Kirsty znajdowała się w dziwnym miejscu. Wyglądało jak wrzosowisko, ale w jakiś tajemniczy sposób odmienione. Wszystko było albo wyolbrzymione, albo skarlałe, a niebo miało przerażający, czerwony kolor. Zawładnęła nią myśl, że zaraz stanie się coś potwornego, coś nieuniknionego. Tarn tulił się do jej kolan, cały zjeżony i niespokojny. Nagle zaczął szczekać przeraźliwie, ale jego głos dobiegał jakby z bardzo daleka. Szczekał i szczekał, aż wreszcie Kirsty spojrzała w stronę, w którą zwracał swój psi pysk, i krzyknęła przeraźliwie…
Przebudziła się zlana potem. To tylko senny koszmar, pomyślała z ulgą. Znajdowała się w łóżku z Mike'em przy boku. Po chwili jednak znów usłyszała ujadanie Tarna, tak samo wściekłe jak we śnie. Podniosła się, pełna złych przeczuć, podeszła do okna i zamarła, ujrzawszy czerwony płomień ze swego snu.
– Mike, obudź się! – krzyknęła, potrząsając nim. – Na miłość Boską, obudź się!
Mruknął coś. Miał za sobą długą, ciężką jazdę powrotną i niełatwo mu było dojść do siebie. Kirsty podbiegła do okna i otworzyła je. Fala gorąca docierała aż tutaj. Paliła się stodoła i chlew, a wiatr zawiewał iskry w stronę domu. Co gorsza, pokój dziecka znajdował się dokładnie na drodze szalejącego piekła. Kirsty pobiegła do niego natychmiast. Rob jeszcze się nie zbudził i spał mocnym, spokojnym snem. Ściągnęła pościel z Mabel, która poderwała się na nogi i zrobiła zdziwione oczy.
– Pali się! Zanieś Roba do domku Franka i Freda. Powiedz im, że są nam potrzebni – powiedziała Kirsty.
Mabel wstała i zaczęła szybko się ubierać, Kirsty zaś owinęła dziecko ciepłymi kocami. Na wpół rozbudzony, Rob wydał cichy jęk. Przycisnęła go do siebie w nagłym przypływie lęku i czułości.
– Nic mu się nie stanie – rzekła stanowczo Mabel. -Może pani być spokojna. Zadbam o to.
– Dzięki – powiedziała tylko Kirsty i pobiegła na dół. Mike telefonował już po straż pożarną.
– Zaraz tu będą – oświadczył, odkładając słuchawkę.
– Boże, w środku są zwierzęta! Trzeba je stamtąd zabrać – krzyknęła do niego Kirsty.
Tam wciąż szczekał, a z szopy dobywały się piski świnek. Ostatnio dwie z nich miały młode, więc Kirsty wydało się, że ich przerażający kwik ma jakąś szczególnie tragiczną nutę.
Pobiegli w stronę chlewa. Mike ostrożnie otworzył drzwi. Dach już zżerały płomienie, lecz ściany i podłoga były jeszcze nie tknięte. W każdej jednak chwili ogień mógł dosięgnąć siana, zamieniając to miejsce w palenisko.
Kirsty zaczęła wyłapywać prosiaki.
– Wynieś je, maciory same pójdą za nimi – krzyknęła do Mike'a.
Stało się dokładnie tak, jak powiedziała; po jakimś czasie w szopie została tylko Etta, która nie miała młodych mogących nią pokierować, a sama była tak przerażona, że nie dała ruszyć się z miejsca. Mike wziął ją z trudem na ręce i zataczając się pod jej ciężarem, wyniósł na zewnątrz.
Wszystkie maciory pilnowały swoich młodych na podwórku, wydając dźwięki ukontentowania. Jedynie Cora wydawała się wciąż czymś zaniepokojona i biegała w tę i z powrotem. Domyślając się przyczyny, Mike rzucił się znów w kierunku chlewa.
