Emily nie było w budynku. Ale zostały ślady jej obecności. Na kuchni stał olbrzymi gar z wodą, na stole zaś jej torba lekarska.
Emily nigdy się z nią nie rozstawała. Dlaczego jej nie wzięła? Może nie chciała się dodatkowo obciążać. Może po prostu wepchnęła do kieszeni najpotrzebniejsze rzeczy.
Bess ostrożnie ułożyła Josie na kanapie, podeszła do stołu, otworzyła torbę. Wszystko starannie zapakowane, chyba niczego nie brak.
Ale Emily zawsze była schludna, a Bess nie wiedziała, co siostra właściwie nosi w torbie.
Podeszła do łóżeczka. Ono też wyglądało tak samo. Moskitiera nadal była rozchylona, tak jak wtedy, gdy Bess wyjęła malutką z łóżeczka i podała Emily.
Sprawdziła następny pokój, w którym zostały raniące serce ślady po jego mieszkańcach. Drewniany krzyż nad łóżkiem. Zdjęcia uśmiechniętych starszych państwa na szafce nocnej. Dziadkowie Josie? Czy oni też nie żyją?
Przestań. Przyszłaś tu w określonym celu. Zaczęła się rozglądać. Żadnej kartki. Żadnych innych śladów obecności Emily. Ogarnęło ją rozczarowanie. Ostrzegała samą siebie, żeby niczego nie oczekiwać, ale mimo to żywiła złudną nadzieję, że Emily jest jeszcze w Tenajo. Nie, widocznie wzięła Josie i uciekła, tak jak ją zaklinała Bess.
Ale Esteban miał Josie. A mogło do tego dojść tylko w jeden sposób: Emily została przez niego schwytana i zabita.
Albo też zrobił to Kaldak. Znała go krótko, ale już zdążyła się przekonać, że jest zdolny do wszystkiego.
Nie, nie dopuści do świadomości faktu, że Emily zginęła. Na samą myśl o tym ogarniała ją panika. Emily uciekła.
Z drugiego pokoju dobiegł płacz. Josie wreszcie się obudziła. Bess uklękła przy kanapie. Dziewczynka otworzyła duże ciemne oczy i teraz się uśmiechała.
– Cześć – szepnęła Bess. – Znowu się spotykamy. I co ja mam z tobą zrobić?
Josie zagruchała do niej.
Pogładziła policzek niemowlęcia. Nie ma nic miększego, bardziej jedwabistego niż skóra dziecka.
– Gdzie zgubiłaś Emily? Z nią byłoby ci o wiele przyjemniej. Bez porównania lepiej ode mnie zna się na dzieciach. Ja jestem niedouczoną amatorką.
Josie wyciągnęła rączkę, chwyciła kosmyk włosów Bess i pociągnęła. Bess roześmiała się cicho.
– Ale co tam, jakoś się dogadamy. Tylko musimy się zastanowić, co zrobić.
Przewinęła Josie i poszła się rozejrzeć za jedzeniem. W jednej z szafek znalazła kilka zamkniętych słoików z pokarmem dla niemowląt. Otworzyła ten z mielonym mięsem i wepchnęła w Josie połowę zawartości, nim dziewczynka zaczęła się bawić jedzeniem.
– Żadnych wygłupów – oświadczyła surowo Bess. – Mamy tu poważne sprawy.
Wzięła Josie na ręce i wyniosła na ganek. Popatrzyła w stronę gór. Czy Emily jest gdzieś wśród tych wzgórz, próbując dotrzeć na wybrzeże?
Boże drogi, oby tak było.
Kusiło ją, żeby pobiec w tamtym kierunku. A właściwie czemu nie? Ma dobrą orientację w terenie i pewne doświadczenie w poruszaniu się po nieznanej, surowej okolicy. Trzy lata temu utknęła w Afganistanie i jakoś dotarła do granicy z Pakistanem. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że dostałaby się do wybrzeża.
I tak bym cię znalazł.
Tylko spróbuj, Kaldak.
Josie zapiszczała i Bess rozluźniła uścisk, który mimowolnie wzmocniła. Nie, nie czas na ucieczkę. Samotna wspinaczka po górach to co innego niż wleczenie ze sobą niemowlęcia przez dzikie okolice. Musi postępować odpowiedzialnie, a nie kierować się impulsami.
