9.

Dochodziło wpół do dziesiątej rano, gdy De Salmo wysiadł z samolotu na lotnisku Hartsfield, a tuż przed dziesiątą wyruszył z parkingu wynajętym czarnym saturnem. Sprawdził plan miasta i wybrał trasę 1-75, kierując się na północ. Lało jak z cebra, ale dobrze się jechało. Za pół godziny powinien dotrzeć do ośrodka badań nad chorobami zakaźnymi, CDC. Przy odrobinie szczęścia to zlecenie może się okazać błyskawiczną robotą.


Prawie godzinę trwało, nim Kaldak i Bess zdołali z południa dotrzeć trasą 1-75 do CDC. Kaldak wjechał na parking i wyłączył silnik.

– Nie wchodzimy do środka? – spytała Bess, gdy nie ruszył się z samochodu.

– Ed sam do nas przyjdzie. To bardzo ostrożny człowiek.

– Gdyby był ostrożny, nie robiłby z tobą interesów. – Wyjrzała przez zalaną deszczem przednią szybę. – I bardzo, bardzo zmoknie.

– Co tylko pogorszy mu nastrój. – Ruchem głowy wskazał patykowatego mężczyznę w prochowcu, który przemykał przez parking. – Idzie.

Ed Katz liczył sobie niewiele ponad czterdzieści lat, miał ciemne włosy i pociągłą piegowatą twarz. Otworzył tylne drzwiczki, wsiadł i zatrzasnął je z hukiem.

– To zły znak.

– Deszcz? – spytał Kaldak. Katz ponuro skinął głową.

– Zły znak. – Znieruchomiał na widok Bess. – Co to za jedna?

– Przyjaciel.

– Cudownie. Może sprosisz tu cały świat, Kaldak?

– Przy niej możesz mówić.

– Żeby potem lepiej mogła przeciwko mnie zeznawać?

– Nikt nie będzie przeciwko tobie zeznawał.

– No pewnie. Jeśli to wypali, wszyscy fikną. – Rzucił Kaldakowi teczkę. – Weź, a ja wreszcie mogę spadać.

– Dzięki, Ed.

– Tylko nie proś o kolejne przysługi. Wiesz, że sam pewnie lepiej byś sobie z tym poradził niż ja. Wyjątkowe paskudztwo.

– Powtórzyłeś badanie?

– Jestem prawie pewny, że wynik jest taki sam, ale próbka niemal już się nie nadawała. Żeby się lepiej spisać, potrzebowalibyśmy znacznie więcej.

– Wiem. Już moja w tym głowa.

– I pośpiesz się. A wcześniej nawet nie waż się do mnie odzywać. Kaldak skinął głową.

– Nie będę cię więcej nękał, o ile to będzie w mojej mocy.

– Lepiej, żeby było. – Wysiadł z wozu. – Wyrównaliśmy rachunki, Kaldak. – Zawahał się, deszcz płynął mu strumieniami po policzkach, kiedy mierzył wzrokiem Kaldaka. – To naprawdę paskudztwo. Myślisz, że uda ci się coś z tym zrobić?

– Przy odrobinie pomocy ze strony przyjaciół.

– Nie jestem twoim przyjacielem. Słyszałeś, Kaldak? Nie jestem twoim przyjacielem. I nie przynoś mi tego więcej, jeśli nie będziesz znał na to sposobu.

– Chyba, że to okaże się konieczne.

Kaldak zaczął wyjeżdżać tyłem i gwałtownie zahamował, żeby nie zderzyć się z czarnym Saturnem, który szukał miejsca do parkowania.

– Odezwę się.

– Lepiej nie.

Czarny saturn odjechałby polować na miejsce w drugim rzędzie. Kaldak wycofał się ze stanowiska i ruszył do bramy. Bess obejrzała się przez ramię i zobaczyła Katza, który ciągle jeszcze tkwił na deszczu, odprowadzając ich wzrokiem.

– Jest śmiertelnie przerażony.

– A my nie jesteśmy?

