła na ceglany mur.

Nie mogła uciekać. Nie wolno jej zostawić Yaela. Gdzie on jest? Z trudem odróżniała zarys dwóch szamoczących się postaci. Wszystko trwało tylko chwilę, potem jeden z mężczyzn dźwignął się na nogi i ruszył w jej stronę.

Yael?

De Salmo?

Odwróciła się i zaczęła biec. Deptał jej po piętach. Chwycił ją za ramię.

– Bess!

Nogi się pod nią ugięły z ulgi.

– Yael! Bałam się… Nie byłam pewna…

– Przez chwilę ja sam nie byłem pewny. – Ciężko dyszał. – Okazał się bardzo dobry.

– De Salmo?

– Tak przypuszczam. Nie znam nikogo innego z zielonymi włosami, a ty?

– Co mu zrobiłeś?

– Więcej nie będzie cię niepokoił.

– Nie żyje?

– Jak najbardziej. Ja też jestem bardzo dobry.

Wyszli z zaułka na ulicę. Światła. Cudowne światła. Dzięki Bogu.

– Co z nim zrobisz? – spytała Bess.

– Jeśli się nie rozmyśliłaś i nadal chcesz jechać do Baltimore, zostawimy go Ramseyowi. Chyba nie byłby szczególnie miłym towarzyszem podróży.

– Nie rozmyśliłam się.

– Tak też sądziłem. – Skierował ją w stronę ulicy. – W takim razie zobaczmy, czy nam się uda stąd wydostać, tak żeby nie natknąć się na Ramseya albo któregoś z jego ludzi.


Cheyenne 1.40

Oświetlenie w biurze przy torze wyścigowym było słabe i rozproszone, Kaldak musiał się przysunąć do biurka, żeby obejrzeć grupowe zdjęcie.

– To jest Jeffers. Drugi rząd, trzeci z lewej. – Dunston pokazał na fotografii mężczyznę w kowbojskim kapeluszu. – Mówiłem, żeby go nie zakładał, ale on się uparł. Straszny z niego napaleniec.

Jeffers mógł liczyć dwadzieścia kilka lat, miał dużą głowę i głęboko osadzone jasne oczy.

– Jest dobry?

– Niezły, ale nie aż tak świetny, jak sobie wyobraża.

Kapelusz niemal całkowicie zasłaniał włosy Jeffersa.

– Jakie ma włosy?

– Jasnobrązowe, mysie.

– Krótkie?

– I kręcone. Zawsze je przylizuje.

– Oczy jakiego koloru?

– Niebieskie.

– Ma pan jakąś dokumentację?

– Jasne. Sądzi pan, że urzędasy pozwoliłyby mi prowadzić interes, gdybym nie miał kartoteki z informacjami o chłopakach? – Dunston podszedł do szafki i przerzucał teczki. – Jeffers. – Podał właściwą Kaldakowi. – Wie pan, to mnie nie dziwi. Zawsze wiedziałem, że Cody źle skończy.

Kaldak otworzył teczkę.

– Dlaczego?

Dunston wzruszył ramionami.

– Nie mogę podać konkretnego powodu. Ale kiedy on się kręci w okolicy, przytrafiają się różne rzeczy. Najczęściej ludziom, których Cody nie lubi.

Matka Jeffersa była rozwiedziona i mieszkała w Aurora, na obrzeżach Kansas City. Innych krewnych nie wymieniono. Northern Lights, tak powiedział chłopak z hotelu. Czy może chodzić o Aurora Borealis? Brzmi trochę podobnie.

– Wie pan coś o matce Jeffersa?

– Tylko tyle, że często ją odwiedzał. Przyjechała tu w ubiegłym miesiącu i dałem jej darmowy bilet na występ. Chłopak stroszył się i puszył przed nią jak paw. – Skrzywił się. – To prawdziwa jędza. Miała tupet, żeby pytać, dlaczego nie umieszczam nazwiska jej synalka na samej górze. Wyraźnie dawała do zrozumienia, że Cody nic nie będzie dla niej znaczył dopóty, dopóki nie znajdzie się na samym szczycie.

– Wyjeżdżając, poprosił o urlop? Dunston pokręcił głową.

– Jednego wieczoru jeszcze był, a następnego po prostu się nie zjawił.

– Mogę zabrać teczkę i zdjęcie?

– Byle tylko teczka wróciła. Nie chcę, żeby fiskus twierdził, że zgłosiłem nieistniejącego zawodnika.

Kaldak flamastrem obrysował kółko wokół głowy Jeffersa.

