3

Mosiężne pręty łóżka były pierwszą rzeczą, na którą padł wzrok Mike'a. Przez chwilę sądził nawet, że jest w domu. Dziwne, że nadal myślał o domu swych rodziców jak o swoim domu, choć nie było go w nim już od ponad dziesięciu lat. Nie uważał go też za dom wtedy, gdy w nim mieszkał. Był obcym, czarną owcą w przytulnym gniazdku, gdzie wszystko toczyło się niezmiennym trybem i nikt nie zadawał zbędnych pytań.

On jednak zadawał je. Złamał wszystkie możliwe tabu, co zaszokowało rodziców. Miał teraz przed oczyma ojca, który patrząc na syna śniącego sny o potędze, bezradnie kręcił głową.

– Źle skończysz synu, jeśli będziesz myślał tylko o pieniądzach. Pieniądze nie są najważniejszą rzeczą na świecie.

– Są, jeśli się ich nie ma – słyszał swą zjadliwą ripostę.

Miał ostry język i bystry umysł, toteż w kłótniach z rodzicami ciągle mówił rzeczy, które ich niepotrzebnie dotykały. Nienawidził ich urażonych spojrzeń, nienawidził siebie za to, że do tego doprowadzał, i jeszcze bardziej za to, że nie wiedział, jak powiedzieć „przepraszam". Ze nie był synem, jakiego pragnęli, i znowu ich za to, że byli tym rozczarowani. Zaciskał jednak zęby, warczał na rodziców i skrywał przed nimi swe sprzeczne uczucia, bo to mu podpowiadała młodzieńcza ambicja.

Teraz oczami wyobraźni widział matkę, która spokojnie tłumaczyła:

– Nie wiń ojca. Zawsze robił wszystko dla ciebie.

– Nie winię go, mamo. Tylko że po prostu nie cierpię tego miejsca i wszystkiego, co się z nim wiąże.

– Ale przecież dobrze nam się powodzi – mówiła zaskoczona.

Dobrze się powodzi, myślał wtedy ze złością. Ojciec pracował w kopalni, bo w Valeby, małym miasteczku na północy, nie było nic innego do roboty. Rąbał węgiel w czasach, gdy płacono za to grosze, i przyjmował wszystko bez słowa sprzeciwu. Praca zniszczyła mu zdrowie, a dorobił się jedynie lichej emerytury i małego, wynajmowanego domu. Nie ma co, piękne życie!

Jedyne dziecko przyszło im na świat, gdy oboje mieli już czterdziestkę na karku i wyrobione poglądy na życie. Nie umieli poradzić sobie z młodzieńczym buntem Mike'a, a jego do szału doprowadzało to, że rodzice pogodnie przyjmują swą nędzę i są zupełnie uzależnieni od decyzji innych ludzi.

Był bystry i inteligentny, ale w szkole nie błyszczał, ponieważ nudziła go wiedza książkowa; znakomicie operował jedynie cyframi. Rzucił szkołę przy pierwszej sposobności i podjął pracę na budowie. Wysoki i silny jak na swój wiek, szybko dochodził do perfekcji w każdym fachu. Był rozchwytywanym pracownikiem, dobrze zarabiał.

Gdy miał dziewiętnaście lat, zakochał się w miejscowej piękności i bez trudu zdystansował wszelkich konkurentów. Będąc nadal w jakimś sensie dzieckiem z porządnego domu, pomyślał, że romans musi skończyć się małżeństwem. Kupił nawet jeden z domków, przy budowie których pracował. Piękność wzgardziła jednak urokami życia rodzinnego i pomknęła w siną dał mercedesem należącym do jakiegoś bogatego gogusia.

Szef Mike'a zaproponował mu, że odkupi dom po cenie zakupu.

– To dobra oferta, chłopcze – powiedział – bo te domy kiepsko idą.

Oczywiście kłamał. Kraj był w takiej sytuacji, że ceny domów podwajały się i potrajały z dnia na dzień. Mike nie był jasnowidzem, ale czuł nosem, żeby nie pozbywać się tego, co ma. Nos okazał się cennym sprzymierzeńcem wtedy i w następnych latach. Wyczuł, kiedy należy dom sprzedać i jak zainwestować trzystuprocentowy zysk w kolejne nieruchomości. Nabrał wprawy w robieniu dochodowych interesów.

