Eksplozja barw zwiastowała nadejście lata. Kirsty zlecała większość prac na roli Fredowi i Frankowi, a sama zajmowała się podawaniem herbaty turystom. Ciąża nie odebrała jej ruchliwości. Wiedziała, że dopóki z dzieckiem wszystko jest w porządku, nie ma się na co skarżyć.
Po spotkaniu z Abem i Davidem Mike nalegał, by Frank albo Fred spali w domu, gdyby on musiał wyjechać. Jego wyprawy do Londynu stały się jednak rzadsze. Tłumaczył sobie, że dzieje się tak dlatego, bo Kirsty go potrzebuje, ale w głębi duszy wiedział, że zaczyna go coraz bardziej przygnębiać zgiełk wielkiego miasta. Dni schodziły mu na targowaniu się z ludźmi, którzy nigdy nie mówili wprost tego, co myśleli, i wtedy z utęsknieniem wspominał bezpośredniość i prostolinijność Kirsty. Nawet garnitury systematycznie niszczone przez Tarna stanowiły cenę, jaką warto było zapłacić za radosne powitanie. Mike wyciągnął jednak wnioski i zaczął przebierać się w dżinsy przed ostatnim etapem podróży.
Pewnego popołudnia zastał Kirsty ze świniami. Nie karmiła ich, tylko z radością drapała za uszami Corę którą niedawno zaszczycił wizytą knur.
– Obie jesteśmy matkami – wyjaśniła Kirsty. – Mamy urodzić mniej więcej w tym samym czasie.
– Chyba nie będziesz miała siedmiorga? – zapytał niespokojnie, co zostało przyjęte wesołym chichotem.
– Dawniej nigdy byś tak nie zażartował – zauważyła.
– Dawniej nie miałem wielu tematów do żartów. Teraz mam wszystko i zawdzięczam to wyłącznie tobie. – Przyciągał ku sobie stojącą tyłem Kirsty, muskając ustami jej szyję. – Dwa miesiące – mruknął. – To cały wiek. Czy nie możesz urodzić jutro?
– Kto wie? – odparła pogodnie. – Ja byłam właśnie siedmiomiesięcznym dzieckiem.
– W takim razie musimy omówić pewną sprawę – powiedział stanowczo.
– Rozumiem. Ty i twoje wielkie plany umieszczeniem nie w komfortowej, prywatnej klinice! – Zrobiła kwaśną minę. – No dobrze, mów, jeśli ci to potrzebne do szczęścia.
– Mówisz serio? Chcesz mnie wysłuchać? To słuchaj, mogę cię zapisać do Kliniki Położniczej Bellingham…
– I tak wiem, przebrzydły oszuście, że już mnie tam zapisałeś. Napisali do mnie, nie mając pojęcia, że jeszcze o niczym nie wiem – roześmiała się. – O co chodzi, Mike? Wyglądasz, jakbyś czuł się winny.
– Nie jesteś na mnie wściekła?
– Wybaczam ci. – Pocałowała go.
– Właściwie jest jeszcze coś, o czym powinniśmy porozmawiać – podjął Mike.
Tak, trzeba wykorzystać chwilę, gdy jest łagodnie usposobiona, myślał, i ponownie poprosić ją o rękę. Właśnie starannie dobierał słowa, gdy usłyszeli czyjeś wołanie z zewnątrz. Mike westchnął i odłożył sprawę na później.
– Oho, znam ten głos – powiedziała i wyszła na podwórko. Po chwili Mike usłyszał jej okrzyk: – Ach, więc to znowu ty! – w głosie Kirsty pobrzmiewało zarówno rozbawienie, jak i gniew.
Męski głos odpowiedział:
– No cóż, zawsze pojawiam się wtedy, gdy nikt się mnie nie spodziewa. A ty, czyż nie wybaczasz mi moich przewinień?