– Oddam ją panu.

– Mogę już zamknąć i wracać do baru? – spytał Dunston. – Nie takie miałem plany na wieczór, rozumie pan.

Kaldak skinął głową.

– Dziękuję za poświęcenie mi czasu. Gdyby Jeffers się odezwał, proszę zadzwonić pod numer, który panu dałem.

– Nikła szansa, co? Nie byłoby tu pana, gdyby nieźle nie nabroił.

– Nigdy nie wiadomo.

Kaldak wyszedł z biura i udał się do wyjścia. Wątpił, żeby Dunston jeszcze kiedykolwiek zetknął się z Jeffersem. Esteban wyrwał chłopaka z jego środowiska i dopilnuje, żeby pozostał od niego odcięty.

Ale możliwe, że przed Kaldakiem wreszcie otworzyła się jakaś ścieżka. Trudno oderwać człowieka od matki, zwłaszcza tak dominującej jak ta, którą opisał Dunston. Przefaksuje zdjęcie i akta do Ramseya, a potem wskakuje w najbliższy samolot do Kansas City.

Im więcej się dowiadywał o Jeffersie, tym większy niepokój go ogarniał. Chłopak był nerwowy, nierówny i próżny. Esteban będzie nim manipulował, jak tylko zechce.

Ale kiedy on się kręci w okolicy, przytrafiają się różne rzeczy.

Pozostawało się modlić, żeby słowa Dunstona nie okazały się prorocze.


Des Moines w stanie Iowa 6.50

Cody spojrzał na zegarek. Pora się zbierać do Waterloo. Esteban lubi, gdy wszystko idzie jak w zegarku, zgodnie z jego rozkazami. Cóż, w końcu rozdziela kasę.

Cody da mu to, czego żądał.


8.30

De Salmo nie żyje.

Esteban odłożył słuchawkę. Cóż za niedogodność!

Choć może niekoniecznie. I tak musiałby się go pozbyć, a facet okazał się nieskuteczny w sprawie kobiety. Co prawda, teraz Esteban nie będzie się przejmował babą.

Jest tak blisko. Cody Jeffers już powinien czekać w Waterloo.

Po tylu latach, po tylu planach, wreszcie zaczyna się odliczanie.


Waterloo w stanie Iowa 10.05

Cody ziewnął i oparł się o zderzak ciężarówki.

Nudziło go to czekanie. Ale wygląda na to, że prawie skończyli.

Usiadł za kierownicą. Aż za gładko wszystko się układało. Żadnego dreszczyku emocji. Nawet ta dodatkowa robótka, którą mu zlecił Esteban, poszła bez mydła. Głupi Arabowie nawet go nie pilnowali, gdy powiedział, że musi się odlać.

Patrzył, jak teraz wspinają się na ciężarówkę. Gdyby to był jego wóz, nie pozwoliłby tym brudasom nawet go tknąć. Nie można ufać nikomu, tylko dobrym, białym Amerykanom. Każdy o tym wie.

Wreszcie skończyli. Władczym gestem machają ze skrzyni. Jak te zadufane żółtki w starym filmie z Johnem Wayne’em.

Ale John Wayne im pokazał.

Tak jak tym pokaże Cody Jeffers.


Szpital Johnsa Hopkinsa 11.20

– Dlaczego ciągle jeszcze jest na stali operacyjnej? – niepokoiła się Bess. – To nie powinno tak długo trwać.

– Doprawdy? – powiedział Yael. – Nie wiedziałem, że jesteś chirurgiem. Może powinnaś tam wejść i wyręczyć doktora Kenwooda.

– Zamknij się, Yael. Boję się jak wszyscy diabli. Ona jest taka maleńka…

– Wiem – odparł łagodnie. – I pewnie dlatego to tak długo trwa. To chyba bardzo skomplikowana operacja.

Ma rację, uświadomiła sobie z ulgą. Może nic złego się nie dzieje. Dobrze, że towarzyszy jej Yael, nie Kaldak.

– Pewnie zadzwoniłeś już stąd do Kaldaka.

Kiwnął głową.

– Przed operacją, kiedy rozmawiałaś z doktorem Kenwoodem. – Po kilku sekundach dorzucił: – Zatelefonowałem też do Ramseya.

Znieruchomiała.

– Musiałem to zrobić. Nie mogłaś tu zostać bez porządnej ochrony.

– Tylko żeby nie próbował mnie zmuszać do zostawienia Josie samej.

– Pewnie będzie, ale na razie go tu nie dopuścimy.

– Wiesz, co się stało z tym strażnikiem na podwórzu? Yael się skrzywił.