Gdy miał już dużo gotówki, poszedł do banku i wystarał się o kredyt budowlany. Po pięciu latach był milionerem, w ciągu następnych trzech potroił majątek i zaczął poważnie inwestować: założył New World Properties, kupował historyczne budynki i przerabiał je na luksusowe hotele. Od czasu do czasu krzyk podnosili obrońcy zabytków i przyrody, ale znajdował sposoby, by przemówić do wyobraźni właściwym urzędnikom.

Rodzice Mike'a z niepokojem przypatrywali się jego karierze. Zdumiewało go, że zamiast cieszyć się z sukcesów syna, nieomal wstydzą się ich.

– To są domy, synku – powiedziała raz matka Mike'a – domy dla ludzi. A ty widzisz w nich tylko lokale mieszkalne, nieruchomości, narzędzia do pomnażania pieniędzy…

Zdumiewały i irytowały go obiekcje matki, która jakby nie rozumiała, do czego doszedł. Stopniowo przestał bywać w domu.

Teraz miał lśniący samochód, wyposażony w telefon, i przenośny komputer. Mając matematyczny umysł, był za pan brat z komputerami, ale brakowało mu błyskotliwości prawdziwego eksperta. Nieważne. Nauczył się, że za pieniądze wszystko można dostać, więc kupił sobie Hugha Severhama. Tak przynajmniej wtedy sądził.

Nauczył się też, że ten, kto ma pieniądze, nie musi poślubiać kobiety, której pragnie. Tak jest zresztą prościej. A jednak z Lois było inaczej: nie spotkał dotąd tak pięknej, wyrafinowanej i inteligentnej kobiety. Ubiegało się o nią wielu konkurentów, ale tak jak poprzednio, Mike pokonał wszystkich.

Lois pochodziła z zamożnej rodziny, wychowała się pośród ludzi o gładkich dłoniach i gładkich manierach. Mike nazywał ich w myślach stadem maminsynków. Wiedział, że dla nich jest z kolei nieoszlifowanym diamentem, mężczyzną, którego jedwabne koszule nie skrywają pewnego nieokrzesania. Mike nie usiłował go jednak maskować. Szczerość i bezpośredniość niejednokrotnie pozwalała zaoszczędzić wiele czasu i wysiłku.

Lois ofiarował największy diament, jaki kiedykolwiek widziała w swoim niedługim życiu, i zapytał: „Tak czy nie?". Od razu powiedziała „tak". Upojony powodzeniem, wybaczył rodzicom to, że go zawiedli, i złożył triumfalną wizytę w domu, by przedstawić narzeczoną.

Wizyta wypadła źle. Rodzice zachowywali się grzecznie, ale widać było, że Lois nie przypadła im do gustu. Napięcie między nimi było tak wyraźne, że wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy spotkanie dobiegło wreszcie końca.

Mike z głuchą wściekłością wyjeżdżał z Valeby, obiecując sobie, że nigdy tu nie wróci. Przezwyciężając opory rodziców, zaprosił ich na ślub, uparł się, by wysłać samochód i zarezerwował dla nich najlepszy hotel w Londynie. I tak oto uczynił ich świadkami swojego upokorzenia.

Po raz ostatni widział ich na procesie – zapłakana matka, znieruchomiała twarz ojca. Z ich spojrzeń odczytywał, co wtedy myśleli: od początku było wiadomo, że ich Mike źle skończy. Świadomość tego była tak bolesna, że tylko utwardzając serce na kamień, mógł ją znieść. Zabronił rodzicom odwiedzania go w więzieniu. Wytłumaczył sobie, że Dartmoor jest dla nich za daleko. Ale tak naprawdę nie mógłby znieść ich spojrzeń.

Lois przyszła do niego kilka razy, lecz potem powiedział jej, by dała sobie spokój. Pomimo jej uroczych zapewnień wiedział, że uważa go za winnego. W parę miesięcy później jeden ze strażników pokazał mu gazetę z informacją o ślubie Lois z Hughem Severhamem. Przeklął ją, ale potem pomyślał z goryczą: „a czego innego mogłem się po niej spodziewać?".

W przeszłości pogardzał sentymentami tych, którzy nie chcieli, by na miejsce zieleni – drzew i trawników – wprowadzał cegły i beton. W więzieniu, przytłoczony żelaznymi kratami i granitem, zaczął marzyć o wolnej przestrzeni.

Starzy wyjadacze powiedzieli mu, że z Princetown nie ma ucieczki. Jeśli nie dopadną cię klawisze ani psy, to wykończą wrzosowiska – tłumaczyli. Nie uwierzył im. Musiał spróbować.

