2.

Tenajo nie było rajem na ziemi. Było jedynie smażącym się w upale popołudniowego słońca miasteczkiem. Ze wzgórza Bess dostrzegła malowniczą fontannę na środku dużego brukowanego placu, z trzech stron otoczonego budynkami z suszonej na słońcu cegły. W głębi stał niewielki kościół.

– Ładne, prawda? – Emily uniosła się na siedzeniu dżipa. – Gdzie jest gospoda, Rico?

Wskazał im uliczkę odchodzącą od rynku.

– Tam. Malutka, ale czysta. Emily westchnęła z rozkoszą.

– Już prawie widzę mój hamak, Bess.

– Wątpię, czy uda ci się zasnąć przy tym zawodzeniu – odparła sucho Bess. – Nic nie wspominałeś o kojotach, Rico. Nie sądzę, żeby…

Znieruchomiała. O Boże, nie. Nie kojoty. Psy.

Słyszała już takie wycie.

To psy zawodziły. Mnóstwo psów. A ich żałosny skowyt dobiegał z uliczek biegnących poniżej. Bess zaczęła się trząść.

– Co się stało? – zaniepokoiła się Emily. – Coś nie w porządku?

– Nic.

Niemożliwe. To jej wyobraźnia. Ile razy budziła się w nocy, wyrwana ze snu przez wycie nieistniejących psów.

– Nie mów mi, że nic. Źle się czujesz? – nie ustępowała Emily.

To nie wyobraźnia.

– Danzar. – Oblizała wargi. – To szaleństwo, ale… Musimy się śpieszyć. Szybciej, Rico.

Rico nacisnął pedał gazu i dżip pomknął wyboistą drogą.

Pierwsze ciało zobaczyli dopiero w miasteczku. W cieniu fontanny leżała skulona kobieta.

Emily chwyciła swoją torbę lekarską, wyskoczyła z samochodu i pochyliła się nad kobietą.

– Nie żyje.

Bess już wcześniej to odgadła.

– Dlaczego tak tu leży? – spytała Emily. – Dlaczego nikt jej nie pomógł?

Bess wysiadła z dżipa.

– Idź po swoją matkę, Rico. Natychmiast. Sprowadź ją tu.

– Co się dzieje? – szepnął Rico.

– Nie wiem. – Nie kłamała. Nie byli w Danzarze. Ale, co tam się wydarzyło, nie mogło się tutaj powtórzyć. – Po prostu znajdź matkę.

Z rykiem silnika pomknął ulicą. Bess odwróciła się do siostry.

– Jak umarła? Emily pokręciła głową.

– Nie wiem. Żadnych zewnętrznych obrażeń.

– Choroba?

Emily wzruszyła ramionami.

– Bez testów nie potrafię tego stwierdzić, co o tym wiesz?

– Nic nie wiem. – Usiłowała zapanować, nad głosem. – Ale sądzę, że będą jeszcze inni. – Pobiegła do baru za fontanną. – Weź torbę i chodź ze mną.

W barze znalazły cztery ciała. Dwóch młodych mężczyzn, skulonych nad stołem, między nimi żetony i pieniądze. Za kontuarem leżał starzec. Na schodach kobieta w fioletowej sukni.

Emily biegała od jednego do drugiego.

– Wszyscy nie żyją? – spytała Bess.

Siostra przytaknęła.

– Chodź tu. – Otworzyła torbę, wyjęła maseczkę na twarz i gumowe rękawiczki. Podała je Bess. – Włóż to.

Bess nałożyła maseczkę i rękawiczki.

– Sądzisz, że to zaraźliwe?

– Ostrożność nie zawadzi. – Emily skierowała się do drzwi. – Skąd wiedziałaś?

– Psy. W Danzarze. Słyszałam ich skowyt na wiele kilometrów przed miastem. Całą wioskę wyrżnęli partyzanci.

Całą wioskę – powtórzyła jak echo Emily. Wyprostowała się. – Cóż, tutaj nikt nie zginął od ran, a nie wierzę, żeby ludzie umierali tylko dlatego, że durnym psom zachciało się jazgotać. Chodźmy, poszukajmy kogoś, kto nam powie, co się stało.

W pierwszym domu, do którego zajrzały, nie zobaczyły nikogo. W sklepie obok natknęły się na dwa ciała. Kobietę za ladą i chłopczyka zwiniętego w kłębek na podłodze. Wokół leżały rozrzucone pastylki czekoladowe. W dłoni dziecko też ściskało lepkie pastylki.