Poczeka, przekona się. Kaldak może nie wiedzieć, gdzie zniknęła Emily, ale znacznie lepiej niż ona orientuje się, co się wydarzyło w Tenajo.
Zeszła z ganku i ruszyła w stronę placyku. Kiedy dotarła do fontanny, z kafejki wynurzył się Kaldak z błyszczącą metalową skrzynką.
– Szybko się uwinęłaś – powiedział.
– Nie ma jej tam. Wiedziałeś o tym.
– Raczej przypuszczałem. Podobnie jak ty. – Zerknął na Josie. – Obudziła się. Jak się czuje?
– Dobrze. Nakarmiłam ją, przewinęłam, czegóż więcej jej potrzeba do szczęścia?
– Nie marnowałaś czasu. – Zawiesił głos. – Znalazłaś jakieś pieniądze?
– Nie – oburzyła się. – Nie szukałam.
– Ja też nie znalazłem. – Skierował się do sklepu. – Poczekaj.
Ograbić zmarłych. Jest gorszy, niż przypuszczała.
Kiedy parę minut potem wyszedł ze sklepu, marszczył brwi. Najwyraźniej nic nie znalazł. Świetnie.
– Wszelkie znalezione tu pieniądze należą do krewnych tych biedaków.
Pokręcił głową.
– Należą do mnie.
Teraz szedł po stopniach do kościoła. Ruszyła za nim.
– Na Boga, co ty wyprawiasz? Toż to kościół.
– Ksiądz nie żyje, prawda?
– Tak. I to usprawiedliwia okradanie domu Bożego?
– Znalazłaś go? Skinęła głową.
– Gdzie? Wskazała miejsce.
– Niedaleko skrzynki z ofiarami na ubogich.
– Jakiej skrzynki? Wzruszyła ramionami.
– Leżała obok niego. Rico ją kopnął.
Wzrokiem przeszukiwał kościół, wreszcie zatrzymał spojrzenie na drugiej ławce. Bess z niedowierzaniem przyglądała się, jak podchodzi, wyciąga spod ławki kasetkę i podnosi wieko.
– Trafione – powiedział cicho.
Przysunęła się i zajrzała do środka. Zobaczyła fioletowo-lila banknoty o wartości dwudziestu pesos.
– Znalazłeś to, czego szukałeś – odezwała się zimno. – Możemy już wyjść.
Otworzył metalową walizkę.
– Odsuń się o parę kroków.
Usłuchała i przypatrywała się, jak przesypuje zawartość skrzynki z ofiarami do walizki. Jego twarz nie była już wyprana z uczuć, malowała się na niej dzika satysfakcja. Suma znaleziona w skrzynce musiała być znacząca, skoro tak podnieciła człowieka pokroju Kaldaka.
– Ruszamy.
Wziął walizkę i skierował się do wyjścia. Ruszyła za nim.
– Po co ci te pieniądze?
– Żebym nie musiał wracać do San Andreas i ryzykować, że dostanę kulę w łeb.
– Tej forsy nie jest znowu tak dużo. Nie ustawi cię na całe życie.
Nie odpowiedział.
– Wsiadaj do dżipa. Ja jeszcze się rozejrzę i zaraz wracam. Musimy się stąd wynosić. I tak za długo tu zmitrężyliśmy.
Nawet nie drgnęła.
– Dokąd jedziemy?
– W góry. Esteban zostawił tutaj swoich wywiadowców. Na pewno nas wypatrzyli. Musimy się wyrwać z miasteczka.
– Nigdzie się nie ruszę, póki mi nie powiesz, co tu jest grane.
– Nie wiem, ile ci mogę powiedzieć.
– Na razie nie powiedziałeś mi nic.
– Najprawdopodobniej i tak więcej, niż powinienem.
– Dla mojego dobra?
– Nie, dla swojego.
– Oczywiście, jak mogłam w ogóle pomyśleć inaczej?
– Nie powinnaś. I tak zrobiłem dla ciebie więcej, niż powinienem. Dupek ze mnie. Mogłem to lepiej rozegrać. – Skierował się do sklepu. – Teraz tylko trzeba ratować, co się da.
– Czy pieniądze mają w tym pomóc?
– Wsiadaj do wozu.
Przeszył ją lodowaty dreszcz. Ratowanie tego, co się da, może oznaczać naprawienie stosunków z Estebanem poprzez zabicie jej i Josie. Dlaczego ma mu ufać? To morderca i hiena cmentarna.