Myślał o wrzosowiskach jak o swym sprzymierzeńcu, kryjącym go przed pościgiem. Okazały się jednak bezlitosnym wrogiem, złaknionym jego życia i prawie zwycięskim.

Dopiero ona go ocaliła. Początkowo nie miała imienia, była po prostu kobietą, dawczynią życia. Gdy Mike nieco oprzytomniał, nabrała cech rzeczywistej osoby, noszącej imię Kirsty.

Przypomniały mu się wydarzenia zeszłej nocy. Pielęgnowała go w gorączce, nawet spała przy nim, by czuł się bezpieczny. Było mu nieswojo na myśl o tym, jak śnił o niej, jak we śnie dotykał dłońmi jej nagiego ciała. Na szczęście ona nigdy się o tym nie dowie, chyba że…

Chyba że to wcale nie był sen, pomyślał nagle i zaraz ogarnęło go zażenowanie. Czyżby nadużył opiekuńczości Kirsty, wymuszając na niej pieszczoty? Pewnie poddała się im z litości, wyłącznie ze względu na jego żałosny stan.

Niebawem tu przyjdzie i wtedy wyczyta prawdę z jej twarzy, pomyślał i w chwilę potem usłyszał za drzwiami jej kroki.

Widok Kirsty potwierdził jego najgorsze obawy. Wyglądała, jakby przeszła przez piekielne męki, które wyssały z niej wszystkie siły. Jej wspaniałe, długie, czarne włosy skrywał wełniany kapelusz, i to tak szczelnie, że nie widać było nawet kosmyka. Pomyślał, że to wyraźne ostrzeżenie dla niego, tym bardziej że dostrzegł jakby cień oskarżenia w jej oczach. Chciał zapaść się pod ziemię, ale mógł jedynie leżeć i patrzeć, jak jego dobrodziejka, blada i nieprzystępna, stoi w bezpiecznej odległości od łóżka. Błagałby ją o przebaczenie, ale wiedział, że lepiej tak jak ona udawać, że nic między nimi nie zaszło.

– Przykro mi, że tak się wygłupiłem i znowu złapałem katar. Nie mam prawa przysparzać ci tylu kłopotów. – Wyciągnął do niej rękę. – Kirsty, „dziękuję" to stanowczo za mało, by wyrazić…

– No to daj sobie spokój z dziękowaniem – przerwała mu. Opuścił rękę, czując się, jakby został spoliczkowany. – Zniszczyłam twój uniform – ciągnęła. – To znalazłam w kieszeni. – Podała mu kawałki zdjęcia. – Domyślam się, że to Lois?

– Tak, ale…

– W takim razie widzę wyraźnie, co powinnam zrobić. Daj mi jej numer, to pójdę do wsi i zadzwonię do niej. To Lois powinna ci teraz pomagać, nie ja.

Wyraźnie spieszno jej, by się mnie pozbyć, pomyślał.

– Obawiam się, że to nic nie da – odparł. – Jestem ostania osobą, z którą chciałaby się skontaktować. Jest teraz panią Severham.

Twarz Kirsty przybrała inny wyraz, choć dla niego wciąż pozostał on nieczytelny. Zauważył też, że nerwowo zacisnęła dłonie na poręczy łóżka.

– Severham? – powtórzyła. – To znaczy, że poślubiła twego partnera-oszusta?

– Właśnie tak.

– I dlatego podarłeś zdjęcie? Nienawidzisz jej? Nagle zrozumiał, czego obawia się Kirsty. Myśli, że jeśli zwrócił się przeciw Lois, to tym bardziej ochoczo będzie zalecać się do niej.

– Tak mi się najpierw zdawało – pośpieszył z wyjaśnieniem – ale potem uświadomiłem sobie, że trudno mi ją winić. Dziesięć lat to bardzo długo.

Kirsty uśmiechnęła się lekko. – Więc nadal ją…

– Myślę o Lois jako o uroczej kobiecie i nie żywię do niej nienawiści.

– Zostawiam ci to zdjęcie. Zajmę się śniadaniem. Wyszła, a on odetchnął z ulgą. Zrobił wszystko, by ją uspokoić.

Przez następne trzy dni Mike jedynie spał i jadł. Kirsty przychodziła do pokoju tylko wtedy, gdy było to naprawdę konieczne, za każdym razem unikając zbliżania się do łóżka Nie znosił takiej bezczynności, ale podporządkował się jej poleceniom, myśląc, że tyle przynajmniej może dla niej zrobić.