Ręce ma wysmarowane czekoladą, automatycznie odnotowała Bess. Dzieci przepadają za słodyczami. Kiedy Julie, jej siostrzenica, była młodsza, namiętnie pochłaniała drażetki M &M, a Bess zawsze je jej przynosiła…

– Co ty, do cholery, wyprawiasz? – spytała Emily.

Bess popatrzyła na aparat, którym właśnie zrobiła zdjęcie Emily i chłopczyka.

Ostrość.

Migawka.

Znowu Danzar.

Ale tu nie musiała fotografować. Tu nie będzie tajemnic ani ukrytych zbiorowych mogił.

– Nie wiem.

Wepchnęła aparat do futerału.

– Przestań płakać.

Nie wiedziała, że płacze. Grzbietem ręki otarła łzy.

– Trudno powiedzieć, co się tu stało. Jedno nie ulega wątpliwości – stało się szybko. Na ogół ludzie wracają do domów, gdy się źle poczują…

Emily się wyprostowała.

– Może niektórzy tak zrobili. Muszę sprawdzić. Istne szaleństwo. Nigdy nie słyszałam o tak błyskawicznej epidemii, może z wyjątkiem eboli…

Bess zmartwiała.

– Ebola? W Meksyku?

Nie powiedziałam, że to właśnie ona. Mnożą się najróżniejsze wirusy, a równie dobrze może się okazać, że woda była skażona. Może przecinkowcem cholery. Tu, w Meksyku, przypadki cholery są ciągle dość częste. – Pokręciła głową. – Choć nigdy nie słyszałam, by atakowała tak nagle, w takim tempie. Zresztą nie widać śladów wymiotów ani biegunki. Nie mam pojęcia, co się tu stało. – Przeszła za kontuar i zdjęła słuchawkę z telefonu na ścianie. – W każdym razie potrzebujemy pomocy. Nie mam dość doświadczenia, by zdiagnozować… – Odwiesiła słuchawkę. – Brak sygnału. Musimy spróbować z innego domu. W następnym domu nie znalazły ciał, ale telefon też tam nie działał.

– Masz opuścić Tenajo – rozkazała Emily siostrze.

– Wypchaj się.

– Domyślałam się, że tak powiesz, ale musiałam spróbować. – Wzruszyła ramionami. – Zresztą pewnie i tak już jesteśmy zarażone. Chodź, sprawdzimy, czy ktoś nie przeżył.

W ciągu następnych trzech godzin znalazły czterdzieści trzy ciała. Większość we własnych domach. W łóżkach, kuchniach, łazienkach.

Znalazły matkę Rica.

Leżała na kanapie, syn klęczał przy niej na podłodze, ściskając jej rękę.

– Cholera – szepnęła Bess.

– Nie mogłem jej do was przyprowadzić – odezwał się Rico bezdźwięcznie. – Nie żyje. Moja matka nie żyje.

– Nie powinieneś jej dotykać – delikatnie upomniała go Emily. – Nie wiemy, co ją zabiło.

– Ojciec Juan ją zabił. Przez niego tu została. Emily otworzyła torbę, wyjęła maseczkę i rękawiczki.

– Nałóż to. Nie zareagował.

Rico, musisz…

– Zabił ją. Gdyby się przeniosła do miasta, mógłbym ją zawieźć do szpitala. – Wstał i ruszył do drzwi. – Wszystko przez klechę.

Bess zastąpiła mu drogę.

– Rico, to nie przez…

Odepchnął ją i wypadł z domu.

– Ty szukaj dalej! – zawołała Bess przez ramię, biegnąc za Rickiem. – Ja pędzę za nim.

Po co w ogóle zawracam sobie tym głowę? – myślała. Ksiądz pewnie też nie żyje. Jak wszyscy w Tenajo. Boże, żeby tylko te psy przestały wyć.

Kiedy wpadła do kościoła, Rico stał nad duchownym.

– Odsuń się od niego, Rico.

Chłopak nawet nie drgnął.

Odepchnęła go i uklękła przy księdzu. Z ulgą zobaczyła, że jeszcze żyje, choć z trudem chwyta powietrze.

– Uderzyłeś go? Rico pokręcił głową.

– Przynieś wody.

Rico nawet się nie ruszył.

– Jazda – rozkazała surowo.

Odwrócił się niechętnie i ruszył do kropielnicy przy drzwiach. Bess wątpiła, czy woda cokolwiek tu pomoże, ale przynajmniej na razie Rico oddalił się od duchownego.

– Ojcze Juanie, może ksiądz mówić? Musimy się dowiedzieć, co tu się stało. Nie wie ksiądz, czy jeszcze ktoś ocalał?

– Źródło… Źródło…

Czy to znaczy, że zostali otruci? Może Emily słusznie odgadła, że woda musi być skażona.