– Mike – rozległ się głos Kirsty – co ty wyprawiasz? Ta stodoła zaraz runie!
– Nie widzisz, że jednego brakuje? – odkrzyknął i zniknął w środku.
Zlokalizował prosiaka natychmiast – małe, drżące ciałko skuliło się w najdalszym kącie. Ruszył w jego stronę, nie zważając na niebezpieczeństwo i na Kirsty, która pojawiła się w drzwiach i zaczęła wołać z przerażeniem:
– Mike, gdzie jesteś?
– Wyjdź stąd! – krzyknął do niej, pchnął ją i sam rzucił się do wyjścia dokładnie w momencie, gdy belka podtrzymująca dach zawaliła się i upadła obok niego na siano, zamieniając wszystko wokół w morze ognia. Już na zewnątrz z ulgą wciągnął w płuca chłodne powietrze. Usłyszał dźwięk syreny i w chwilę później na podwórko zajechał strażacki wóz. Mężczyźni wyskakiwali, biegali, wyciągali liny. Dał się słyszeć syk wody spadającej na płomienie.
Przyszli Fred i Frank, zajęli się zwierzętami.
– Widzieliście Mabel? – zapytała z niepokojem Kirsty.
– Jest u nas. Dziecko też – odparł lakonicznie Fred.
Przez jakiś czas w milczeniu obserwowali pracę strażaków. Na widok płomieni sięgających coraz bliżej domu, Kirsty załamała ręce, jakby zaklinając ogień, by nie posuwał się dalej. Strażacy nie przerywali pracy, aż wreszcie ostatnie płomyki wygasły i przed ich oczami ukazał się tylko czarny, wypalony szkielet budynku.
– Mieliście szczęście. Gdybyście nie zauważyli ognia w porę, rozprzestrzeniłby się dalej – rzekł dowódca. – Byłoby po domu. Kto pierwszy zauważył pożar?
– Pies – Mike podrapał Tarna za uchem.
– Ma pan jakieś podejrzenia, jak to się mogło stać? Niedopałek?
– Nikt tu nie pali – wtrąciła Kirsty.
Strażacy zaczęli badać teren, przyświecając sobie latarkami. Jeden z nich wynurzył się nagle z ciemności i powiedział:
– Na dokładne oględziny jest za ciemno, ale od razu mogę powiedzieć, że zaczęło się od dachu.
– Jak to możliwe? – spytała zmieszana Kirsty. Dowódca spojrzał na nią uważnie. Pochodził z tych stron i wiedział, co o niej mówiono.
– Niektórzy chcą się pani stąd pozbyć, prawda? Jak pani myśli, czy mogliby się do tego posunąć?
– Do czego? Do podpalenia? Chyba nie sądzi pan…
– Może i nie. Ale proszę o tym pomyśleć. Teraz musimy się zbierać.
Kiedy jechali po Mabel, Kirsty wciąż miała rozbiegane myśli.
– On zmyśla, prawda, Mike? Kto mógłby dopuścić się czegoś takiego?
– David Mullery – powiedział krótko Mike. – Mówi, że jesteś czarownicą, a czarownice powinno się palić. Jak kiedyś.
– Daj spokój, przecież to dziecko. Po co to głupie gadanie? Poza tym, czemu dopiero teraz, a nie rok temu?
– Rok temu byłaś samotną bankrutką. Teraz masz mnie, dziecko i dość pieniędzy, żeby utrzymać Everdene. Właśnie teraz są do ciebie wrogo nastawieni, bardziej niż kiedykolwiek. To zazdrość.
– Ale żeby aż… – pokręciła z niedowierzaniem głową – przecież mamy dziecko…
Ogarnęła ją fala gniewu. Znosiła z godnością wszystko, co zgotował jej los, skoro jednak teraz życie dziecka było zagrożone, owładnął nią najprymitywniejszy, okrutny i nie znający miłosierdzia instynkt matki chroniącej młode. W swym sercu poczuła nienawiść do tego, kto podniósł na nie rękę.