Rankiem czwartego dnia poczuł się znacznie raźniej. Poszedł do łazienki i zmoczył twarz wodą. Marzył o kąpieli w wannie, ale dotąd nie odważył się na to. Obawiał się, że w razie nawrotu choroby, musiałby czekać na jej pomoc. Teraz, nadal nie zapalając światła ze względów bezpieczeństwa, otworzył kurek, napuścił ciepłej wody i z rozkoszą zanurzył się w niej.

Gdy wrócił do pokoju, zastał tam Kirsty.

– Wziąłem kąpiel – wyjaśnił. – Postanowiłem, że dziś już wstanę. Czy mógłbym założyć coś innego?

– W szafie znajdziesz ubrania męża – odpowiedziała i wyszła z pokoju.

Znalazł parę tanich garniturów, z których jeden wyglądał na odświętny, i kilka par spodni, lichych, ale świeżo upranych. To samo było z koszulami. Ubrał się i zszedł na dół w parę minut później. Miał na sobie nieokreślonej barwy sweter i sztruksowe spodnie.

– Powstrzymałem się od golenia – powiedział, czując, że ma już tygodniowy zarost.

– To dobrze. Oby tylko włosy szybko urosły. Trudniej będzie cię poznać – odrzekła, nie spuszczając oczu z paleniska.

– Mam nadzieję, że widok tego ubrania nie sprawia ci bólu – powiedział Mike. – Twój mąż zmarł chyba niedawno.

– Rok temu.

Zatkało go. Minął rok, a ona nadal trzyma jego ubrania i drobiazgi. Jakim musiał być mężczyzną, że tak bardzo przywiązał do siebie żonę?

– Jestem już na chodzie, więc zanim odejdę, chciałbym pomóc ci w pracach domowych – zaproponował, gdy Kirsty podawała mu jajka.

– Na razie nie możesz odejść. Jest za zimno, poza tym mogliby cię zobaczyć.

– No to będę gotować. Albo sprzątać. Mama nauczyła mnie wszystkiego na wypadek, gdybym nie znalazł takiej naiwnej, która wyjdzie za mnie za mąż.

– Zgoda. Jeśli zajmiesz się domem, ja poświęcę więcej czasu pracy na farmie.

– Czy twój mąż zajmował się domem? – zaryzykował pytanie.

– Był schludny. Wychował się w taborze.

– W taborze?

– Był Cyganem.

– A więc to nie jego farma?

– Nie. Należy do mnie, jeśli ma to dla ciebie jakieś znaczenie.

Udzielała skąpych odpowiedzi, ale Mike nie zniechęcał się.

– Nie jestem ciekawski – usprawiedliwił się – chcę tylko zaprzyjaźnić się z tobą, poznać cię lepiej.

– Nie musisz – odparła spokojnie. – Uprzedzałam cię: żadnych pytań.

– Powiedz tylko, czy masz dużo pracy o tej porze roku?

– Muszę doglądać owce. No i karmić kucyki.

– Po co, skoro to dzikie zwierzęta? Czy nie szkoda dla nich paszy?

– Tylko robią wrażenie dzikich. Na wiosnę farmerzy wybierają najlepsze i sprzedają. Są małe i potulne, więc idealnie nadają się dla dzieci. Znajdują nabywców.

Mike zmarszczył brwi.

– Czy to naprawdę jest opłacalne?

– No, nie za bardzo – uśmiechnęła się kącikiem ust. Po chwili dodała uszczypliwie: – Równie nieopłacalne, co karmienie zbłąkanych stworzeń, które znajduję w chlewie.

– Celna uwaga. Nie wściekaj się na mnie. Martwiłem się jedynie o twe interesy.

– Jesteś z miasta – powiedziała Kirsty takim tonem, jakby chodziło o istotę z innej planety.

– To znaczy, że nie rozumiem życia na wsi?

– Nie rozumiesz życia w Dartmoor, – Założyła płaszcz. – Wrócę na lunch. Zajmij się fasolką.

Mike przyglądał się przez okno, jak Kirsty ładuje widłami siano na przyczepę. Lekko i wdzięcznie radziła sobie z ciężarem; nadziewała i rzucała, nadziewała i rzucała, a on z fascynacją śledził miarowe ruchy jej szczupłej postaci. Wykonywała tę przyziemną czynność bez śladu niezręczności.

Obróciła się i dostrzegła, że ją obserwuje. W jej spojrzeniu było tak surowe oskarżenie, że cofnął się gwałtownie, tak jakby został przyłapany na podglądaniu jej nagości.