Ale komu innemu zaufać?
Sobie. Nikomu, tylko sobie. Każdy inny wybór może się okazać fatalny w skutkach.
Wykręciła się na pięcie i ruszyła w drugą stronę.
– Muszę wrócić do domu Josie, wziąć dla niej pieluchy i jedzenie. Stamtąd nas zabierzesz.
Czuła na sobie jego wzrok, ale oparta się pokusie, by się obejrzeć. Za bardzo pachniałoby to próbą ucieczki.
Zwiała.
Cholera.
Kaldak wyszedł z domu Josie i wskoczył do dżipa. Ma nad nim najwyżej dziesięć minut przewagi; porusza się pieszo, w dodatku z dzieckiem. Powinien bez trudu ją wytropić. Szlag by to trafił, sytuacja i bez tego jest ciężka, a jeszcze będzie musiał się użerać z tą krnąbrną babą.
Ale skoro tak to ma wyglądać, trudno. Za nic nie pozwoli, żeby mu się wymknęła.
Kaldak i kobieta znajdowali się na wzgórzach wokół Tenajo, ale się rozdzielili.
Esteban odwiesił słuchawkę, oparł się o wezgłowie i zadumał nad doniesieniami. Ostatnie ruchy Kaldaka prowadziły do bardzo niepokojących wniosków. Czyżby był z CIA? Niewykluczone. A jeśli tak, to ile wiedział? Co wykrył tutaj, a co w Libii?
Znowu sięgnął po telefon i zadzwonił do Habina.
– Mamy pewne problemy – powiedział. – Człowiek, którego nam przysłałeś, zniknął.
– Kaldak?
– Zabił jednego z moich strażników i zabrał ze szpitala tę Grady. Habin zaklął siarczyście.
– Jak mogłeś do tego dopuścić?
– To ty mi przysłałeś Kaldaka. Zakładałem, że można mu ufać. Co o nim wiesz?
– Pojawił się w Iraku z doskonałymi rekomendacjami od Mabry, a podczas pobytu u mnie zachowywał się bez zarzutu.
– A mimo to przy pierwszej nadarzającej się okazji wepchnąłeś mi go na kark.
– Nie dlatego, że mu nie ufałem. To jakbym ucinał sobie nos, żeby zrobić na złość swojej twarzy.
– O tak, twój wróżbita.
– Kpisz sobie ze mnie? – spytał Habin.
Esteban natychmiast się wycofał. Nie pora na zatargi z Habinem.
– Zwykła uwaga. Co Kaldak wie o twoich celach?
– Nic. Otrzymał zadanie i wywiązał się z niego.
Ten kretyn pewnie by nawet nie zauważył, gdyby Kaldak wszystko odkrył.
– Musimy się dowiedzieć czegoś więcej o Kaldaku.
– A jeśli nie jest z CIA?
– To się odezwie.
– Należało od razu zabić tę Grady. Utrzymywanie jej przy życiu było niebezpieczne.
Habin zapomniał, że on też wahał się, czy należy ją zabić. Ale Esteban wolał się nie kłócić.
– Ten błąd można naprawić. Jeszcze nie opuścili kraju. Jakąś godzinę temu widziano ich w Tenajo.
– To czego jeszcze ze mną gadasz? Ruszaj za nimi!
– Taki mam zamiar. Nie przejmuj się, zajmę się sprawą.
– Obyś się nie omylił. Jeśli nie naprawisz tej wołającej o pomstę do nieba partaniny, potrafię się obejść bez ciebie.
– Naprawię. Ty za to postaraj się zebrać jak najszczegółowsze informacje o Kaldaku. To nasze największe zmartwienie.
Esteban z grzeczności odczekał, aż Habin pierwszy odłoży słuchawkę. Trudno okazywać uprzejmość dupkom, ale nauczył się dyscypliny i panowania nad sobą, których oni nigdy nie osiągną. Będzie szczęśliwy, gdy wreszcie przestanie ich potrzebować. Jego plany są już prawie dopięte na ostatni guzik. Potrzebuje tylko pionka do uruchomienia pierwszej fazy projektu, a lada dzień powinien zadzwonić Morrisey z wiadomością, gdzie się znajduje stosowne narzędzie. Po prostu musi się zdobyć na jeszcze odrobinę cierpliwości.
– Perez! – zawołał.
W drzwiach pojawił się sierżant Perez.
– Każ podstawić mój wóz. Jadę do Tenajo.