W tym głosie było coś, co napełniło Mike'a przerażeniem. Nie wiedział dokładnie, skąd zna ten głos, ale z lękiem go rozpoznawał. Wyjrzał i zesztywniał na widok Caleba, obejmującego ramieniem Kirsty.
– Nie powinnam wybaczyć ci tego, że zostawiłeś mnie w opałach – powiedziała do niego z uśmiechem.
– Kochanie, byłem naprawdę niepocieszony, ale gdybym został, wpadłbym w poważne kłopoty i na nic bym ci się nie przydał.
– Nie mów może nic więcej. Im mniej wiem o twoich wyczynach, tym lepiej. – Kirsty roześmiała się. Podnosząc wzrok, ujrzała Mike'a stojącego w progu i przyglądającego się im z groźną miną. Caleb na jego widok od razu cofnął się z przestrachem.
– Nie mam złych zamiarów, przysięgam – powiedział do Mike'a pojednawczo. – Boże, ależ ty masz straszny cios. Bolało mnie przez cały tydzień.
– Szkoda, że jedna nauczka ci nie wystarczyła – odparł sucho Mike. – Jakim prawem, u licha, śmiesz się tu znów pokazywać?
– Mike – wtrąciła pośpiesznie Kirsty – wszystko w porządku. Caleb przeprosił mnie za…
– To by się w ogóle nie zdarzyło, gdybym nie był pijany
– potwierdził Caleb z miną niewiniątka.
– Przysiągł, że to się więcej nie powtórzy i dotrzymał słowa – ciągnęła Kirsty. – Nie poradziłabym sobie bez niego po twoim odejściu… Bez niego i Jenny, oni są parą
– dodała, próbując rozchmurzyć Mike'a. – Razem dla mnie pracowali.
– Nigdy ich tu nie widziałem.
– No cóż, musiałem… hm… szybko pakować manatki
– wytłumaczył Caleb. – Ale teraz wszystko jest już wyjaśnione. Wróciłem, by zobaczyć, czy Kirsty nie potrzebuje mojej pomocy…
– Nie potrzebuje – uciął Mike.
– Chwileczkę – wtrąciła się Kirsty, oburzona jego władczym tonem.
Mike obrócił się w jej stronę.
– Czy masz nadal zamiar brać jego stronę? Po tym, co się wydarzyło?
Caleb dyskretnie wycofał się parę kroków na bok, aby mogli rozmawiać swobodniej, nie zrezygnował jednak z przysłuchiwania się tej wymianie zdań.
– Caleb to moja rodzina – powiedziała stanowczo Kirsty. – Jest kuzynem Jacka. Był przy mnie, kiedy go potrzebowałam, i nie wyprę się go tylko dlatego, że raz nadwerężył swoją reputację. Tak się nie postępuje w rodzinie.
– Teraz ja jestem dla ciebie rodziną – powiedział wzburzony Mike. – Przynajmniej powinienem być. Gdyby nie twój upór, już byśmy się pobrali.
– I uważasz, że wtedy miałbyś prawo do wyrzucania precz mych przyjaciół? Zastanów się.
– Osobliwych masz przyjaciół – warknął Mike. – Czy pójdziesz wreszcie po rozum do głowy i pobierzemy się?
– To dopiero słowa godne przyszłego męża! Ile w nich czułości! Ile taktu! Któż teraz zdoła ci się oprzeć?
Kątem oka Mike dostrzegł, że Caleb chichocze, obserwując tę burzliwą scenę. Zaklął bezgłośnie, wściekły, że Kirsty broni człowieka, którego on uznał za niegodziwca, a następnie odwrócił się gwałtownie i wszedł do domu. Miał oczywiście nadzieję, że Kirsty podąży za nim. Ku jego uldze pojawiła się prawie natychmiast.
– Jak możesz ujmować się za nim? – wybuchnął,
– Sama nie wiem. Jest łobuzem, ale ma dobre serce i nie raz przychodził mi z pomocą.
– Nie raz też do ciebie się przystawiał.