W chwilę potem wyjechała z podwórka i zniknęła pośród bieli wrzosowisk. Mike wzdrygnął się z obrzydzeniem, przypominając sobie dni spędzone na mroźnej pustyni. Wydało mu się w tej chwili nieprawdopodobne, że w ogóle stamtąd można wrócić.

Kirsty jednak wróciła. Co więcej, przyjechała na lunch w dobrym humorze.

Wkrótce to, co niewiarygodne, stało się codziennością. Mike odpłacał swej gospodyni tak, jak mógł, i z różnym powodzeniem starał się ułatwiać jej życie. Nie był wprawdzie kucharzem, o jakim marzyła, ale jego potrawy – o ile trzymał się prostych przepisów – dawały się zjeść. Kryzys nastąpił natomiast wtedy, gdy zaczął eksperymentować. Jego wersja gulaszu nadawała się jedynie dla Tarna. Pies rzucił się na nią z radością i potem każdego wieczoru domagał się kolejnych porcji. Najwyraźniej wolał nieudane eksperymenty Mike'a od starannie odmierzonych i zdrowych dań Kirsty. i Gdy Kirsty nie było w domu, Mike walczył z nudą, robiąc generalne porządki. Po kilku dniach zaczęła narzekać, że niczego nie może znaleźć, bo on ciągle coś przestawia. Musiała jednak przyznać, że dom lśnił czystością jak nigdy dotąd.

Rozochocony Mike przystąpił nawet do wielkiego wiosennego sprzątania. Nigdy nie robił niczego połowicznie, więc oddawał się pracy bez reszty i kończył ją dopiero wtedy, gdy słyszał za drzwiami kroki Kirsty.

Raz otworzył szufladę i przesunął na bok jej zawartość, by zrobić miejsce dla paru drobiazgów. Odsłonił w ten sposób dwie kartki spoczywające na dnie. Jedną z nich było świadectwo ślubu pomiędzy Jackiem Trennonem a Kirsty Wadę.

Kirsty nigdy nie powiedziała mu, jakie nosi nazwisko. Teraz wydało mu się skądś znane, choć pamięć nie podpowiadała mu niczego konkretnego. Drugim papierem było świadectwo śmierci Jacka Trennona. Mike zerknął na nie pobieżnie, ale jego wzrok przykuły słowa: „więzienie Princetown". Zaskoczony, przeczytał resztę. Dowiedział się, że Jack Trennon zmarł na zawał serca w więzieniu Princetown niemal dokładnie rok temu. Nagle Mike przypomniał sobie, że słyszał o więźniu, który zamordował kochanka żony i zmarł tuż przed jego przybyciem do Princetown. Powiadano, że bezwstydna żona oddawała się z ochotą każdemu, kto jej pożądał. Jeden z więźniów pochodził z okolicy i widział Kirsty. Określił ją dosadnie: „ładna sztuka i do tego chętna". Wszyscy zgadzali się co do tego, że wprawdzie mąż zabił człowieka, ale właściwie winę ponosi kobieta, która go do tego doprowadziła. Co niektórzy twierdzili nawet, że rzuciła na niego jakąś klątwę i dlatego w wiosce wołają na nią „czarownica". Teraz Mike z jękiem rozpaczy przypomniał sobie, że zabójca nazywał się Jack Trennon.

Odkrycie, że jego zbawczyni była tą samą kobietą, której cudzołóstwo sprowadziło nieszczęście na dwóch mężczyzn, poraziło go. Wpatrywał się tępo w kartkę papieru, nie wiedząc, że od jakiegoś czasu tak samo tępo i bezradnie wpatruje się w niego Kirsty, kobieta, która nie ulękła się ryzyka i udzieliła pomocy zbiegowi. Pomyślał o jej samotnym życiu, o tym, jak owej nocy przyszła do chlewu ze strzelbą, jedynym środkiem bezpieczeństwa. Nie pasowała do poprzedniego obrazu, coś tu się nie zgadzało.

– Jak śmiesz! – Wściekły głos Kirsty wytrącił go z zadumy. Wyrwała mu kartkę z dłoni i stanęła przed nim z płonącymi oczami. Nie były już bezradne, lecz zimne i gniewne. – Jak śmiesz grzebać w moich rzeczach? – wybuchła.

– Natknąłem się na to przypadkowo.

– Przeczytałeś.

– Tylko dlatego, że rozpoznałem nazwę więzienia.

– Wiesz teraz o mnie więcej niż masz prawo.

– No i cóż z tego? – wymigiwał się. – Fakt, że był skazańcem, nie ma dla mnie takiego znaczenia…

– Nie był skazańcem – obruszyła się. – Nigdy nie postawiono mu żadnych zarzutów. Nie był w ogóle sądzony. Proces dowiódłby jego niewinności.