Ale Bess wstrząsnęła świadomość, że specjalistę tak bardzo przeraziły wyniki testów. Nagle przypomniała sobie jedno ze zdań Katza.

– Twierdził, że sam mógłbyś to przebadać. Rzeczywiście?

– Gdybym miał odpowiedni sprzęt.

– Czyli jesteś lekarzem, jak Katz?

– Nie ma drugiego takiego jak Katz.

– Nie rób uników. Jesteś?

– Tak. Dawno temu. Studiowałem razem z Edem.

– To dlaczego…

– Dlaczego to rzuciłem dla zabijania ludzi? – dokończył Kaldak. – Czasem długo trwa, nim człowiek znajdzie swoje powołanie. Katz wiedzie takie nudne życie.

Najwyraźniej Kaldak nie zamierzał jej nic więcej powiedzieć. Przynajmniej chwyciła ten okruch, nieopatrznie rzucony przez Katza. Stawiało to Kaldaka w zupełnie nowym świetle.

Czy aby na pewno? Stanowił zagadkę od chwili, gdy go poznała.

– Nie przejmuj się. – Kaldak łypnął na nią z ukosa, nie przestając się zmagać z korkami w drodze do autostrady. – Nie zamierzałem cię przytłaczać moimi niezliczonymi kwalifikacjami. Potraktuj mnie jak zwyczajnego goryla. Z pewnością wolisz mnie w tej roli.

Bodajby go szlag trafił.

– Pomoże nam, jeśli będziemy go potrzebowali? – zmieniła temat.

– Pomoże.

– Codziennie styka się z niebezpiecznymi wirusami. Dlaczego wąglik aż tak go przeraził?

– Bo przenosi się go przez pieniądze. Ed uświadamia sobie zagrożenie. Pieniądze żyją.

– To tylko papierowy świstek.

– Doprawdy? Wyjmij z portfela dwudziestodolarówkę. – Co?

– Rób, co ci mówię.

– Głupota. – Otworzyła torebkę, wyjęła portfel, a z niego banknot dwudziestodolarowy. – To tylko papier.

– Podrzyj go.

Instynktownie mocniej zacisnęła palce na banknocie.

– Nie bądź głupi. Może nam się przydać.

– Widzisz, to nie jest zwykły świstek, on żyje. Ten banknot może wysłać twoje dziecko do college’u, opłacić czynsz, uwolnić cię od znienawidzonej roboty, kupić heroinę, by twoje ciało przestało wyć z bólu. Kto odmówi jego przyjęcia, nawet jeśli istnieje niebezpieczeństwo, że jest zakażony? Na ogół ludziom się wydaje, że nieszczęścia przytrafiają się tylko innym.

– Mogę go podrzeć.

– No to drzyj.

Przedarła dwudziestodolarówkę na pół.

– Gratulacje. – Nagle się uśmiechnął. – Co robisz?

– Wkładam go z powrotem do portfela.

– Żeby potem skleić.

Szerzej otworzyła oczy, uświadomiwszy sobie, że to właśnie zamierzała uczynić.

– Po co tracić pieniądze na idiotyczne doświadczenia?

– Zgadza się. – Skręcił na autostradę. – Powiadają, że pierwszym prawem natury jest instynkt samozachowawczy. Nie powiedziałabyś, że ten banknot właśnie ocalił swoje życie?

Życie. Co za idiotyzm. Nie, to przerażające. Bo teraz zrozumiała, co to oznacza. Pieniądze są nie tylko środkiem płatniczym, stanowią nić wplecioną w materię ludzkiego życia i marzeń. Esteban nie mógł wyszukać do roznoszenia choroby bardziej kuszącej syreny, której ludzie by się nie oparli.

– Szatański pomysł.

– Zgadza się.

– Ale przecież, gdyby ludzie wiedzieli, z pewnością odrzuciliby te pieniądze.

– Może. Ale kiedy zobaczymy, jak drą albo palą banknoty, będzie to znaczyło, że mamy prawdziwe kłopoty. Jakiej, twoim zdaniem, reakcji emocjonalnej potrzeba, żeby sprowokować człowieka do takiego postępku?