Perez skinął głową i zniknął.
Nie był tak bystry jak Galvez, ale milczał, okazywał posłuszeństwo, a przy tym nie miał w sobie wścibstwa i pazerności, które sprawiły, że Galvez stał się niebezpieczny. Dobrze przynajmniej, że Kaldak uporał się z tym problemem. Szkoda, że sam teraz stanowił znacznie większy.
Chociaż odnalezienie jego i kobiety nie potrwa dłużej niż dwa dni. A wtedy Kaldak zniknie. Na samą myśl o tym Estebana ogarnęło podniecenie i niecierpliwość.
Gdzie jesteś, Kaldak?
Nagle Esteban zobaczył przed sobą Bess Grady. Oczywiście, ta suka musi umrzeć. To absolutnie konieczne, ale przecież to tylko kobieta. A kobiety tak łatwo się zabija.
Po raz kolejny wpadli na jej trop.
Bess otarła pot z oczu i zeszła ze ścieżki. Głaz był śliski, ale nie został na nim ślad stopy.
Z drugiej strony wzgórza słyszała nawoływania żołnierzy. Wkrótce dotrą na grań i ona znajdzie się w ich polu widzenia. Musi wcześniej znaleźć jakąś kryjówkę.
Była naprawdę przerażona. Drugiego dnia, gdy zgubiła Kaldaka, wydawało jej się, że już nic jej nie grozi, tymczasem pojawili się żołnierze. Czy to jego sprawka?
Josie zakwiliła w kocu, którym Bess się obwiązała.
– Ciii – uspokajała małą.
Nie mogła winić niemowlęcia. Dziewczynce tak samo jak jej dawało się we znaki gorąco, oprócz tego głód. Trzeciego dnia skończyło się jedzenie, a dziewczynka wypluwała prawie wszystkie jadalne owoce i jagody, które Bess znalazła na stoku.
Ale w tej chwili Josie nie może płakać. Nie teraz. Dla uciszenia dziecka Bess musiała się uciekać do środków uspokajających, zabranych z torby Emily. Dziś jednak pościg był tak intensywny, że nie miała czasu podać małej kolejnej porcji i lek prawie przestał działać.
Poślizgnęła się, upadła, dźwignęła na nogi i znowu upadła.
Przed nią rozciągał się zagajnik, uczepiony stromego zbocza.
Żołnierze zbliżali się do grani.
Jest już prawie przy zagajniku.
Boże, spraw, żeby zdołała się tam ukryć.
Dotarła do drzew.
Nic.
Świerki były cienkie, igliwie rzadkie. Nawet gdyby się wspięła na drzewo, bez trudu by ją wypatrzyli.
Przewrócony pień. Gałęzie rozpostarte na ziemi.
Rzuciła się tam, dała pod nie nura, jak szalona rozgarniając twardą ziemię, by się pod nią ukryć. Suche gałęzie zapewniały baldachim, ale wystarczy się zbliżyć, by ją pod nimi dostrzec. Albo usłyszeć, jeśli nie zapanuje nad chrapliwym oddechem.
Albo jeśli Josie się nie uciszy.
– Proszę, Josie. Błagam, maleńka.
Kwilenie dziewczynki stało się głośniejsze.
Żołnierze się zbliżali. Widać weszli do zagajnika. Rozmawiali.
Oby nie przerywali rozmowy. Może nie usłyszą Josie.
Umilkli.
Wstrzymała oddech.
Josie, dzięki Bogu, ucichła.
Nad nią poruszyło się drzewo.
Przygotowała się na najgorsze.
Nie, wchodzili na pień i przeskakiwali nad nim. Widziała ich nogi, gdy lądowali z drugiej strony.
Josie poruszyła się w zawiniątku.
Nie.
Żołnierze znowu wymieniali uwagi. Źle znosili upał i nie chcieli spędzać całego dnia na wspinaczce. Nie lubili Estebana. To sukinsyn.
Amen.
Josie znowu zakwiliła.
Serce Bess na chwilę przestało bić.
Ptak?
Perez obejrzał się i powiódł wzrokiem po zagajniku.
Pewnie powinni to sprawdzić. Kazano im iść za każdym tropem. Esteban byłby wściekły, gdyby zgubili kobietę. Posłał wszystkich, żeby przeszukiwali te pieprzone wzgórza. Nawet jego. Przejąwszy stanowisko Galveza, Perez wyobrażał sobie, że odziedziczył przyjemną robotę, tymczasem znowu poci się i klnie z innymi, prostymi żołnierzami.