– Mike, zrozum, proszę. Mężczyźni traktują mnie w ten sposób, odkąd skończyłam piętnaście lat. Nie podoba mi się to, ale nic nie zmienię. Mogę tylko podzielić mężczyzn na tych, którzy wpadają w szał, gdy ich odrzucam, i tych, którzy przepraszają i wycofują się grzecznie. Caleb przeprosił. – Spojrzała znacząco na Mike'a. – I nie zadawał niepotrzebnych pytań co do twego pobytu tamtej nocy w tym domu. Gdyby chciał, mógłby napsuć mi wiele krwi, a był dyskretny…
Mike wziął głęboki oddech.
– Rozumiem – powiedział – przywykłaś uważać się za samotną kobietę, która musi iść na kompromisy z takimi typami, ponieważ potrzebuje ich pomocy. Rozumiem to i nie winiecie…
– Dziękuję ci bardzo – wtrąciła z ironią.
– Nie winię cię – powtórzył – ale teraz nie jesteś już sama. Masz mnie. Nie potrzebujesz Caleba. Poradzę sobie i z nim, i z pozostałymi problemami.
– Kiedy Caleb nie jest problemem. Jest moim przyjacielem.
– Kirsty! Dlaczego powtarzasz to z uporem, skoro wiesz, że denerwuje mnie to?
– A czy zostało ustanowione jakieś prawo, zabraniające mówienia rzeczy, które cię denerwują? – teraz ona wybuchnęła gniewem. – Dziwne, że o nim nie słyszałam. Domyślam się, że twoi pracownicy zawsze siedzą cicho, zanim ty wyrazisz oficjalny pogląd, pod którym wszyscy od razu się podpiszą. I pewnie tego samego oczekiwałbyś od żony, gdybyś ją miał. Jakie to szczęście, że jestem nadal wolną kobietą i w swoim domu mogę mówić to, na co mam ochotę.
Mike spiorunował ją wzrokiem.
– Dlaczego musisz brać wszystko, co mówię, za złą monetę?
– Bo nie mam pewności, jak traktować to, co mówisz. Zawsze jesteś przekonany, że wiesz najlepiej.
– Ale… a zresztą, do diabła z tym wszystkim! – powiedział ostro Mike i wyszedł. Po chwili jechał już samochodem, oddalając się od Everdene.
Myśl o tym, że nie mógł sobie poradzić w dyskusji, choć miał proste i logiczne argumenty, doprowadzała go do szału. Na ogół nie dawał się nikomu zagadać. Tylko z Kirsty było inaczej. Ta kobieta kierowała się w życiu zasadami, które były mu obce, mógł co najwyżej niejasno przeczuwać ich sens. Ilekroć myślał, że już rozumie jej sposób patrzenia na świat, wszystko się waliło i wracał do punktu wyjścia.
Życie z Kirsty nauczyło go już, że Dartmoor to nie tylko miejsce na mapie, ale także stan umysłu, w którym obcy mogą zupełnie stracić orientację. Gdyby tylko zdołał zabrać ją stąd do świata, który nadal uważał za cywilizowany, wtedy wszystko z pewnością wróciłoby do normy.
Jechał pół godziny, oddalając się od farmy, a potem pól godziny z powrotem. Po godzinie jazdy czuł się już znacznie spokojniejszy.
Spokój jednak znów go opuścił, gdy zobaczył Caleba siedzącego na poboczu obok drogi. Zobaczywszy nadjeżdżający samochód, powstał i celowo stanął na środku asfaltowej szosy. Mike gwałtownie zahamował.
– Zdążyłeś w ostatniej chwili – zauważył Caleb, śmiejąc się pod nosem. – Z przyjemnością byś mnie rozjechał, co? No, ale wtedy nasza Kirsty nie darzyłaby cię już taką sympatią.
– Jeśli nie zejdziesz z drogi, wystawisz się na ciężką próbę – odparł Mike ostrzegawczym tonem.