Desperacji. Bezsilności. Furii.

– Zapanowałaby anarchia. A właśnie o tym marzy Habin. To on wpadł na pomysł wykorzystania pieniędzy. Prawie siedem lat zajęło mu zaplanowanie i przeprowadzenie kradzieży matryc z Denver.

– Gdzie się produkuje fałszywe pieniądze?

Pesos pochodziły z podziemnej drukarni w Libii. Przypuszczam, że na początku roku, gdy zaczęli robić amerykańską walutę, przenieśli produkcję.

– Dokąd?

– Moim zdaniem, do Stanów.

– Ale nie wiesz na pewno? Pokręcił głową.

– Chociaż z drugiej strony, nie sądzę, żeby chcieli wlec wąglika przez pół świata.

– Na Boga, to co ty właściwie wiesz? Przez chwilę milczał.

– Znalazłem wzmianki o Waterloo w Iowie – odezwał się w końcu.

– Jak?

– Esteban kazał usunąć porucznika, gdy ten okazywał zbytnią ciekawość wydarzeniami w Tenajo. Później przeszukałem jego rzeczy.

Później – kiedy własnoręcznie go zabił. Związek sam się narzucał.

– Tak – odpowiedział na jej nieme pytanie. – Ale gdybym nie załatwił Gaveza, nie miałbym dość informacji, żeby móc cię wyciągnąć z San Andreas.

– Ja nic nie mówię. Żałuję tylko, że to nie był Esteban.

– Boże, jakaż ty się robisz bezwzględna!

– Waterloo w stanie Iowa.

Pokręciła głową. Mogła sobie wyobrazić tajne laboratorium w Libii, nawet w Meksyku, ale nie w samym sercu Ameryki.

– Czyli laboratorium, i drukarnia mieszczą się w Iowie.

– Najprawdopodobniej. Należy przypuszczać, że przenieśli akcję produkowania pieniędzy w to samo miejsce, co laboratorium.

Wszystko pod ręką, w pełnej gotowości.

– Co jest celem? – mruknęła pod nosem. – I jak go znajdziemy? Na twarzy Kaldaka dostrzegła przebłysk emocji.

– Okłamywałeś mnie? Wiesz, gdzie padnie cios?

– Nie okłamuję cię. Nie jestem pewny.

– Ale się domyślasz?

– Galvez dostał faks od Morriseya, najwyraźniej pełniącego rolę zwiadowcy. W faksie napisano, że następnym celem jego podróży będzie Cheyenne.

– Nie ostrzeżesz ich?

– To była luźna wzmianka. Żadnej wyraźnej groźby. Mam wywołać panikę w mieście być może zupełnie bezpodstawnym alarmem?

– Tak.

– A gdy Esteban się o tym dowie, po prostu zmieni cel i stracimy szansę dopadnięcia ich.

– Guzik mnie obchodzi, czy ich złapiecie. Nie chcę, żeby gdzieś się powtórzyło Tenajo.

Zacisnął wargi.

– Zaufaj mi. Tenajo się nie powtórzy. Jeśli tylko będzie w mojej mocy temu zapobiec.

A jeśli nie będzie? Odchyliła się, wsłuchując się w dudnienie deszczu o dach samochodu.

Zły znak, powiedział Katz.

Oby się mylił. Jakby mało mieli złych omenów.

– Nie złapałem ich – powiedział De Salmo. – Spóźniłem się.

– Trzeba było się z tym liczyć – odparł Esteban.

– Mam tam zostać?

– Nie, wsiadaj do samolotu do Nowego Orleanu.

– Tam jedzie? Esteban się uśmiechnął.

– O tak, właśnie tam.

Gdzie jest ten bezpieczny dom? – spytała, wyglądając przez okno. W miarę jak posuwali się na wschód, deszcz nieco zelżał, ale nadal padało równo.

– Wjechaliśmy już do Północnej Karoliny, prawda?