– Co się stało? Co zabiło tych wszystkich ludzi?

– Źródło…

– Niech sczeźnie. – Rico stanął przy Bess.

– Gdzie woda?

Wbił wzrok w twarz księdza.

– To bez znaczenia. I tak jej nie potrzebuje.

Spojrzała na duchownego.

Rico miał rację. Starzec nie żył.

– Jaka jest najbliższa miejscowość?

– Besamaro. Pięćdziesiąt parę kilometrów.

– Jedź do Besamaro i zadzwoń do stacji epidemiologicznej. Powiedz, że mamy tu problemy. Staraj się jak najmniej kontaktować z ludźmi, bo może się okazać, że jesteś zarażony.

Rico nie odrywał wzroku od księdza, twarz wykrzywiała mu furia.

– Zabił moją matkę. To przez niego i jego ględzenie o świętości ubóstwa i pokory.

Gniewnie kopnął skarbonkę z ofiarami na biednych, stojącą przy nieboszczyku. Potoczyła się przez kościół, lądując pod ławką.

– Cieszę się, że umarł.

– Ty też możesz umrzeć, jeśli nie ściągniesz pomocy – powiedziała Bess. – Jesteś młody. Chcesz umrzeć, Rico?

To do niego przemówiło.

– Nie, pojadę do Besamaro.

Wyszedł z kościoła, a po chwili do Bess dobiegł hałas zapuszczanego silnika.

Pewnie nie powinna go wysyłać. Może rozprzestrzenić zakażenie. Ale co jej pozostaje? Sami sobie nie poradzą z tym koszmarem. Kapłan leżał z otwartymi oczami, jakby się w nią wpatrywał. Śmierć. Tyle grozy i śmierci. Otrząsnęła się i wstała. Musi wracać do Emily. Siostra może jej potrzebować.

Żeby szukać kolejnych trupów. Nie, szukają żywych. Musi o tym pamiętać. Możliwe, że w tym mieście upiorów został jeszcze ktoś żywy. Kiedy stanęła na najwyższym stopniu, słońce właśnie zachodziło czerwone jak krew. Czerwone jak śmierć.

Osunęła się na stopień, objęta się ciasno ramionami. Czuła przenikliwy chłód, nie potrafiła zapanować nad drżeniem. Teraz wróci do Emily. Ale podaruje sobie tę jedną chwilę. Potrzebuje czasu, żeby się przygotować na czekającą ją noc i mieć tyle siły co siostra. Czy te psy nie przestaną skowyczeć?

Danzar.

Ale to nie był Danzar. A jeśli tak?

Martwi. Miasto odcięte od świata. Pierwsze, co zrobili partyzanci w Danzarze, to uszkodzili linie telefoniczne.

Ale Tenajo nie leży w rozdartej wojną Chorwacji, to meksykańska wioska, gdzie diabeł mówi dobranoc. Nikt nie ma powodów jej niszczyć, a czy były powody, by zniszczyć Danzar?

Przestań. Wszystko to twoje wyrafinowanie, nie możesz tego robić.

W takim razie kto? A jeśli te podejrzenia okażą się prawdą? Ma się odwrócić plecami i odejść? Może parę zdjęć…

Na wszelki wypadek.

Wolno wstała i wyjęła z futerału aparat. Natychmiast poczuła przypływ pewności siebie, świadomość spełnienia właściwego uczynku. Tylko parę zdjęć i wraca do Emily.

Na wszelki wypadek.

Kobieta przy fontannie, wpatrująca się w nią interesującymi martwymi oczami.

Ostrość.

Migawka Następne.

Barrnan w kafejce.

Ostrość.

Migawka.


Staruszka zwinięta w kłębek przy krzewie różanym w swoim ogrodzie.

Martwa. Tyle śmierci.

Czy nadal robiła zdjęcia? Tak, migawka pstrykała jakby z własnej woli.

Bess chciała przestać. Nie mogła.

O Boże, dwóch chłopczyków leżących w hamaku. Wyglądali, jakby spali.

Z trudem dowlokła się do ściany budynku i zwymiotowała. Oparła się o nią, przytuliła zimny policzek do nagrzanej cegły. Ciało przeszywały fale dreszczy.

To tylko wrażenie, że cały świat nie żyje. Ona żyje. Emily żyje. Trzymaj się tej prawdy, mówiła sobie.

Pójdzie do siostry i pomoże jej. Będzie udawać równie silną i odważną jak Emily.

Za nic jej nie okaże, jak strasznie się boi.

Nie zastała Emily w domu matki Rica.