– Jaki z ciebie gwałtowny człowiek… – powiedział miękko Caleb. – Widzisz bracie, popełniasz błąd. Kirsty, która doświadczyła w życiu tyle gwałtu, nienawidzi go. Gdybyś rozumiał ją tak dobrze, jak ja, zdawałbyś sobie z tego sprawę. – Uśmiechnął się, widząc, że Mike zaciska pięści, byle tylko nie dać się sprowokować. – No i jesteś niewdzięczny. Gdybym poszedł na policję i opowiedział, co widziałem tamtej nocy, siedziałbyś teraz z powrotem w więzieniu. Trzymałem język za zębami. Powinieneś mi za to podziękować, a nie wściekać się na mnie.
– Nie rób ze mnie głupca, a z siebie bohatera – powiedział chłodno Mike. – Gdybyś domyślił się, kim jestem, wydałbyś mnie przy pierwszej sposobności.
– Domyśliłem się bez trudu. – Caleb wzruszył ramionami. – Wydałbym cię, gdyby chodziło tylko o to. Nie chciałem jednak, by policja węszyła w domu mojej słodkiej Kirsty. Poza tym – zmrużył oczy – liczyłem na jakąś zapłatę z jej strony. Choćby skromną, niekoniecznie musiały być pieniądze…
– Co masz na myśli?
– Nie wiesz, bracie? – Uśmiechnął się znacząco. – Kirsty w okazywaniu wdzięczności nie ma sobie równych. Obaj wiemy to równie dobrze.
Mike spojrzał na Caleba, jakby był on jakimś ohydnym robakiem, który właśnie wypełzł spod ziemi. Jak ten włóczęga śmie twierdzić, że Kirsty przespała się z nim, by kupić jego milczenie? Przecież ledwie parę godzin wcześniej leżała w ramionach jego, Mike'a.
– Kłamiesz – zdołał powiedzieć. – Kirsty nigdy by…
– Kirsty była gotowa na wszystko, by chronić ciebie – przerwał Caleb. – Na wszystko. Taka jest prawda. Nie ma natomiast pewności, kto z nas jest sprawcą tej ciąży. Nie winię jej za to, że wybrała ciebie. Możesz dać jej więcej niż biedny Cygan, ale…
– Mój Boże, i pomyśleć, że ona nazywa cię swoim przyjacielem – westchnął Mike. – Czy naprawdę uważasz, że tacy jak ty mogą poróżnić mnie z Kirsty? Kłamstwa wyczuwam na kilometr. Ostrzegam po raz ostatni: wynoś się stąd i niech cię więcej nie widzę w pobliżu Everdene.
Caleb zaśmiał się cicho i odsunął na bok.
– I tak miałem się wynieść – powiedział. – Ale wrócę. Kiedyś znudzi ci się odgrywanie roli pana na włościach, opuścisz Dartmoor, a wtedy Kirsty będzie znów mnie potrzebować. Teraz, gdy przyjechałeś uprzyjemniać jej życie, budzi jeszcze większą nienawiść ludzi z okolicy. Widzisz, oni nigdy nie zgodzą się, by wszystko uszło jej na sucho. Gdy odjedziesz, osaczają. Ale wtedy ja ją obronię i dostanę wreszcie, co mi się należy. Mogę poczekać. Tyle się naczekałem, że jeszcze trochę wytrzymam.
Mike zapalił silnik. Nie spojrzawszy nawet w stronę Caleba, który zręcznie uskoczył mu z drogi, skierował się ku Everdene. Jego twarz wyrażała spokój, a dłonie pewnie obejmowały kierownicę. Mając jeszcze jakiś kilometr do celu, skręcił jednak gwałtownie w bok i zapuścił się w pola. Jechał prosto przed siebie i gdy się w końcu zatrzymał, nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Uświadomił sobie za to, że słowa Caleba wzbudziły w nim burzę sprzecznych uczuć.
To nieprawda. To nie może być prawda.