– Przykro mi. W tym, co słyszałem, było wiele niejasności i – jak sądzę – głównie nieprawda. Najlepiej zapomnijmy o tym.

Ona chwyciła go jednak za przegub ręki i ścisnęła ją aż do bólu.

– W tym, co słyszałem… – powtórzyła złowrogo. – Co takiego słyszałeś?

– Nic, nie pamiętam. To było dawno temu.

– Co słyszałeś? – powtórzyła przez zaciśnięte zęby.

– Na pewno w większości mylili się – powiedział z rozpaczą, świadom, że każdym słowem pogarsza swą sytuację. – Więźniowie z nudów plotkują i wyolbrzymiają drobnostki.

– A ze mnie zrobili tanią dziwkę, prawda? – naciskała go. – Kobietę, która spała ze wszystkimi i sprowokowała męża do zabójstwa. Tak o mnie mówili, czyż nie?

W milczeniu skinął głową. Chciał, by rozstąpiła się pod nim ziemia. Kirsty patrzyła na niego tak, jakby ją uderzył. Widząc słabe ślady ciosu, jaki wymierzył jej pierwszej nocy, pomyślał, że teraz zrobił coś tysiąckroć gorszego.

Kirsty również czuła się fatalnie. Ten mężczyzna był zdany na jej łaskę. Nie powinna przejmować się jego sądami. A jednak przejmowała się. Nie mogła znieść myśli, że nasłuchał się o niej wszelkich możliwych świństw. Drżącymi rękami odebrała mu świadectwo śmierci Jacka.

– Jeśli masz dość sił, by grzebać w moich papierach, to masz też dość sił, by stąd się wynieść – powiedziała grobowym głosem. – Chcę, byś to zrobił natychmiast.

– Teraz? W biały dzień?

– Nie chcę cię więcej widzieć. – Otworzyła szufladę, wyciągnęła jakieś pieniądze i rzuciła mu. Cofnął się gwałtownie do tyłu.

– Chyba nie sądzisz, że to wezmę?

– Musisz. Jeśli złapią cię w okolicy w ubraniu mego męża, będę miała kłopoty. Weź pieniądze, kup bilet i jedź jak najdalej. Wyświadcz mi tę przysługę.

Wziął pieniądze, biały jak kreda. Oboje wiedzieli, że nie ma wyjścia. Patrząc na jego twarz, Kirsty poczuła gorzką satysfakcję. Niech wie, co to wstyd. Wtedy zrozumie, co jej zrobił.

– Na górze wisi ciepły płaszcz. Weź go – powiedziała. Twarz mu się ściągnęła, ale odwrócił się bez słowa.

Kirsty poczuła ukłucie w sercu, miniony rok był jednak dla niej tak twardą szkołą charakteru, że umiała wytrwać w swych postanowieniach. Nawet tych najtrudniejszych.

Podeszła do drzwi i skamieniała z przerażenia. Dwóch policjantów zbliżało się do furtki. Tymczasem Mike w każdej chwili mógł zejść na dół.

Nie było czasu na wahanie. Chwyciła strzelbę i biegiem wypadła na podwórko, wydzierając się z całych sił:

– Wynosić się stąd! Już! – Policjanci struchleli, a Kirsty zatrzymała się gwałtownie, opuściła broń i powiedziała: – Ach, to wy. Przepraszam. Myślałam, że ktoś znowu dobiera mi się do kurnika. Ile ja miałam utrapienia…

Młodszy z policjantów wyglądał na surowego służbistę. Starszego, dużo życzliwszego, Kirsty widziała już wcześniej. Nazywał się Barker. Przywitał ją grzecznie i przedstawił swego kolegę jako posterunkowego Stourbridge'a.

– Nie mamy szczęścia z tym zbiegiem, przysłano nam więc posiłki – wyjaśnił. Kirsty odniosła wrażenie, że nie jest tym uszczęśliwiony.

– Co was tu przyniosło? – zaczęła wojowniczo. – Chyba jasne, co mogło się stać z tym facetem, no nie?

– Jak mam rozumieć pani uwagę? – zapytał chłodno Stourbridge. Jego miejski akcent od razu wzbudził niechęć Kirsty. Wiedziała, że patrzy na nią jak na głupią gąskę, więc postanowiła podtrzymać go w tym wrażeniu.