– Nie żyje?

– Znaleźli go pod schodami. Najwyraźniej De Salmo usiłował się dostać do mieszkania.

Zmusiła się do uśmiechu.

– Kobra pod prysznicem?

– Wątpię, żeby De Salmo był na tyle inteligentny, by doceniać Jamesa Bonda. Nie przejmuj się tym. Jesteś tutaj i nic ci nie grozi.

– Powinieneś był mówić Ramseyowi, że tu jestem. Czuję w tym rękę Kaldeka. Cóż, przyznałem mu rację. Wiedziałem, że chodzi mu o twoje i Josie dobro.

– Bzdury. Nic go nie obchodzimy.

– Nie mów tak. Obchodzicie. Po prostu nie mógł pozwolić, by to mu stanęło na drodze, a długo czekał, żeby znaleźć się tak blisko celu.

– Mylił się. Rozumiem, wstrząsnęła nim śmierć przyjaciół na Nakoi, ale to nie usprawiedliwia…

– Przyjaciół? – powtórzył Yael. – Tak ci powiedział?

– Tak.

Zaskoczyła ją jego reakcja.

– Jego rodzice byli naukowcami i oboje pracowali na Nakoi. Matka kierowała całym przedsięwzięciem. Oni go tam ściągnęli. Jego żona, Lea, była laborantką. Mieli czteroletniego syna.

Ta wiadomość spadła na nią jak grom.

– I wszyscy umarli na Nakoi?

Yael przytaknął.

– Moim zdaniem, to wystarczy, żeby człowiek wyhodował w sobie maleńką obsesję.

– Nie powiedział mi.

– Mnie też. Sam musiałem się tego dogrzebać.

– Dlaczego? – mruknęła. – Dlaczego trzymał to w tajemnicy przede mną?

– Nie mam pojęcia. Nie jestem Kaldakiem.

A kim właściwie był Kaldak? Relacjonował wydarzenia na Nakoi bez emocji, jak robot. Twierdził, że nie ma już tamtego człowieka, który przeżył ten koszmar. Ale nie ulegało wątpliwości, że ból dalej go palił, skoro nawet po tylu latach nie potrafił mówić o swojej stracie.

– Ale to bynajmniej nie usprawiedliwia jego postępków.

– Ja go nie usprawiedliwiam, tylko tłumaczę. – Uśmiechnął się. – A może przy okazji chciałem nieco odwrócić twoją uwagę od Josie. Nie lubię patrzeć, jak…

– Są.

Poderwała się, kiedy drzwi sali operacyjnej się otworzyły i wyszła z nich grupka instrumentariuszek i lekarzy. Wśród nich toczył się wózek z Josie.

Doktor Kenwood zdjął maseczkę i uśmiechnął się do Bess.

– Josie świetnie sobie radzi. Jej stan jest ustabilizowany.

– To wszystko?

– Jak na tak długą operację, to całkiem nieźle. Z pewnością miło będzie pani usłyszeć, że spisałem się na medal.

– Oczywiście. Ale byłabym szczęśliwsza, gdyby pan obiecał, że perspektywy Josie są tak samo świetne.

Pokręcił głową.

– Nie mogę tego obiecać, choć bardzo bym chciał. W tej chwili dobrze sobie radzi. Dopiero później będziemy wiedzieć coś więcej.

Bess poczuła się rozczarowana. Wprawdzie już wcześniej ją ostrzegał, że tak będzie, ale liczyła…

– Zapewniam, że dowie się pani natychmiast, gdy tylko coś się wyjaśni.

Doktor Kenwood odszedł korytarzem. Yael pocieszająco ścisnął Bess za ramię.

– Przeżyła operację. Pięć minut temu samo to wystarczyłoby ci do szczęścia.

– Wiem. Tylko chciałabym…

Rozpaczliwie pragnęła wiedzieć, czy Josie w pełni odzyska zdrowie, i nie potrafiła czekać.

– Poszukam kogoś, kto by mi pobrał krew do wysłania do Atlanty. A potem pójdę do sali pooperacyjnej czuwać przy niej, póki się nie obudzi.

– Pójdę z tobą.

Yael dogonił ją i szybkim krokiem ruszyli za wózkiem, którym zabrano Josie.


Aurora w stanie Kansas 15.30

Dom Jeffersa okazał się niewielkim, schludnym drewnianym budyneczkiem, takim samym jak pozostałe na tej ulicy.

Kobieta, która otworzyła drzwi, właśnie wkładała brązowy płaszcz.