Następnego dnia podczas śniadania zadzwonił telefon. Odebrał Mike i po zwięzłej wymianie zdań powiedział Kirsty, że mają wezwanie na posterunek policji i że jest świadek, który widział wczoraj Davida Mullera w pobliżu Everdene.
– Bardzo dobrze – powiedziała Kirsty z zaciętym wyrazem twarzy. Od momentu pożaru miała poczucie, że jest inną osobą, mściwą, pozbawioną litości, zdolną do rzeczy najokrutniejszych. Była zdecydowana na wszystko, byle tylko wsadzić swoich wrogów za kratki.
Kiedy weszli na posterunek, zobaczyli Neda Wilsona, farmera, jednego z najzagorzalszych przeciwników Kirsty. W tej chwili był świadkiem przeciw Davidowi.
– Byłem jakieś pół kilometra od Everdene, kiedy przeleciał obok mnie, jakby go kto gonił. – Zwrócił się do Kirsty. – Nie zdziwiło mnie to, dopóki nie usłyszałem o pożarze.
– Tak, spalił się budynek stojący najbliżej domu – potwierdziła takim tonem, że aż Mike spojrzał na nią, zaniepokojony nienawistnym tonem w jej głosie.
Ned chrząknął.
– Z tego co słyszałem, ulubionym tematem małego są od jakiegoś czasu całopalenia czarownic. Każdy wie, co Mullerowie o was myślą. Cóż, zdaje się, że na jakiś czas będziecie mieli ich z głowy.
– Nie!
Żadne z nich nie zauważyło dotąd stojącej za nimi pani Mullery. Dopiero na jej krzyk odwrócili się za siebie. Jej włosy, zazwyczaj upięte starannie z tyłu, zwisały teraz w bezładzie, a oczy miały przerażający wyraz.
– To nieprawda. On nic nie zrobił!
– Widziałem go, o tam – wskazał Ned przez okno.
– Widziałeś go na wrzosowisku. Nie widziałeś, żeby coś robił! – powtarzała desperacko pani Mullery. Zwróciła się do Kirsty. – Nie może pani powiedzieć, że to on. Skąd pani wie? Nie ma nic złego w chodzeniu nocą po wrzosowisku.
– Mój syn mógł umrzeć – odparła chłodno Kirsty. – Jeśli to pani dziecko…
– To nie on, to nie on, naprawdę… On nic o tym nie wie. Boże, Boże… – zaczęła zawodzić. – Zeznałam już przecież, że to nie był mój David, on by nie mógł tego zrobić. Ale nikt mi nie uwierzy, wiem… Jak mam was przekonać? Boże… zamkną go, a to jeszcze dziecko, o Boże, Boże… Nie, nie, nie… – wybuchnęła przerywanym płaczem.
Kirsty patrzyła na nią z kamiennym sercem. Co ją obchodzi ta kobieta, co ją obchodzi David Mullery, skoro jej ukochane dziecko mogło stracić życie? Pomyślała o synu i ogarnęło ją wzruszenie. Jak dobrze było trzymać go przy piersi, czuć ciężar jego główki, słodkie rączki w swoich. Nie przeżyłaby, gdyby miała go stracić. Czy matka mogłaby otrząsnąć się po takiej stracie? Nie, każda matka zrozumiałaby, dlaczego nie może być litości dla prześladowców jej dziecka. Każda.
Spojrzała na panią Mullery, która zgięła się wpół pod ciężarem cierpienia i płakała bezgłośnie. Spojrzała w jej oczy i przypomniała sobie, jak kiedyś patrzyły na nią z nienawiścią. Spojrzała i przypomniała sobie scenę na cmentarzu, grób Petera Mullery'ego, wrogie okrzyki: „morderczyni, wiedźma, czarownica!", wznoszone przez żałobników, a najgłośniej przez matkę.