– Widzisz coś? – spytał Jimenez.
Zagajnik tonął w głębokim cieniu. Perez niczego nie wypatrzył. Ale czy coś usłyszał?
Omal się nie przewrócił na tej cholernej, śliskiej skale, gdy zbiegali ze zbocza. Kostka do tej pory go boli. Pieprzyć Estebana. To był ptak.
– Musiałem złapać oddech. – Odwrócił się i podjął wędrówkę w dół zbocza. – Nic nie widzę.
Dziękuję, Panie Boże.
Bess poczuła, jak wszystkie mięśnie jej się rozluźniają, gdy uświadomiła sobie, że żołnierze nie usłyszeli Josie.
Opuścili zagajnik, teraz przeszukują wzgórze, czy nie ma tam śladów jej obecności.
Jeśli uda jej się tu dalej tkwić bez ruchu, jeśli uda się jej zmusić Josie do zachowania spokoju…
Może się im powiedzie.
Żołnierze już prawie zniknęli jej z oczu. Jeszcze chwila, a będzie mogła wstać i poszukać schronienia na noc.
A może lepiej nie ustawać w wędrówce? Ile dzieli ją od wybrzeża? Oddaliła się od Tenajo o dobre czterdzieści pięć kilometrów, czyli zostało jeszcze jakieś trzydzieści.
Trzydzieści kilometrów. Wydaje się to tak niewiele, gdy się je przemierza samochodem. Pieszo to cała wieczność. Niemożliwe, żeby…
Nie jest niemożliwe. Głupia wymówka, bo jest zmęczona. Nie ustąpi. Josie jej potrzebuje. Emily jej potrzebuje.
Dziecko znowu zakwiliło.
– Nie marudź, mała. Idziemy. – Ostrożnie wysunęła się spod drzewa. – Potrzebuję odrobiny pomocy. Zgoda?
Potrzebuje znacznie więcej niż odrobiny pomocy. Ale wykorzysta, co się da.
Zapadał zmrok. Za ciemno, żeby szukać śladów tej cholernej baby. A więc dzisiejszej nocy jeszcze nic jej nie grozi.
Esteban zacisnął pięści i wpatrywał się we wzgórza.
Cztery dni. Ci durnie szukają od czterech dni i ciągle jeszcze jej nie znaleźli. Kaldak zniknął bez śladu, ale żeby nie potrafili schwytać kobiety? Już niemal słyszał, jak się z nich naśmiewa.
Nie, za mocno dociskali Grady, żeby ją bawiło takie polowanie. Dziś po południu zauważyli na skałach krew.
Dlaczego się nie podda?
Czyjaś dłoń zasłoniła jej usta, Bess natychmiast się ocknęła. Ktoś na niej siedział. Pot. Piżmo. Mężczyzna… Żołdacy Estebana. Znaleźli grotę…
Przetoczyła się na bok i z całej siły zamachnęła się pięścią. Trafiła na ciało.
– Nie ruszaj się. Nic ci nie zrobię.
Kaldak!
Znowu uderzyła.
– Do cholery, chcę ci pomóc.
Z posłania, które Bess przygotowała pod ścianą groty, rozległ się przenikliwy płacz Josie. Kaldak znieruchomiał.
– Co, u licha?
Rozluźnił uścisk. Bess szarpnęła się w górę, potem na bok, zrzucając z siebie napastnika, i poderwała się na nogi.
Tylko nie zawal sprawy, powtarzała w duchu. Tylko nie zawal sprawy.
Obróciła się błyskawicznie, waląc dźwigającego się mężczyznę pięścią w brzuch. Chwyciła go za ramię i przerzuciła przez swój bark na ziemię.
Chwyciwszy Josie i biegnąc do wyjścia, usłyszała przekleństwo.
Kaldak podstawił jej nogę. Upadła na lewy bok, instynktownie osłaniając małą. Odepchnęła od siebie dziecko. Kolanem wycelowała prosto w krocze Kaldaka.
Stęknął z bólu, ale przewrócił ją na plecy i wskoczył na nią. Ręce zacisnął wokół jej szyi.
Zabije ją. O Boże, ona nie chce umierać. Z całej siły wbiła paznokcie w jego dłonie.