– Wykitował, co nie? – wyjaśniła, podkreślając prowincjonalny akcent. – Już tydzień jak go nie ma. Znajdziecie trupka na wiosnę, jak stopnieje śnieg. Ja tam się martwię o moje kury. Już dwie mi zginęły.

– Czy ma pani pozwolenie na broń? – wtrącił się Stourbridge.

– No jasne. Miał je już mój ojciec. A przed nim dziadek. A przed nim…

– Rodzina Kirsty siedzi na tej farmie od lat – pośpiesznie tłumaczył Barker. – Pozwolenia na broń zawsze były w porządku.

– Mimo to chciałbym zobaczyć…

– No a co będzie z moimi kurami? – wydarła się Kirsty. Na swoje nieszczęście posterunkowy Stourbridge dał się sprowokować.

– Na pewno porwał je lis. To nie ma nic wspólnego z…

– Taak? A skąd pan wie, że to lis, a nie złodziej?

– Czy słyszała pani jakieś podejrzane hałasy?

– No pewnie. Cztery noce temu. Straszne było kwakanie. Ale jak zaszłam do kurnika, nic nie widziałam. Tylko trochę piór naokoło.

– To mógł być poszukiwany – dumał Stourbridge. -Cztery noce temu…

– A co on by miał do moich kur? – odparła Kirsty. – Przecież ani ich nie ugotuje, ani nie wymaca, no nie?

– Były jakieś ślady na śniegu? – dopytywał się Stourbridge.

– Skądby? ślady? Rozjeździłam tylko śnieg traktorem, bo wiozłam karmę dla zwierząt.

– A więc nie ma pani pojęcia, którędy mógł uciekać skazany?

– Skazanego nie widziałam. Tylko dziurę pod kurnikiem i powiadam wam…

– Wystarczy – uciął Stourbridge. – Trzeba to było zgłosić we właściwym czasie.

– Co? Że kury mi zginęły? – Kirsty dopytywała się głupkowato. – Gdybym za każdym razem…

– Właśnie – wtrącił pośpiesznie Barker, wyraźnie przerażony wizją niepotrzebnej pisaniny. – Gdyby to był Mike Stallard, to z pewnością jest już daleko, ale moim zdaniem to były lisy. – Zaczął popychać nadgorliwego Stourbridge'a w stronę samochodu.

– Zaczekajcie! – krzyknęła za nimi Kirsty.

– Tak? – natychmiast zareagował Stourbridge.

– Jak zobaczycie jakieś kury…

Baker niemal siłą wepchnął kolegę do wozu i szybko odjechał. Upewniwszy się, że policjanci są już daleko, Kirsty zaniosła się – po raz pierwszy od bardzo dawna – histerycznym śmiechem. W chwilę później obok niej zjawił się Mike.

– Wszystko w porządku? – zapytał niespokojnie, nachylając się nad nią.

Wyprostowała się, wciąż dusząc się ze śmiechu.

– Jego twarz… widziałeś jego twarz?

– Nie, ale wszystko słyszałem. Byłaś wspaniała. Myślałem, że już po nas.

– Ja też, ale jak tylko zaczęłam z tymi kurami… – znów zaniosła się śmiechem.

– Wejdźmy lepiej do środka. – Wprowadził ją do domu i starannie zamknął drzwi. – Mało która kobieta poradziłaby sobie w tak trudnej sytuacji. Choć musiało to być również zabawne. – Czując, że niebezpieczeństwo minęło, pozwolił sobie na uśmiech.

– Tak się bałam, że zejdziesz na dół – wykrztusiła. – Jedyne, co mi wpadło do głowy, to wybiec na podwórze i krzyknąć, żeby się wynosili. Liczyłam, że zrozumiesz to ostrzeżenie.

– Zrozumiałem. Znakomicie się z nimi uporałaś.

– Myślą, że jestem szalona albo głupia, albo jedno i drugie. – Te słowa znów wywołały u Kirsty paroksyzmy śmiechu. Mike spojrzał na nią z troską.

– Spróbuj się teraz uspokoić – powiedział, słysząc histeryczny ton w jej głosie. Chciał pogłaskać ją po głowie, więc zdjął jej kapelusz, uwalniając falę jedwabistych włosów. Dotyk palców Mike'a podziałał chyba na Kirsty, bo podniosła oczy na jego twarz. Wciąż nie panowała nad drżeniem ciała, śmiała się nerwowo i płakała jednocześnie. – Już dobrze – mówił miękko Mike, biorąc jej twarz w dłonie. – Już po wszystkim. Byłaś wspaniała, szybko podjęłaś decyzję i zachowałaś zimną krew. Znów mnie uratowałaś.