Nie, to oczywiste, że nie poczekała na Bess. Ruszyła dalej robić, co do niej należy. Żadnej słabości. Żadnego wahania. Bess wyszła na ulicę. Było już ciemno.

– Emily!

Cisza.

Przeszła jedną przecznicę, drugą.

– Emily!

Psy skowyczały. Czy jeden z nich należał do chłopczyka ze sklepu? Nie myśl o nim. Łatwiej to znieść, jeśli nie widzi się w nich nieżyjących konkretnych osób. Przekonała się o tym dzięki Danzarowi.

– Emily!

Gdzie ona się podziała? Bess nagle ogarnęła panika. A jeśli siostra zachorowała? Jeśli właśnie leży nieprzytomna w którymś z tych domów, nie mogąc wezwać pomocy?

– Emily!

– Tu jestem.

Emily wynurzyła się z budynku dwa domy dalej.

– Znalazłam kogoś.

Ulga niczym fala zalała Bess. Podbiegła do siostry.

– Nic ci nie jest?

– Oczywiście, że nic – ucięła Emily niecierpliwie. – Znalazłam niemowlę. Wszyscy w domu umarli, tylko ono przeżyło. Chodź.

Bess ruszyła za nią.

– Dlaczego niemowlę przeżyło?

Emily pokręciła głową na znak, że nie wie.

– Ja tylko się cieszę, że w ogóle komuś się to udało. – Zaprowadziła Bess do łóżeczka osłoniętego moskitierą. – Jeśli choroba roznosi się przez powietrze, mogła dziecko uratować siatka.

Niemowlę okazało się pulchną dziewczynką, która nie skończyła jeszcze roku; miała kręcone czarne włoski i malutkie złote kolczyki w uszach. Leżała z zamkniętymi powiekami, ale oddychała równo i głęboko.

– Jesteś pewna, że jej to nie dopadło?

– Tak przypuszczam. Obudziła się przed chwilą i uśmiechnęła do mnie. Śliczna, prawda?

– Tak.

Śliczna, słodka, a do tego cudownie żywa.

– Pomyślałam, że dobrze ci zrobi, jeśli ją zobaczysz – odezwała się cicho Emily.

– Rzeczywiście, Bess. – Z trudem przełknęła ślinę.

Stały tak przez dłuższy czas, patrząc na dziecko.

– Przepraszam – powiedziała Bess. – Nie powinnam była cię tu sprowadzać. Nawet mi przez myśl nie przeszło…

– To nie twoja wina. To ja na tobie wymusiłam, żebyś mnie wzięła. Bess nie mogła oderwać wzroku od małej.

– I jak ją utrzymamy przy życiu?

– Zabierzemy dziewczynkę stąd. – Emily ściągnęła brwi. – Wolę jej nie dotykać, póki się nie odkażę. Bóg jeden wie, co na sobie nosimy.

– Może powinnyśmy wziąć gorący prysznic? Albo wygotować ubrania?

– Woda może być zakażona. – Emily wzruszyła ramionami. – Ale chyba nie mamy wyjścia.

– Posłałam Rica do najbliższego miasta, żeby powiadomił stację epidemiologiczną.

– Trochę to potrwa, nim skompletują załogę i dotrą do nas. Nie chcę tu zostawać i czekać.

Podobnie i Bess. Wolałabym rozbić obóz na wierzchołku wulkanu niż nocować w Tenajo, pomyślała.

– Ile czasu ci zajmie odkażenie tego, co masz na sobie?

– Czterdzieści minut.

– Wyszukaj dla mnie jakieś ubranie i też je wygotuj. Wrócę.

– A ty dokąd się wybierasz?

– Nie skończyłyśmy poszukiwań. Może ktoś jeszcze ocalał.

– Zostały tylko trzy przecznice. Nikłe prawdopodobieństwo.

– Dzieci nie znają się na prawdopodobieństwie. Może właśnie dlatego ta malutka przeżyła.

Emily się uśmiechnęła.

– Brak logiki. Pamiętaj, wróć za czterdzieści minut. Chcę stąd zabrać Josie.

– Josie?

– Musimy ją jakoś nazywać.

Zaczęła zdejmować koszulę.

Bess wyszła z domu i przygotowała się na najgorsze. Zapewne nie znajdzie niczego z wyjątkiem kolejnych ciał. Chyba że trafi na drugą Josie… Nie myśl o tym. Po prostu rób, co do ciebie należy. Zacisnęła dłonie w pięści i ruszyła ulicą.

Żadnej więcej Josie.

Tylko śmierć. I wycie psów.

Stanęła na ganku ostatniego domu i głęboko zaczerpnęła tchu.