Czy ona sama zachowałaby się podobnie, gdyby jej syn…? To niedokończone pytanie trafiło w czuły punkt. Nagle serce Kirsty zaczęło topnieć, a pani Mullery nie była już wrogiem tylko nieszczęśliwą matką, która najpierw utraciła jednego syna, a teraz miała stracić drugiego. Czy to jej wina, że tak się stało? Ona kochała tylko swe dzieci, chciała je bronić. A przecież obroniła także i Kirsty, wtedy, przed sklepem, z uszanowania dla jej ciąży i przyszłego macierzyństwa. Tak, teraz zrozumiała, czym naprawdę jest macierzyństwo.
Rozmyślania Kirsty przerwał sierżant.
– Młody David został aresztowany dziś rano – powiedział. – Formułujemy właśnie zarzuty. Proszę pani, to nie pomoże – ostatnie słowa skierowane były do pani Mullery, która opadła na krzesło bez sił.
– O co jest oskarżony? – spytała Kirsty.
– O podpalenie. Mnóstwo ludzi słyszało, jak mówił, że zasługuje pani na stos.
– Czy nierozsądna chłopięca paplanina wystarczy, żeby go oskarżyć? – w głosie Kirsty zabrzmiało zdziwienie. Potem dodała: – Przecież nigdy wcześniej nie pojawiał się w pobliżu Everdene.
Zapanowała konsternacja. Ned popatrzył na wszystkich i powiedział ostrym tonem:
– Widziałem go.
– Mógł biec od głównej drogi. Ja też go wczoraj widziałam, ale daleko od farmy. Księżyc świecił jasno, to był na pewno on. Pewnie włóczył się po nocy po wrzosowiskach. To typowe dla tego wieku… – Ned wytrzeszczył oczy. Sierżant patrzył na Kirsty spod zmrużonych powiek, ale ona czuła na sobie tylko niedowierzający wzrok pani Mullery. – Poza tym – ciągnęła pewnie – kiedy się nad tym zastanowię, widzę, że mogłam sama zaprószyć ogień. Latarka upadła mi w siano i zapaliłam zapałkę. Zdmuchnęłam ją zaraz, ale może tliła się jeszcze jakiś czas. Może tak właśnie zaczął się pożar.
– Co za nieprawdopodobna bujda – zaczął Ned.
Rzeczywiście, historia była zupełnie nieprawdopodobna i twarz sierżanta wyrażała zrozumiały sceptycyzm. Poszedł po wyższego rangą oficera, który zaprowadził Kirsty w głąb posterunku. Mike uparł się, że pójdzie z nią, odepchnął usiłującego go powstrzymać policjanta i wczepił się w jej ramię. Od czasu do czasu dotykała jego palców i pewnie stawiała czoło wrogim pytaniom. Stanowczo odmawiała zmiany zeznań.
– Nie wierzę ani jednemu pani słowu – powiedział wreszcie ze złością oficer. – Ale jeżeli chce pani za wszelką cenę kryć tego chuligana, nie mogę nic zrobić. Wynoście się wszyscy i dajcie mi spokój.
Gdy wychodzili, pani Mullery wciąż czekała w recepcji na wynik przesłuchania. Dowiedziała się wkrótce, że David został wypuszczony i że za chwilę będzie mogła go zabrać. Przyjęła to z niedowierzaniem, ale przede wszystkim z ogromną radością. Rzeczywiście, przyprowadzono go zaraz. Wyglądał na mocno przestraszonego całą sprawą.
Sierżant posłał Kirsty końcowe ostrzeżenie.
– Mam nadzieję, że pani wie, co robi. Będzie pani dźwigała ciężkie brzemię, jeśli następnym razem kogoś zabije.
– Nie będzie następnego razu – powiedziała Kirsty, patrząc wymownie na panią Mullery. Wydało jej się, że tamta niedostrzegalnie skinęła głową, ale trudno było o pewność.
Na zewnątrz Ned dopadł Kirsty.
– Wie pani tak samo jak ja, że to on. O co chodzi?
– Chcę wreszcie położyć temu kres.