– Przestań – syknął przez zaciśnięte zęby. – Nie przywykłem do oporu. Mógłbym ci skręcić kark bez najmniejszego… – Głęboko zaczerpnął tchu i powoli rozluźnił uchwyt. – Posłuchaj, nie zamierzam cię skrzywdzić. Nie zamierzam skrzywdzić Josie. Staram się wam pomóc.
– Gadaj zdrów.
– Więc uciekaj. Zachowaj się jak idiotka. Za dzień, może dwa, Esteban cię dopadnie. Teraz znajduje się w obozie, niecałe sześć kilometrów stąd.
Zmierzyła go wzrokiem.
– Skąd wiesz, skoro z nim nie jesteś?
– Tropił cię. A ja jego. Jego łatwiej znaleźć niż ciebie. Pokręciła głową.
– Kiedy ci uciekłam, ściągnąłeś żołnierzy.
– Nie musiałem. Osiem godzin po twojej ucieczce z Tenajo przetrząsali te wzgórza. Gdybym się przyłączył do Estebana, to czybym teraz tu był?
Josie znowu się rozpłakała.
– Potrzebuje cię – powiedział Kaldak. – A nam potrzeba ciszy, ona nie może płakać. Puszczę cię, jeśli obiecasz, że mnie wysłuchasz.
– Zaufałbyś mi?
– Nie, ale uważam cię za inteligentną kobietę, która rozważy wszystkie za i przeciw. Mogę cię wyciągnąć z tych gór.
– Sama sobie poradzę.
– Możliwe. Ale nie wezwiesz śmigłowca, który by cię stąd zabrał. Chcesz przez kolejny tydzień uciekać przed Estebanem i ryzykować, że znów dopadnie Josie?
Znieruchomiała. Śmigłowiec.
– Zejdź ze mnie.
– Wysłuchasz mnie?
– Wysłucham.
Uwolnił ją od ciężaru swego ciała. Usiadła i wzięła Josie na ręce. Dziecko znowu płakało.
– Musi być cicho – powiedział Kaldak. – Wokół obozu krążą strażnicy.
Ostrzeżenie sprawiło, że podejrzliwość Bess nieco osłabła.
– A czego się spodziewasz? Wystraszyłeś ją. – Mocniej przytuliła niemowlę. – Zresztą jest głodna, a poza tym pewnie ma też mokro. – Sprawdziła pieluchę Josie. Wilgotna. – Skończyły mi się pieluchy. Uciekając z Tenajo, złapałam tylko parę, a potem nie miałam czasu ani warunków, żeby je wyprać. Masz coś, co by się nadawało?
– Może. Sprawdzę w plecaku. – Zrzucił bagaż z pleców. – Na to nie byłem przygotowany.
– Ani ja – odparła sucho.
Kaldak zaświecił wyjętą z plecaka latarkę.
– Zgaś – wystraszyła się. – Zobaczą.
Pokręcił głową.
– Nic się nie stanie. Jesteśmy wystarczająco głęboko w grocie. Odsunął metalową walizeczkę spoczywającą na dnie plecaka, wyciągnął białą koszulkę bawełnianą i rzucił ją Bess.
– Co powiesz na to?
– Musi wystarczyć. – Zerknęła na niego znad rozdzieranej koszulki. – Masz coś do jedzenia?
– Konserwy.
– Wyciągnij jedną i otwórz. Spróbuję nakarmić małą – Uklękła i przewinęła Josie. – Jak mnie tu znalazłeś?
– Tropiłem cię.
– Żołnierze też mnie tropili. Ale nie znaleźli.
– Dziś po południu prawie im się udało. W zagajniku.
Znieruchomiała.
– Skąd wiedziałeś?
– Śledziłem ich. Byłem prawie pewny, że trafili na właściwy trop.
– Nie widziałam cię w zagajniku.
– A ja ciebie tak.
– I znalazłeś mnie w tej grocie tak, że cię nie zauważyłam? Jakim cudem? Zwłaszcza że widziałam żołnierzy Estebana.
– Może jestem lepszy od nich – odrzekł po prostu.
– Dlaczego miałbyś być lepszy? To twój zawód?
– Czasem. Bywa, że w moim zawodzie przydają się talenty myśliwego. – Przyglądał się, jak Bess sadza sobie Josie na kolanach i zaczyna ją karmić. – Doskonale sobie z tym radzisz.
– Każdy umiałby nakarmić dziecko. Mów. Słucham.