– Jakieś dwadzieścia minut temu. Wkrótce znajdziemy się na miejscu. Dom znajduje się w Northrup, niewielkim miasteczku, nieco na południe stąd.

– Kiedy tylko tam się znajdziemy, dzwonisz do Yaela. Skinął głową.

Jak sobie życzysz. Choć mówiłem ci, że może nie… Zadzwonił telefon komórkowy Kaldaka, który wyjął go z kieszeni i włączył przycisk.

– Szlag.

Słuchał. Tym razem na jego twarzy wyraźnie malowały się uczucia. Usta miał wykrzywione, na skroni pulsowała mu żyłka.

– Jesteś pewny, Ramsey? – spytał. – Kiedy?

Stało się coś złego, pomyślała Bess. Wąglik. Czyżby Esteban wypuścił…

– Bzdury. Nie mogę tego zrobić. I nie zrobię. Rozłączył się i z całej siły przycisnął pedał gazu.

– O co chodzi? Co się stało?

– Za chwilę. – Zjechał z autostrady na lokalną drogę. Wyłączył silnik.

– Chodzi o wąglika? – spytała.

– Nie. – Wbił wzrok w przestrzeń. Ściskał kierownicę, aż kostki na dłoniach mu pobielały. – Powstała nieoczekiwana sytuacja w Nowym Orleanie.

– Nieoczekiwana sytuacja?

– Zawiadomienie w dzisiejszym porannym wydaniu „Times-Picayune”.

– O czym ty mówisz?

– O nekrologu Emily Grady Corelli, która zostanie pochowana pojutrze.

Bess znieruchomiała wstrząśnięta. Nie mogła oddychać. Potem pokręciła głową.

– To nieprawda. Niemożliwe, to tylko jakaś okrutna sztuczka Estebana.

Przeczący ruch głową.

– Nie zaprzeczaj. – Głos jej drżał. – To nieprawda. Emily była w Meksyku. Jakim cudem… To kłamstwo.

– Chciałbym. – Z trudem dobywał głosu. – O Boże, chciałbym, Bess. Wiadomość jest potwierdzona. Emily leży w domu pogrzebowym Duples przy 1 st Street. Ciało ubiegłej nocy przywieziono samolotem, wraz ze sfałszowanymi świadectwami ministerstwa zdrowia, gotówką i instrukcjami dotyczącymi pochówku.

– To kłamstwo. Wtedy powiedział, że leży martwa w kostnicy, ale to był Rico. Nie Emily, tylko Rico.

– Tym razem chodzi o Emily. Wzięli odciski palców i…

– Nie wierzę. Twierdziłeś, że Yael ją znajdzie, że przywiezie ją…

– Ona nie żyje, Bess.

Nie uwierzy w to. Gdyby uwierzyła, mogłoby się stać prawdą.

– Nie. Udowodnię ci. Pojadę do Nowego Orleanu, pójdę do domu pogrzebowego i udowodnię ci…

– Nie. – Nagle się odwrócił i chwycił ją w ramiona. – Żałuję. Boże, strasznie żałuję.

Próbuje mnie pocieszyć, pomyślała jak przez mgłę. Ale nie mogła przyjąć pociechy. Przyjęcie równałoby się uznaniu, że Emily nie żyje.

– Jadę ją zobaczyć.

– To pułapka. Jak sądzisz, dlaczego Esteban wysłał ją do Nowego Orleanu? Właśnie tam mieszkasz. Wiedział, że będziemy kontrolować wszystko, co się tam dzieje. Chciał cię ściągnąć do miasta.

– Więc ją zabił?

Przez chwilę milczał.

– Nie musiał jej zabijać. Nie żyła już od dawna. Przypuszczamy, że umarła zarażona jeszcze pierwszego wieczoru, w Tenajo.

– Nie, nie była chora. I w San Andreas nie było jej ciała. To był Rico. To był Ri…

– Cii… – Zanurzył palce w jej włosach. Mówił urywanie. – Nie zniosę tego. Chryste, nawet mi przez myśl nie przeszło, że to będzie tak.