Piękna i szczera twarz Kirsty, jaśniejąca rankiem na poduszce, nie może być zasłoną dla kłamstwa. Gdyby tak było, nie miałby już po co żyć.
Słyszał przeróżne głosy: „przynosi nieszczęście każdemu, kto się jej nawinie… oszukuje cię, jak oszukiwała przedtem Petera i Jacka… oczekiwałem na zapłatę… w okazywaniu wdzięczności nie ma sobie równych… jest czarownicą…"
Nigdy nie zadawał sobie pytania, czy kocha Kirsty, ale teraz wiedział, że nie wyobraża sobie życia bez niej. Jeśli jej nie można ufać, nie zaufa więcej nikomu i niczemu.
Tylko że ufność nie przychodziła łatwo. Ufać komuś to nie tylko wierzyć w to, co robi, ale i w to, że ma dobre intencje; nie tracić wiary w niego nawet wtedy, gdy wszystko wskazuje na to, że postąpił źle.
Kirsty chroniła go na wszelkie sposoby. Jeśli była zmuszona iść do łóżka z Calebem, to czy miał prawo ją obwiniać? Uratowała mu życie, pomogła odzyskać twarz. Czegóż jeszcze mógł od niej żądać?
Usiłował przypomnieć sobie, czy Kirsty mówiła kiedykolwiek, że to dziecko jest jego, ale na próżno. Od pierwszej chwili uznał to za coś oczywistego, a ona nie zaprzeczała. Może jednak sama nie była tego pewna, a jedynie skapitulowała wobec jego pewności.
Rozejrzał się wokół. Musiał spędzić tu sporo czasu, bo podczas gdy rozmyślał, niebo pociemniało i zaszło już słońce. Przekręcił kluczyk w stacyjce i ruszył w stronę domu. W zapadających ciemnościach jechał ostrożnie i upłynęło niemało czasu, zanim wrócił do drogi i dotarł do Everdene. Światła były zapalone, a Kirsty stała przed domem i z niepokojem spoglądała na wrzosowiska.
– Już myślałam, że się zgubiłeś – powiedziała z przejęciem.
– O mały włos, ale w końcu odnalazłem drogę do domu. – Pocałował ją. – Chodźmy się ogrzać.
– Chciałeś o czymś ze mną pomówić, zanim pojawił się Caleb – przypomniała mu Kirsty. – O co chodziło?
Teraz, pomyślał, nadeszła właściwa chwila, by poprosić ją o rękę. Właśnie teraz, po wszystkim, co usłyszał od Caleba. Właśnie teraz, by udowodnić, że jego oszczerstwa nie wywarły na nim żadnego wrażenia, że nie wierzy im i że ufa przede wszystkim jej, Kirsty. Gdyby jej nie ufał, to wszystko nie miałoby sensu.
– O nic takiego – powiedział jednak po chwili. – To znaczy, sam nie pamiętam. Z pewnością nie było to nic ważnego.
Gardził sobą, ale mimo to nie zdobył się na odwagę.
Kirsty nie urodziła dziecka w siódmym miesiącu. Wytłumaczyła Mike'owi, że jest to jej na rękę, bo inaczej poród zakłóciłby przebieg żniw.
Gdy nadszedł czas zbierania plonów, Mike stoczył wewnętrzną walkę. Słabe żniwa mogły dopomóc w akcji zwabiania Kirsty do Londynu. Z drugiej strony, słabe żniwa byłyby dla niej bolesnym ciosem, a tego pragnął jej za wszelką cenę oszczędzić. Przeklinając w duchu własne szaleństwo, postawił Kirsty przed faktem dokonanym i kupił kombajn, najnowszy, najlepszy model. Trochę się przed tym broniła, ale nie za długo. Mike z satysfakcją odnotował, jak wielką sprawił jej radość tym prezentem.