– Niepotrzebnie ode mnie uciekałaś. Próbuję ci pomóc.
– Jeśli dobrze sobie przypominam, na zmianę albo mną dyrygowałeś, albo próbowałeś mnie zastraszyć. Byłam ci kulą u nogi.
– Co nie znaczyło, że nie uwolnię cię od Estebana i nie odstawię w bezpieczne miejsce. Od początku właśnie to zamierzałem uczynić.
Bacznie mu się przyjrzała. Nie potrafiła odczytać wyrazu jego twarzy, ale instynkt podpowiadał jej, że Kaldak mówi prawdę.
– Skąd miałam wiedzieć? Nie chciałeś ze mną rozmawiać.
Wzruszył ramionami.
– Popełniłem błąd. Liczyłem, że nie będę musiał. Ale teraz będę mówił.
– Co się wydarzyło w Tenajo?
– Na pewno chcesz wiedzieć?
– Nie bądź głupi. Jasne, że chcę – powiedziała z przejęciem. – Ale najpierw mnie posłuchaj. Mam gdzieś twoje przeklęte ratowanie tego, co się da. Chcę tylko wiedzieć, co się przydarzyło mnie i Emily w ubiegłym tygodniu. Mam do tego prawo. A teraz gadaj.
Przez chwilę milczał.
– Dobra. Pytaj. Odpowiem, jeśli będę mógł.
– Na co umarli ci ludzie?
– Nie jestem do końca pewny. Podejrzewam, że mogli paść ofiarą sztucznie wyprodukowanej choroby.
Wpatrywała się w niego zdumiona.
– Jakiś wirus, który się wymknął spod kontroli? Uśmiechnął się kpiąco.
– Ty ciągle uważasz, że to wypadek.
– Czyżbyś twierdził, że rząd meksykański specjalnie zaraził mieszkańców Tenajo tą chorobą?
– Rząd meksykański nie ma z tym nic wspólnego.
– Więc Esteban nie jest pułkownikiem meksykańskiego wojska?
– Korzystny zbieg okoliczności, zapewniający mu pewną dawkę władzy i swobody. Umożliwił mu również zgrabne zatuszowanie wyników doświadczenia.
– Doświadczenia?
– Musieli się upewnić, czy czynnik biologiczny zadziała. Tenajo stanowiło pole doświadczalne.
Chłopczyk leżący w sklepie na podłodze z rączką wysmarowaną czekoladą.
W oczach błysnęły jej łzy.
– Bodaj cię piekło pochłonęło.
– Nie wiedziałem – powiedział chrapliwie.
– Musiałeś. Pracowałeś dla niego.
– Wiedziałem, że w Tenajo coś się dzieje, ale aż do nocy, której to się stało, nie domyślałem się, o co może chodzić. Od kilku miesięcy w okolicach miasteczka zdarzały się wypadki niezbyt poważnych zachorowań. Nic wielkiego. Przypuszczam, że Esteban wypróbowywał zabawkę. Sądziłem, że tu będzie to samo… Esteban nikomu nie… – Urwał w pół zdania. – Nie wiedziałem.
– Dlaczego… – usiłowała zapanować nad głosem. – Dlaczego mieliby coś takiego robić?
– Kiedy przeprowadza się próbę na ograniczonym terenie, to znaczy, że zamierza się ją później powtórzyć na większą skalę gdzieś indziej.
– Gdzie?
– Nie wiem.
Była oszołomiona. Nie potrafiła zebrać myśli.
– Twierdziłeś, że zjawiła się tam ekipa ze stacji epidemiologicznej. Dlaczego ci ludzie niczego się nie domyślili?
– Esteban wezwał ich dopiero po odkażeniu i rozsianiu przecinkowca cholery. Ma w kostnicy w Meksyku swoich lekarzy, którzy w wynikach sekcji potwierdzą, że mieszkańców Tenajo wytrzebiła cholera.
– Tyle zachodu… Od bardzo dawna musiał planować tę akcję.
– O ile mi wiadomo, co najmniej od dwóch lat.
– Skoro pracujesz dla Estebana, to dlaczego mi pomogłeś?
– Nie pracuję dla Estebana. Nie zauważyłaś między nami różnicy? – dodał sucho. – Ja jestem tu bohaterem pozytywnym.
– Nie zauważyłam. Widziałam, jak zabijasz człowieka.