– Muszę jechać. Ona żyje. Wiem. Nie umarła.

– Bess. Ona nie żyje, a Esteban chce i ciebie zabić. Nie mogę cię puścić do Nowego Orleanu.

Odepchnęła go.

– Nie mogą mnie powstrzymać. Pojadę do niej.

– Słuchaj, Ramsey robi błyskawiczny test DNA. Za dzień, dwa będą dysponować niepodważalnym dowodem.

– Mam gdzieś ich dowód. To nieprawda. – Wszystko to kłamstwa. – Włączaj silnik. Zabierz mnie na lotnisko. Gdzie jest najbliższe lotnisko?

– Nie. – Odwrócił wzrok. – Nie mogę tego zrobić.

– Musisz. Nie jadę do żadnego bezpiecznego domu. Poradzisz sobie bez swojego cholernego świadka.

Pokręcił głową.

– I nie mów, że nie. To moje życie.

– Nie, nie twoje. Nie do końca.

Co on opowiada?

– Istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że jesteś odporna na tego zmutowanego wąglika.

Popatrzyła na niego z niedowierzaniem.

– Odporna?

– Powinnaś zginąć w Tenajo. Wszyscy poza tobą zginęli.

– Twierdziłeś, że zarazki za szybko przestały działać.

Pokręcił głową.

– Szczep tracił siłę, ale nie na tyle, by nie zabić. Zabił Rica. Zabił twoją siostrę.

– To nie choroba ją zabiła. Esteban.

– Zabiła ich, Bess. – Drgał mu mięsień na policzku. – Ty przeżyłaś. Jak sądzisz, dlaczego Esteban nie od razu cię zlikwidował? Nie rozumiał, dlaczego przeżyłaś, i chciał przeprowadzić badania krwi.

– Nie pamiętam…

Plastry zasłaniające ślady ukłucia. Nie wszystkie po zastrzykach uspokajających, jak przypuszczała.

– Pobierali mi krew.

– Esteban nie chwalił się, co robi, ale wiedziałem, że nie spodobało mu się to, co znalazł.

– A… co znalazł?

– Odporne antyciała.

– Skąd wiesz?

Bo wiem. Nim cię zabrałem z San Andreas, ukradłem ze szpitala jedną z próbek krwi. Ubiegłej nocy Ed zrobił testy. Próbka była dosyć zniszczona, ale test potwierdził odporność. Wiesz, co to znaczy? Że czas opracowania szczepionki można skrócić z roku do tygodni, może nawet dni. – Zawiesił głos. – Dlatego nie wolno ci podejmować najmniejszego ryzyka. Ty jesteś kluczem, Bess. Będziemy musieli pobierać często próbki twojej krwi, żeby CDC mogło opracować remedium, które z kolei zatrzyma Estebana.

Klucz. Nie chciała być niczyim kluczem. Chciała tylko, żeby wszystko wyglądało tak samo, jak przed Tenajo. Pragnęła znowu zobaczyć Emily całą i zdrową.

Bo jej siostra żyje. Kaldakowi omal się nie udało jej wmówić, że Emily umarła, że leży w tamtym domu pogrzebowym w Nowym Orleanie.

– Jadę ją zobaczyć.

– Będą na ciebie czekać.

– Więc powinieneś chronić swoje bezcenne źródło krwi. Przykro mi, że przysparzam ci kłopotów, ale będziesz musiał pobrać nową próbkę w Nowym Orleanie. Chyba, że pójdziesz w ślady Estebana, zamkniesz mnie i będziesz szprycował środkami odurzającymi – dodała z goryczą.

– Proponowano takie rozwiązanie. – Gdy znieruchomiała, dorzucił ostro: – Sądzisz, że bym im na to pozwolił? Ale mówię ci to wszystko, żebyś zdała sobie sprawę, jaka to ważna sprawa. Ramsey nie chciał, żebym w ogóle cię powiadomił o śmierci siostry.

– Ona nie umarła – powtórzyła uparcie.