– Tak? – spytała zniecierpliwiona.

– Pani Jeffers? – powitał ją Kaldak.

– Jest pan domokrążcą? Na miłość boską, właśnie wychodziłam. Donna Jeffers zapewne liczyła sobie ponad pięćdziesiąt lat, ale wyglądała młodziej. Blond włosy miała ufryzowane, makijaż wprost perfekcyjny. Była w tweedowej garsonce. Krótka spódnica odsłaniała kształtne, dość umięśnione nogi.

– I jestem już spóźniona na spotkanie.

– Nie jestem domokrążcą. Szukam pani syna, Cody’ego. Zacisnęła usta i zmierzyła go wzrokiem.

– Dlaczego? Jest pan komornikiem?

– Zamierzam otworzyć tor wyścigowy i chciałbym mu zaoferować pracę.

– Cody ma pracę.

– Może zaproponuję mu lepsze warunki. Gdzie go można znaleźć?

– Cody już tu nie mieszka.

– Ale zapewne jest pani z nim w kontakcie.

– A czemuż to? Od pewnego czasu nie utrzymujemy kontaktów. – Spojrzała na zegarek. – A za trzydzieści minut muszę się znaleźć na drugim końcu miasta, żeby pokazać dom.

– Pracuje pani w handlu nieruchomościami?

– To też pana interesuje? – Minęła go i podeszła do oldsmobile’a zaparkowanego na podjeździe. – Może i mnie pan zaoferuje pracę?

– Byłbym ogromnie wdzięczny, gdyby zechciała mi pani…

– Nie mogę panu pomóc, panie…

– Breen. Larry Breen.

– Sam pan musi poszukać Cody’ego, panie Breen. Ja nie mam pojęcia, gdzie on się podziewa. Od lat nie utrzymujemy kontaktów.

Kaldak obserwował, jak wyprowadza samochód na ulicę, a potem wrócił do swojego wynajętego wozu, zaparkowanego przy krawężniku.

Zrobił, co do niego należało. Zaniepokoił Donnę Jeffers i wzbudził jej podejrzliwość. Teraz pozostawało tylko czekać i sprawdzić, czy Ramsey wywiązał się ze swojej części zadania i założył podsłuch na telefony w mieszkaniu i samochodzie.

Kaldak wątpił, żeby oparła się pokusie skontaktowania z synem. Oczywiście, o ile wie, gdzie on teraz jest. O ile – w tym właśnie problem.

Przejechał cztery przecznice i stanął na parkingu przed supermarketem, by czekać na odzew od Ramseya.


20.15

Doktor Kenwood zmierzał korytarzem w jej stronę. Bess patrzyła na niego z napięciem. O Boże, nie uśmiechał się. Wyglądał… jakby myślał o czymś innym.

Zatrzymał się przy niej. I uśmiechnął się.

– Wyjdzie z tego – powiedział. – Czeka ją długa rehabilitacja, ale powinna w pełni odzyskać zdrowie.

– Dzięki Bogu.

– Amen – dorzucił Yael.

Doktor Kenwood surowo zmarszczył brwi.

– A teraz może by pani poszła spać? Pani przyjaciel załatwił pani łóżko w pokoju obok Josie. Choć nie pojmuję, jakim cudem. Podobno całe piętro jest zajęte.

Niech Bóg błogosławi Yaela. I doktora Kenwooda. I każdego na całym tym diabelnym świecie.

– Niedługo pójdę. Najpierw posiedzę trochę z Josie.

– Ciągle jeszcze jest pod wpływem środków przeciwbólowych.

– To nic.

Doktor Kenwood uśmiechnął się szeroko.

– Dobrze się spisałem, co?

– Cudownie. – Ruszyła w stronę pokoju Josie. – Ma pan rację, jest pan po prostu genialny.


21.30

– Des Moines - odezwał się Ramsey, gdy Kaldak odebrał telefon. – Jasper Street 1523.

– Zadzwoniła do niego?

– On do niej. Najwyraźniej nie ma jego numeru, bo próbowała go z niego wyciągnąć. Wykręcił się, co zdecydowanie jej nie odpowiadało. Za to jego nie zachwyciła twoja wizyta u matki. Organizuję ci transport, ale wyślę też ludzi z St. Louis, w razie gdybyś nie dotarł tam szybko.

– Myślisz, że będę się kłócił? Kazałbym ci zaangażować tamtejszą policję, gdybym się nie bał, że sknocą sprawę. Ruszam na lotnisko.

Wyjechał z parkingu przy sklepie.