Radość była jeszcze większa, gdy zebrali rekordowe plony. Widok rozpromienionej twarzy Kirsty był dla niego najwspanialszą nagrodą. Potem jednak poszli razem na dożynkowe nabożeństwo w kościele i przywitały ją nienawistne spojrzenia sąsiadów. Poprosiła Mike'a, by wyszli wcześniej i nie odzywała się przez całą drogę do domu.
– Kirsty, zostawmy to – błagał. – Wyjedźmy stąd, zapomnij o nich.
Nie otrzymał odpowiedzi. W parę chwil później dotknął jej policzka i zobaczył, że jest mokry.
Życie nie układało im się jak po maśle. Oboje byli porywczy i uparci, kłócili się, godzili i znowu kłócili. Surowe oskarżenia Caleba poszły w niepamięć, w każdym razie Mike robił wszystko, by tak było. A jednak czasami bez powodu przycichał, markotniał i szukał samotności. Nie wiedział, jak Kirsty odbiera te zmiany nastroju, ale czuł, że jest rozdrażniona. Schodził wtedy jej z drogi, nie chcąc, by dyskusje urastały do miary awantur.
Czasami mówił sobie, że trzeba powiedzieć „żegnaj". Nigdy się jednak na to nie zdobył. Wystarczyło, że raz spojrzał na Kirsty, i już zastanawiał się, czy kiedykolwiek będzie mógł od niej odejść. Potrzebowała go. Była zapewne zbyt dumna, by się do tego przyznać, ale on wiedział i to stanowiło dla niego pocieszenie.
Pewnego wieczora, gdy w powietrzu czuć już było jesień, wyjechał z domu pełen irytacji, pragnąc znaleźć się z dala od Kirsty. Po przejechaniu paru mil zatrzymał samochód i wysiadł. Zapadał zmierzch, a po turystach nie było już śladu. Naokoło rozciągały się wrzosowiska. Wyglądały o tej porze wspaniale, a ponieważ w zasięgu wzroku nie było żywej duszy, Mike miał dziwne uczucie, jakby ten cudowny pejzaż został ofiarowany jemu jedynemu. Zganił się za marzycielstwo, lecz myśl ta nie dawała mu spokoju, postanowił więc, że zwierzy się z niej Kirsty, gdy tylko wróci. Z pewnością sprawi jej to przyjemność.
Gdy tak stał, w pewnej chwili na ramieniu poczuł pierwsze krople deszczu. Podniósł się wiatr, zaszeleściły wysokie trawy, zaczęło padać coraz gęściej.
Zupełnie nieoczekiwanie poczuł w tym momencie jakiś niewytłumaczalny strach. Nie powinien był zostawiać Kirsty samej, kołatało mu się w głowie. Usiłował przywołać się do rozsądku. Powtarzał sobie, że jest bezpieczna, że dziecko przyjdzie na świat nie wcześniej niż za miesiąc, to jednak nie pomagało. Opanowało go gwałtowne pragnienie powrotu. Z jakiego powodu chciał znaleźć się przy niej czym prędzej, nie umiał powiedzieć, ale strach narastał.
W ciągu dziesięciu minut był z powrotem. Wbiegł do domu i zawołał Kirsty, lecz odpowiedziała mu głucha cisza. Przed jego wyjazdem wspominała, że musi zająć się stadem, wybiegł więc z powrotem na podwórko i zobaczył, że nie ma traktora.
Wszystko w porządku, próbował się uspokoić. Wystarczy poczekać parę minut, a wróci i będzie tylko śmiać się z jego obaw. Mówił to sobie cały czas, gdy wsiadał do samochodu i ruszał w stronę wzgórz.
Gdy do nich dojechał, wiatr przerodził się już nieomal w huragan. Na tle wiszących nisko chmur drzewa gięły się i podnosiły w jakimś szalonym tańcu. Od razu zobaczył traktor – stał porzucony na skraju pola, ale nie było śladu ani jej, ani psa.
– Kirsty!!! – zawołał na cały głos, lecz jego krzyk został stłumiony przez zacinający deszcz.