Ned wzruszył tylko ramionami i odszedł, Mike zaś ujął Kirsty pod ramię i zaprowadził do samochodu. Obserwował całą scenę na posterunku w milczeniu i z coraz większym zdumieniem, ale wiedział, że nie powinien się wtrącać. Zastanawiał się nad tym przez całą drogę, w końcu, gdy byli już przed domem, zapytał:
– Czy cokolwiek z tego, co powiedziałaś, było prawdą?
– Ani słowo. Nie widziałam Davida. I nigdy w życiu nie wyrzuciłam zapałki w stodole.
– Wiem. Dlatego nie wierzyłem własnym oczom. W jednej sekundzie pałasz chęcią zemsty, a w następnej dajesz się zapominać, że w grę wchodziło życie dziecka.
– Nie zapomniałam, Mike. Ale Robowi nic się nie stało, a jej jeden syn już nie żyje. Nie żyje i nigdy nie wróci. Teraz wiem, co ona czuje – zasłoniła spływające po twarzy łzy, a on otoczył ją ramieniem. – Zabiłam go. Nie wiem jak, ale zabiłam jej syna, rozumiesz? Jestem i pozostanę winna. Och, Mike, co ja mam począć?
Po wypadku Kirsty wciąż chciała być z Robem. Frankowi i Fredowi zostawiła urządzenie jakiegoś schronienia dla zwierząt, a Mabel dała wychodne. Mike sam usunął się na bok, widząc jej potrzebę kontaktu z dzieckiem.
Całymi dniami wysiadywała w ciepłej kuchni z synkiem w ramionach. Myślami często była przy pani Mullery i jej serce współczuło jej szczerze. Wspominała tamtą scenę na ulicy, kiedy usłyszała z jej ust: „Teraz wiesz, teraz wiesz…"
Myślała o tym tak często, że gdy pewnego dnia podniosła oczy i nagle ujrzała panią Mullery przed sobą, patrzącą z uwagą, pomyślała, że to jej myśli musiały się zmaterializować. Jednak wizja nabrała ostrzejszych konturów i teraz Kirsty wiedziała już, że prawdziwa pani Mullery przyszła do niej do domu i oto stoi przed nią w jej kuchni.
– Pukałam, ale nikt nie słyszał. Drzwi były ledwo zasunięte, więc weszłam – Kirsty nigdy nie słyszała pani Mullery mówiącej tak niepewnie. Spojrzała na nią.
– Spodziewałam się pani – mówiąc to, uwierzyła, że tak właśnie było.
– Tak. Musimy porozmawiać.
– Proszę usiąść. Zrobię herbaty. – Kirsty wstała i odłożyła dziecko do łóżeczka.
– Czy mogę potrzymać pani chłopczyka… – zaczęła pani Mullery. – Nie, nie mam prawa – zreflektowała się.
– Dlaczego? Proszę go wziąć. – Kirsty wsunęła Roba w ramiona zdumionej pani Mullery.
– Jest ślicznym dzieckiem.
– I znaczy dla mnie wszystko. Powiedziała pani kiedyś, że teraz już wiem. Tak, wiem, rozumiem. I nie winię pani za nienawiść do mnie.
– Pani też nienawidziła Davida za podpalenie, a jednak uwolniła go pani. Dlaczego?
– Wie pani, dlaczego. Już wtedy pani wiedziała.
– Ze względu na mnie?
– Tak.
– Mimo że to ja nastawiłam ludzi przeciw pani?
– Chcę, żeby to się skończyło. Nic nie wskrzesi Petera, ale przysięgam, nigdy nie chciałam uczynić mu żadnej krzywdy. Jeśli nawet doprowadziłam do tego, zrobiłam to bezwiednie.
Cisza, jaka zapadła po tych słowach, trwała długo. Wreszcie pani Mullery wymówiła z trudem:
– Wiem. To nie pani wina.
– Wierzy mi pani?
– Tak. Zrozumiałam to w ciągu ostatnich trzech tygodni.
– Trzech tygodni? Nie rozumiem.