Niewykluczone, że nim ktokolwiek dotrze do Jeffersa, on się już ulotni. Kontaktując się z jego matką, Kaldak musiał podjąć ryzyko, że wzbudzi niepokój Cody’ego. Czy na tyle duży, by tamten się skontaktował z Estebanem lub zdecydował się na jakiś samodzielny ruch?

Oby nie. Kaldak podejrzewał, że czas już mu się kończy.


23.10

– Może byś się w końcu położyła? Niedługo północ. – Yael przykucnął przy fotelu. – Nie pomagasz tym Josie.

– Wiem. – Odchyliła się w bujaku, nie odrywając wzroku od Josie.

– Chyba boję się odejść. – Uśmiechnęła się. – Jakieś pięć minut temu otworzyła oczy. Wydaje mi się, że mnie poznała.

– To dobrze.

– Miły ten pokój, prawda? We wszystkich dziecinnych pokojach powinny być takie bujaki. Są bardzo wygodne.

– Pewnie wstawili je, żeby można było kołysać chore dzieci.

– Chciałabym móc kołysać Josie. Spójrz na nią. Wcisnęli ją w kaftan bezpieczeństwa.

– Zdaje się, że prawidłowe określenie to „opatrunek unieruchamiający”. Pewnie muszą jej uniemożliwić poruszanie się.

– Zadzwoniłeś do Kaldaka i powiedziałeś, że Josie będzie zdrowa?

– A sądzisz, że to by go zainteresowało? Takiego zimnego drania jak on?

– Zamknij się, Yael. Jest zimnym draniem, ale lubił Josie. Kto by jej nie polubił?

Siedząc tutaj, przypominała sobie noc na pokładzie „Montany”, gdy Kaldak czuwał z nią, póki się nie upewnili, że Josie przeżyje. Tamtej nocy nie udawał. Naprawdę martwił się o Josie.

Yael skinął głową, wpatrując się w buzię dziecka.

– Przypomina mi mojego synka. Już nie pamiętam, kiedy był taki malutki. Dzieci strasznie szybko rosną.

– Ile ma lat?

– Cztery. – Zawiesił głos. – Tyle samo, ile miał synek Kaldaka, gdy umarł.

– Nie chcę rozmawiać o synu Kaldaka. Pytałam cię o twojego chłopca.

– To taki komentarz na stronie. Uda mi się wreszcie namówić cię do pójścia spać?

– Wygodnie mi tu. Chcę tu zostać, w razie gdyby znowu się ocknęła.

– Naprawdę powinnaś się… – Yael urwał. - Nie przekonam cię, prawda?

– Nie. Ty wykorzystaj to łóżko.

– To byłoby nie po dżentelmeńsku. – Zajął miejsce na krześle w drugim końcu pokoju. – Zostanę tu, w razie gdybyś zmieniła zdanie.

Zapadło między nimi przyjacielskie milczenie.

– Yael, zadzwoń do Kaldaka i powiedz mu o Josie.

– Już wie. Sam telefonował.

– Naprawdę?

– Jechał na lotnisko w Kansas City. Bardzo się ucieszył.

– Co robił w Kansas City?

– Szukał mężczyzny, który może go doprowadzić do Estebana.

Esteban. Tak ją pochłaniał niepokój o Josie, że nie miała czasu myśleć o Estebanie. Ale Kaldak o nim nie zapomniał. Jak zawsze, na tym jednym się koncentrował. Czy może go winić? Po śmierci Emily omal nie oszalała. Jak by zareagowała, gdyby zginęła cała jej rodzina?

Wielkie nieba, szuka dla niego wytłumaczenia, podczas gdy tu nie ma żadnych usprawiedliwień. Kaldak postąpił okrutnie. Wykorzystał ją i tak manipulował sytuacją, żeby jemu…

Ale ona dokładnie tak samo postąpiła po pogrzebie Emily. Nie wzdragała się przed wykorzystaniem Kaldaka. Wykorzystałaby każdego, byle dopaść Estebana. Potworom nie powinno się pozwalać żyć.

Pokaż im potwory.

Nie, nie teraz. Nienawiść i żądza zemsty jeszcze wrócą, ale tej nocy nie chciała myśleć o Estebanie ani o Kaldaku, ani o niczym, co wytrącało ją z równowagi. Chciała tylko odprężyć się i radować tą chwilą dziękczynienia, że Josie żyje, a pewnego dnia będzie mogła biegać i bawić się jak inne dzieci.

Wszak nic złego się nie stanie, jeśli jeszcze na krótką chwilkę zapomni o potworach.

Загрузка...