W chwilę później usłyszał szczekanie i w progu starej pasterskiej chatki, przytulonej do pochyłości wzgórza, pojawił się Tarn. Nie popędził w stronę Mike'a, jak miał to w zwyczaju, lecz pozostał na miejscu i ujadał coraz głośniej. Zły znak, przebiegło Mike'owi przez głowę. Puścił się pędem w stronę drewnianej szopy.
Kirsty siedziała na podłodze, oparta plecami o ścianę. Oddychała z najwyższym trudem. Zobaczywszy go, uśmiechnęła się z radością, a jemu serce zmiękło jak wosk.
– Kochanie – powiedział, nieświadom, że zwraca się do niej w ten sposób po raz pierwszy – co się stało?
– Dziecko… będę rodzić. Wszystko było w porządku, a potem nagle… zaczęło się.
– To niemożliwe – powiedział stanowczo, choć wcale nie czuł się pewnie. – Jeszcze nie pora. Ma dopiero osiem miesięcy.
Ostatkiem sił zdobyła się na łobuzerski uśmiech i wyszeptała:
– Źle liczysz… -Jęknęła boleśnie i zamknęła oczy.
– Chodź szybko, musimy… do szpitala.
– Nie… – Chwyciła go za rękaw. – Nie ma… czasu… parę minut.
– Ale ja nie wiem, co mam robić – powiedział przerażony.
Na jej twarzy znów pojawił się uśmiech. Poklepała się po brzuchu.
– Nie martw się. My wiemy… – Znów jęknęła i zacisnęła dłoń na jego ramieniu.
Gdy nadszedł następny skurcz, chwycił ją za rękę. Instynktownie objął ją wolnym ramieniem, przyciągając ku sobie, co okazało się właściwym posunięciem: Kirsty odetchnęła z ulgą. Potem miał poczucie, że zapomniała o nim, skupiwszy całą uwagę na dziecku, które walczyło ze wszystkich sił, żeby pomóc mamie, i przyjść na świat cało i zdrowo. Jedynie uścisk dłoni Kirsty, szukającej ukojenia i zarazem je ofiarowującej, świadczył o tym, że w jej świadomości nadal jest miejsce dla Mike'a.
Słyszał, jak deszcz wściekle wali o ściany chatki, a przez otwarte drzwi widział chmury gnane po niebie.
Gdyby tylko mógł jej zapewnić bezpieczeństwo w szpitalu, stosownym miejscu do przyjmowania porodów… Uświadomił sobie jednak, że Kirsty nie podziela jego obaw. To dzikie, niegościnne miejsce było jej domem, w którym wcale nie czuła się zagrożona i gdzie niczego się nie bała. Przez chwilę zdołał się pocieszyć jej spokojem. Ona wie, co robi, a więc wszystko będzie dobrze.
A jednak zaraz potem opanował go paniczny lęk, że coś może się nie udać. Może tu umrzeć na jego rękach, bezradnego ignoranta, który nawet nie wie, jak się nią zająć. Może umrzeć w każdej chwili, a on nie będzie wiedział, co robić…
– Mike… Mike…
– Tak, kochanie… co się dzieje?
– Już… idzie… szybko…
Ułożył ją na plecach i zajął taką pozycję, by móc pomóc dziecku w najtrudniejszej chwili. Kirsty przyśpieszyła oddech, spięła się, zbladła, potem wciągnęła w płuca powietrze i zatrzymała je w sobie… Po chwili wypuściła je ze świstem, zdawało się, że odpocznie choć chwilę, lecz zaraz potem znów jej ciało się napięło, znów zaczęła przeć i nagle z jej gardła wyrwał się krzyk. Był zupełnie inny od wszelkich odgłosów, jakie wydobywały się z niego przedtem. Był to krzyk bólu, ale przede wszystkim triumfu. Zdobyła się na wysiłek potrzebny do ostatniego pchnięcia i po chwili dziecko przyszło na świat, wprost w ręce ojca. Od razu zaczęło zawodzić w cichym proteście.