– Skoro jesteś taka przekonana, to po co wystawiać się na ryzyko wejścia wprost w pułapkę Estebana?

Bo musi wiedzieć, upewnić się.

– Skoro jestem odporna, to Emily też. Jesteśmy siostrami, a ona nigdy nie chorowała. To ja wiecznie się przeziębiałam i…

– To nie działa w ten sposób – odparł łagodnie.

– A Josie? – spróbowała z drugiej strony. – Co z Josie? Nie umarła. Ona też musi być odporna.

Pokręcił głową.

– Josie nie ma odpornych antyciał. Esteban prawie natychmiast przestał się nią interesować. Po prostu miała szczęście, że nie została wystawiona na bezpośredni kontakt z banknotami. Ty i Emily przechodziłyście od domu do domu i w pewnym momencie musiałyście dotknąć pieniędzy.

Bar, sklep… nie pamiętała wszystkich miejsc. Rękawiczki i maseczki nałożyły dopiero po zbadaniu ciała w barze. Czy ona i Emily dotknęły pesos, odepchnęły je, próbując pomóc…

Ogarniało ją przerażenie. Logika Kaldaka była zbyt przekonująca, nie mogła jej do siebie dopuścić.

– To nieprawda. To nie Emily. Weź mnie do Nowego Orleanu, a udowodnię ci to.

Nie ruszał się. Zacisnęła ręce.

– Proszę, Kaldak – szepnęła. – Proszę.

– Niech to szlag. – Uruchomił silnik. – Szybciej będzie wrócić do Atlanty. Stamtąd złapiemy bezpośredni lot do Nowego Orleanu.

Zalała ją fala ulgi.

– Dziękuję, Kaldak.

– Za co? – Tak gwałtownie wrócił na autostradę, że opony zapiszczały. – Za głupotę? Za to, że podejmuję ryzyko, które możesz przypłacić życiem? Które może przypłacić życiem całe miasto?

Wziął telefon i wystukał numer.

– Jedziemy, Ramsey. – Słuchał przez chwilę, po czym odparł: – Gówno mnie to obchodzi. Jedziemy. Więc zajmij się bezpieczeństwem. – Rozłączył się i wybrał kolejny numer. – Czekaj na nas na lotnisku w Atlancie. Za godzinę, przy stanowisku Hertza, Ed. Będę miał dla ciebie próbkę.

Ponownie się rozłączył.

– Kiedy dotrzemy na lotnisko, będę musiał pobrać ci krew i dać ją Katzowi.

– Jakim cudem…

– Kazałem Edowi wrzucić do teczki zestaw do pobrania krwi. Wiedziałem, że będę musiał jak najszybciej zdobyć dla niego próbkę.

– Czyli byłeś przygotowany – powiedziała wolno. – Kiedy zamierzałeś mnie powiadomić?

– Kiedy tylko znalazłabyś się w bezpiecznym miejscu. Ale chciałem od razu.

– Więc dlaczego tego nie zrobiłeś?

– Nie mogłem ryzykować. Myślałaś wyłącznie o siostrze. Gdybyś wiedziała, jaką wartość przedstawiasz, mogłabyś próbować pójść z Estebanem na wymianę.

– A na to nie mogłeś pozwolić.

Nie mogłem – przyznał ponuro. – Podobnie jak nie mogę cię puścić do Nowego Orleanu, nie pobrawszy uprzednio próbki. W ten sposób Ed zyska przynajmniej minimalną szansę, nawet gdyby Esteban cię zabił.

Te bezwzględne słowa powinny ją oburzyć, tymczasem nie. Musi zachować panowanie nad sobą, inaczej rozsypie się jak domek z kart. Musi trzymać się w garści, póki nie dotrze do Em…

Chryste, to nie może być Emily.

Emily jest bezpieczna, ukrywa się gdzieś wśród meksykańskich wzgórz. Jest tyle kryjówek. Ona z Josie znajdowała groty, zagłębienia i…

To nie jest Emily.

Загрузка...