– Przeglądałam rzeczy Petera. Przedtem nie mogłam się na to zdobyć, spakowałam je więc i nie ruszałam. Trzy tygodnie temu zajrzałam do nich i znalazłam ten dziennik.
– Wspomina w nim o mnie?
– Cały dziennik jest poświęcony pani, nie tylko z tamtego okresu, ale i z wcześniejszego. Szalał za panią, ale nie dał tego po sobie poznać, prawdę ujawniał tylko w tym dzienniku. Pisał takie rzeczy, że…
– Jakie?
– Na przykład wiersze. Połowy nie zrozumiałam. On żył marzeniami, nie rzeczywistością. Proszę zresztą zobaczyć… – ruchem głowy wskazała leżącą na podłodze torbę
– przyniosłam to pani do przeczytania.
Kirsty wyciągnęła dziennik. Był to duży zeszyt. Każdą stronę stanowił jeden dzień.
– Proszę przeczytać pod datą trzeci grudnia.
Kirsty odnalazła stronę i zaczęła czytać. Rzeczywiście, Peter miał poetyckie zacięcie, a Kirsty widział niczym średniowieczny rycerz swoją ukochaną. „Od dwóch lat uwielbiam w skrytości moją panią…"
– Dwa lata? Miał wtedy szesnaście lat. Nic nie wiedziałam.
– Nikt nie wiedział. Był bardzo skryty. Proszę czytać dalej.
Czytała. „Choć jest moją Panią Piękną to także Okrutną
– pisał w swoim dzienniku Peter – mimo to jestem szczęśliwy. Czy jednak człowiek długo potrafi żyć tylko marzeniami? Nie. Nadszedł czas, żeby Ona mnie zauważyła. Wrócę więc na święta do domu i poproszę Ją, żeby dała mi pracę.
Będę blisko Niej, będziemy rozmawiać i może wtedy odważę się wyznać Jej miłość."
Kirsty niespiesznie przewracała kartki, odnajdując na nich wszystkie incydenty, które pamiętała, przedstawione jednak w świetle chłopięcej wyobraźni Petera.
„Rozmawiamy o sztuce i poezji. Nikt z Nią nigdy o tym nie rozmawiał. Jest dla mnie miła, ale nic poza tym. Nade wszystko jest wierna swojemu mężowi, on jednak jest dla Niej niedobry. To czyni Ją jeszcze bardziej doskonałą, świętą." I dalej: „Jestem pewien, że musiała zauważyć, jak na Nią patrzę, wyczytać miłość i pragnienie w moich błędnych oczach. Ale nie zmieniła się wobec mnie. Jest chyba z lodu, piękna i zimna jak lodowa rzeźba. Jej obojętność rozognia mnie tylko i pobudza do czynu. Tak, Ona jest damą, a ja wiernym Jej rycerzem. Muszę dokonać czegoś bohaterskiego, dowieść męstwa i odwagi. Gdybym tylko mógł uczynić coś takiego dla Niej."
Kirsty znów opuściła większy fragment i kilka stron dalej czytała:, Jack wyrzucił mnie dzisiaj z pracy. Zabronił zbliżać się do Niej", a potem, na następnej stronie: „Trzy dni upłynęły, od Niej ani słowa. Nie mogę tego znieść. Muszę Jej powiedzieć, co czuję…"
Wreszcie, pod tą samą datą, Kirsty odnalazła słowa, które do głębi nią wstrząsnęły: „Czekałem na Nią w stodole i próbowałem Ją pocałować. Ale była zła. Odepchnęła mnie i powiedziała, że nikogo nie kocha. Powiedziała to jakoś tak, jakby była nieszczęśliwa. Wtedy wszedł Jack i groził, że zrobi mi coś złego, ale co mi zależy? Wiem już, że Ona nigdy nie zwróci się do mnie. Będzie wierna temu brutalowi. O, Kirsty, moja Niezdobyta Miłości, moja Pani, piękna i dumna! Z rozkoszą umarłbym dla ciebie…"
– Biedny chłopiec – szepnęła Kirsty – biedny, niewinny głuptas.