Właśnie wtedy zobaczyła sznur świateł zdążających w ich kierunku ze wzgórza.

Samochody? Nie, pojazdy były za duże. Czyli ciężarówki, w dodatku jadące bardzo szybko. Lada chwila tu dotrą.

Dzięki Bogu.

Widocznie Rico się do kogoś dostał. Ale czy upłynęło wystarczająco wiele czasu, by Rico skontaktował się z odpowiednimi władzami i by zmobilizowano pomoc? Nikła szansa.

Obok Bess przemknęły z rykiem trzy ciężarówki, kierując się w stronę placu. Przeszył ją lodowaty strach. W Danzarze też były wojskowe ciężarówki.

Zachowuje się jak paranoiczka. To może być pomoc. Albo…

Emily. Musi dotrzeć do Emily.

Sfrunęła niemal ze schodów, popędziła do furtki, potem wypadła na ulicę.

Emily podniosła wzrok na siostrę wbiegającą do środka.

– Co się stało? Słyszałam…

– Zabieraj się stąd. Musisz uciekać. – Rzuciła się do łóżeczka i zerwała moskitierę. Josie uśmiechnęła się do niej promiennie. – Weź ją ze sobą.

– Co ty, u licha, wygadujesz?

– Przyjechały wojskowe ciężarówki. Ale jest za wcześnie na pomoc. – Chwyciła dziecko i owinęła je w kocyk. – Pomoc nie mogła dotrzeć tak szybko.

– Nie wolno ci dotykać…

– Więc ty ją weź. Uciekaj. Tych ciężarówek nie powinno tu jeszcze być.

– Skąd wiesz? Może to…

– Coś tu nie gra. Nie pasuje mi to. – Wcisnęła niemowlę Emily. – Uciekaj. Wyjdźcie tylnymi drzwiami i pędźcie do wzgórz. Ja pobiegnę na plac rozejrzeć się w sytuacji. Jeśli wszystko będzie dobrze, wrócę po was.

– Oszalałaś? Nie zostawię cię tu.

– Musisz uciekać. Musisz zabrać Josie. To tylko niemowlę. Jest bezradna. A jeśli… Mogliby jej zrobić krzywdę, Emily.

Emily spojrzała na małą, którą trzymała w ramionach.

– Nikt by jej nie skrzywdził.

– Nieprawda. Mogliby. – Łzy płynęły jej po policzkach. – Nie wiesz, co… Och, na Boga, uciekaj stąd.

– To chodź z nami.

– Nie, ktoś musi sprawdzić, co jest grane.

– W takim razie ja to zrobię. – Emily ruszyła do drzwi.

– Nie! – Bess chwyciła siostrę za ramiona. – Posłuchaj. Jesteś lekarką. Masz własne dziecko. A co ja wiem o niemowlętach? Logika nakazuje, żebyś to właśnie ty… – Emily kręciła głową. – Nie wystawiaj Josie na niebezpieczeństwo, dlatego że chcesz mnie chronić. Nie pozwolę ci na to, Emily. – Przepchnęła się do drzwi. – Nie bądź głupia. Rób, co ci każę. Wrócę po ciebie, gdy już będzie po niebezpieczeństwie.

Czuła na sobie zdumione spojrzenie siostry.

– Bess!

– I nie waż się za mną iść. Uciekaj! – Pobiegła do placu.

Nie idź za mną, modliła się w duchu. Biegnij, Emily. Ucieknij przed niebezpieczeństwem, Emily.

Z wojskowych ciężarówek wysypywali się mężczyźni. Ubrani w białe kombinezony odkażające i kaski, błyszczeli w ciemnościach niczym zjawy. Jeden szedł do fontanny. Inni się rozproszyli, zaglądając do budynków przy placu. Jeden stał w milczeniu przy ciężarówce, obserwując.

Głęboko zaczerpnęła oddechu. Może jednak wszystko jest w porządku.

– Spóźniliście się! – krzyknęła, biegnąc w ich stronę. – Prawie wszyscy zginęli. Wszyscy… – Mężczyzna, który podszedł do fontanny, nalewał czegoś do wody. – Co pan wyprawia? Już za późno na…

Mężczyzna przy ciężarówce odwrócił się w jej stronę.

Zachłysnęła się powietrzem, gdy reflektory oświetliły jego twarz za przezroczystą maską. Instynktownie odwróciła się na pięcie, chcąc uciekać.

Na jej ramię opadła dłoń w rękawiczce.

– Masz rację, już za późno.

Ostatnie, co zobaczyła, to jego pięść zbliżającą się do jej twarzy.

Загрузка...