– Tak – szepnęła – uratowałam… Uratowałam…

Nie mógł znieść widoku jej udręczonych oczu. Nie mając nic innego na myśli, jak tylko ukojenie Kirsty, pochylił głowę i złożył na jej ustach delikatny pocałunek.

Histeria minęła i na twarzy dziewczyny widać było teraz, ile nerwów kosztowała ją rozmowa z policjantami. Wyczuwał, jak wciąż drży jej ciało, i nagle zapomniał o swych postanowieniach. Pożądanie wkradło się na miejsce wstydu.

– Kirsty – mruknął, a jego głos zrobił się gruby i zmysłowy.-Kirsty…

Zdawało mu się, że szepnęła „tak", ale nie był pewien, gdyż spijał już łzy z jej warg. Namiętność mieszała się w nim z czułością, z nagłym pragnieniem zaopiekowania się nią. Tyle dla niego wycierpiała, a on mógł się odwdzięczyć jedynie ciepłym uściskiem i pieszczotą warg.

Kirsty nie bardzo wiedziała, co się z nią dzieje. Chciała już tylko, by Mike otoczył ją ramionami, chciała czuć ciepło jego ciała i wiedzieć, że wciąż jest bezpieczny. Że i ona jest bezpieczna. Że są bezpieczni razem.

– Mike – szepnęła – obiecaj, że jeszcze nie odejdziesz. Nie chcę, by stało ci się coś złego.

– Powinienem iść. Jestem dla ciebie zagrożeniem. Zamiast odpowiadać przywarła ustami do jego warg.

Miał rację. Był dla niej zagrożeniem, ale w zupełnie innym sensie. Niebezpieczeństwo polegało na tym, że wzbudził w niej pożądanie. Obawiała się tego uczucia, bo jak dotąd prowadziła mężczyzn do zguby. Wiedziała, że powinna odepchnąć Mike'a, ale pragnienie, by tulić się do niego, tłumiło wszystkie inne instynkty. Jak dobrze było oddawać się pieszczocie pocałunków, czuć na wargach jego język i upajać się cudownymi doznaniami.

Przypomniała jej się noc, gdy Mike dotykał jej nagiej, i zapragnęła, by teraz zrobił to samo. On jednak miał chyba całkiem inne zamiary, poczuła bowiem, że ją delikatnie, ale stanowczo odpycha. Dyszał ciężko i kurczowo chwytał się jej ramion, ale nie pozwalał jej zbliżyć się do siebie.

– Boże, co ja robię? – usłyszała jego cierpki głos. -Przepraszam, Kirsty. Moje zachowanie jest niewybaczalne, ale przysięgam, że nigdy nie chciałem cię obrazić.

– Obrazić…?

– No wiesz, te wszystkie historie o tobie. Powiedziałem, że nie wierzę w nie, a teraz postępuję tak, jakby to była prawda, jakbyś rzeczywiście oddawała się na zawołanie każdemu, a ja… – Wyrwał się z jej uścisku. – Naprawdę wstydzę się za siebie. Po wszystkim, co dla mnie zrobiłaś, powinienem okazać więcej przyzwoitości…

– Przyzwoitości? – szepnęła zdumiona. Układna przyzwoitość była ostatnią rzeczą, której od niego oczekiwała.

Chciała teraz, by ją rozbierał do naga, zanosił do łóżka i brał raz po razie, nie napotykając na żaden opór z jej strony. Wzbudził w niej namiętność, a teraz, zamiast pokazać, jak się nią rozkoszować, ostudził jej gorące uczucia, mówiąc o przyzwoitości.

– Mike… proszę… – zaczęła, ale przerwał jej.

– Nie musisz nic mówić. Już raz niechcący cię dzisiaj obraziłem i nie zrobię tego ponownie. Chcę, żebyśmy zapomnieli, że cokolwiek się wydarzyło. Kirsty, czy mogę cię prosić, byś spróbowała o tym zapomnieć?

Z trudem pohamowała się, by nie wyznać mu wszystkiego, co czuje. Co by to dało, skoro prawdziwą przyczyną jego zachowania była nie troska o przyzwoitość, ale pamięć o Lois, a może nawet nadzieja na to, że jeszcze kiedyś do siebie powrócą. Cofnęła się o krok i spojrzała na Mike'a z podniesionym czołem.

– Jasne – powiedziała lodowatym tonem – już zapomniałam. Masz rację. Tak będzie lepiej.

Загрузка...