– Więc mi nie ufaj. Nikomu nie ufaj. Ale pozwól sobie pomóc. Bo mogę ci pomóc, Bess.
– Jak? Czyżbyś był agentem rządowym?
– Można to tak ująć.
– Mówże wprost, u licha.
– Od paru lat współpracuję z CIA. Ogarnęła ją nagła ulga.
– Mogłeś mi powiedzieć.
– Gdyby dało się tego uniknąć, i teraz bym ci nie powiedział. Zresztą, i tak byś mi nie uwierzyła.
Czy teraz mu wierzy? Równie dobrze Kaldak może kłamać.
Ale po co? Wyciągnął ją z San Andreas, a gdyby zamierzał ją przekazać pułkownikowi, nie miał powodu pojawiać się tu bez żołnierzy Estebana.
– Powinieneś mi powiedzieć wcześniej.
– Ale teraz już wiesz. – Wytrzymał jej wzrok. – Posłuchaj, Bess. Zaopiekuję się tobą. Zabiorę cię stąd i bezpiecznie odstawię do Stanów. Przed niczym się nie cofnę, żeby do tego doprowadzić. Zrobię to. Możesz mi nie wierzyć, ale w to jedno uwierz.
Wierzyła. Nikt nie mógł wątpić w jego szczerość. Wyciągnął ręce po dziecko.
– Teraz ja ją pokarmię, a ty sama coś zjedz. Mocniej przytuliła dziewczynkę.
– Zjem później.
– Nie zjesz. Musiałem zostawić dżipa niżej. Czeka nas długa wędrówka, nim do niego dotrzemy. Ruszamy najszybciej, jak się da. – Zabrał jej Josie i jedzenie. – Wyjmij sobie z plecaka jakąś puszkę i zjedz.
Zawahała się, ale wreszcie usłuchała. Potrzebuje sił, inaczej sobie nie poradzi. Skosztowawszy pierwszy kęs, skrzywiła się. Nic dziwnego, że Josie nie jadła chętnie.
Tymczasem teraz dziewczynka z zadowoleniem pochłaniała jedzenie, którym – z zaskakującą wprawą i delikatnością – karmił ją Kaldak.
– Wygląda na to, że nieźle zniosła wędrówkę – zauważył. – Dobrze wygląda.
– Jest nastawiona na przeżycie. Podobnie jak większość dzieci, o ile da się im szansę.
Uśmiechnął się do dziewczynki i wytarł jej buzię.
– Lubię takie osoby. – Spojrzał na Bess. – Ty też nie najgorzej wyglądasz. Sądziłem, że po czterech dniach ucieczki będziesz się nadawała tylko do przerzucenia przez plecy i znoszenia w dół.
– Uważaj, bo jeszcze się okaże, że to prawda. Albo że to ja będę wlec ciebie. – Schowała do plecaka łyżeczkę i wyrzuciła puszkę. – Ruszamy. – Sięgnęła po kocyk Josie. – Daj mi ją. Będę ją niosła na plecach.
Zmarszczył nos.
– Czym to tak cuchnie? Sikami?
– A czegoś się spodziewał? Tylko raz udało mi się go uprać. Jeśli ci to przeszkadza, trzymaj się od nas z daleka.
– Przeszkadza. Mam bardzo wrażliwe powonienie. Ale do wszystkiego można przywyknąć. – Wziął plecak. – Chyba wytrzymam z wami przez dzień, dwa.
– Więc tak długo to potrwa? A co ze śmigłowcem?
– Nieźle sobie radziłaś, ale Esteban jest za blisko. Musimy zawrócić i skierować się na północ. Tutaj wzgórza są zbyt skaliste, śmigłowiec nie miałby gdzie wylądować. – Ułożył Josie w zawiniątku i pomógł Bess zawiązać koc. – Dlatego ustaliłem miejsce spotkania niecałe pięćdziesiąt kilometrów stąd. Kiedy tylko opuścimy te wzgórza, ściągnę samolot.
Mówił to z taką pewnością siebie, a przy tym tak nonszalancko. Po raz pierwszy Bess dopuściła do siebie cień nadziei. Nigdy do końca jej nie straciła, ale teraz dostrzegała światełko w głębi tunelu.
I już nie była sama.
– W takim razie na co czekamy?
Ominęła go i ruszyła do wyjścia z groty. Kaldak podniósł brwi i podążył za nią.
– Najwyraźniej na mnie.