– Chłopiec… czy dziewczynka? – zapytała Kirsty.
– Chłopiec…
Chciwie wyciągnęła ręce do dziecka. Mike zerwał z siebie koszulę, otulił nią noworodka i położył małe zawiniątko na piersiach matki. Kirsty czule spojrzała na syna, a jej twarz rozbłysła takim blaskiem, że Mike wstrzymał oddech, wzruszony jak nigdy w życiu. Po chwili podniosła wzrok i obdarzyła go szerokim uśmiechem, zapraszającym jakby do magicznego kręgu, w którym życie jest darem, cudem, radością i tajemnicą.
Opanowało go szaleńcze szczęście. Chciał wybiec na deszcz i obwieścić szalejącej burzy, że żadne groźby już mu niestraszne, że oto narodził się jego syn i nic innego nie ma znaczenia. Nie zrobił jednak tego. Powiedział tylko spokojnie: – Teraz pojedziemy do kliniki – i pozwolił, by resztę wyczytała z delikatnego muśnięcia jej policzka.
Po trosze doprowadził, po trosze doniósł ją do oddalonego o kilkadziesiąt metrów samochodu i wygodnie usadził na tylnym siedzeniu. Serce podchodziło mu do gardła, gdy ostrożnie zjeżdżał po zboczu do ubitej drogi. Przy każdym wyboju bladł i nerwowo zerkał do tyłu, ale Kirsty zapewniała go:
– Nie martw się. Dobrze nam tutaj.
Żeby się uspokoić, sam zaczął cicho powtarzać:
– Dobrze nam… dobrze nam… nam obojgu… nam trojgu…
Boże, było ich troje, choć jeszcze przed chwilą byli tylko on i ona!
Był to cud i on stał się po trosze jego częścią, jego świadkiem i jego sprawcą. Dziękował Bogu, że dane mu było dożyć tej chwili. Był pionierem, pierwszym mężczyzną, który dokonał takiego odkrycia. Wprawdzie byli przed nim inni ojcowie, tysiące, miliony, tyle pokoleń, ale żaden z nich nie mógł doświadczyć cudu w tym samym stopniu co on. Czy to możliwe bowiem, żeby cuda zdarzały się codziennie? Co godzinę? Co parę minut? Cały czas przecież ktoś się rodzi!
Z tyłu dobiegł go senny, ale wesoły głos Kirsty:
– Czy masz świadomość, że śmiejesz się do siebie, jakbyś wygrał na loterii?
– Nie śmieję się – odparł półprzytomnie.
– Śmiejesz. Widzę w lusterku. – Wychyliła się wprzód i położyła dłoń na jego ramieniu. – Teraz wiesz, prawda?
– Tak, wiem – odpowiedział cicho.
Po pół godzinie dojechali do szpitala. Zadzwonił wcześniej z samochodu, by przygotować personel na ich przybycie, i gdy tylko się tam pojawili, Kirsty wraz z dzieckiem dostała się w objęcia pielęgniarek w wykrochmalonych fartuchach i po chwili znikła w lśniących bielą pomieszczeniach, do których on nie miał wstępu.
Stało się to, czego chciał, ale teraz zorientował się, że wcale mu się to nie podoba. Ulga, z którą oddał Kirsty w kompetentne ręce, ustąpiła uczuciu przykrego rozczarowania. Cóż ci sprawni nieznajomi z ich aparatami mogą wiedzieć o narodzinach dziecka? Jego dziecka!
Pojawiła się przy nim pielęgniarka z długopisem w dłoni.
– Chciałabym prosić o dane dotyczące pańskiej żony
– powiedziała.
– To nie jest moja żona. Nazywam się Mike Stallard.
– Czy jest pan krewnym?
Przez ułamek sekundy Mike widział przed oczyma kpiącą twarz Caleba. Szybko odegnał ten obraz. – Tak-odparł stanowczo-jestem ojcem dziecka.