– Pani też była niewinna – powiedziała pani Mullery smutno. – To naprawdę nie pani wina.
– Naprawdę tak pani myśli? Przecież mogłam…
– Naprawdę- nie pozwoliła jej skończyć matka Petera. – Kiedy pierwszy raz przeczytałam ten dziennik, nie mogłam pogodzić się z tym, że to nie pani ponosi odpowiedzialność za tę śmierć. Nie powiedziałam zresztą o tym nikomu. Ale w głębi duszy wiem, że to prawda. Powinnam była powiedzieć Davidowi, zanim zrobił tę straszną rzecz.
Kirsty podsunęła jej filiżankę mocnej herbaty i wzięła Roba na ręce.
– Pani też nie powinna się obwiniać – powiedziała wolno. – Nawet gdyby pani mu powiedziała, niewiele by to zmieniło. Ma szesnaście lat, kieruje się uczuciami, nie rozumem.
– Jest pani dla mnie bardziej łaskawa, niż ja byłam dla pani. Zawsze myślałam, że jest pani inna, niż sobie wyobrażałam. Ale od śmierci Petera… – urwała, jej oczy zaszły łzami.
– Wiem – powiedziała łagodnie Kirsty. Pani Mullery wzięła do ręki dziennik syna.
– Powiem wszystkim – obiecała – teraz wszyscy się dowiedzą, że nie można pani winić. – Wstała i ze spuszczoną głową pożegnała się z Kirsty. Wyszła.
Do kuchni wszedł Mike.
– Słyszałeś? – spytała.
– Tak, bezczelnie podsłuchiwałem. Cieszę się, że już po wszystkim.
– Nie będzie po wszystkim, dopóki nie dowiem się, jak umarł Peter. Ale i tak czuję się, jakby zdjęto ze mnie wielki ciężar. – Westchnęła i znów ułożyła Roba w łóżeczku, po czym oparła się o Mike'a i zanurzyła w jego otwartych ramionach. – Tak tu przyjemnie i spokojnie – powiedział-
Parę dni później Mike oznajmił:
– Jadę do Londynu i może mnie nie być przez kilka tygodni.
Jej serce zamarło na myśl o tym, że zostanie sama, ale powiedziała pogodnie:
– No tak, New World Properties musiało się ostatni0 Hugo obywać bez ciebie. Zaczynało mnie to już dziwić- Uśmiechnęła się do niego, ale nie odpowiedział na jej uśmiech. Miała wrażenie, że chce jej coś powiedzieć najwyraźniej jednak zmienił zamiar. – Będę miała co robić – ciągnęła więc – niedługo zaroi się tu od agentów ubezpieczeniowych, trzeba uprzątnąć pogorzelisko, przebudować chlew i stodołę.
Spojrzał na nią przelotnie.
– Chyba nie ma takiego pośpiechu? Świnie mają schronienie.
– Tak, ale nie chcę, żeby te zgliszcza tak stały. Poza tym to niebezpieczne.
– No dobrze, rozbierz to, ale wstrzymaj się z przebudową do mojego powrotu.
– Po co? – zapytała zbita z tropu.
– Żebyśmy mogli ją omówić.
– Omówić? Negocjacje na szczeblu ministerialnym? Czy powinnam zaprosić do udziału Ettę?
– Lepiej Corę – zauważył z uśmieszkiem -jest mi winna przysługę za tego prosiaka. – A propos, jak to możliwe, że wtedy go nie zauważyłaś?
– Jak to możliwe, że ty go zauważyłeś?
Mimo żartobliwego tonu Mike myślami wyraźnie był gdzieś daleko, może w Londynie? Było oczywiste, że wzywa go jego dawne życie, a on odpowiada na ten zew przeszłości. Niesprecyzowana data jego powrotu wydała się Kirsty złowieszczą oznaką. Usiłowała nie dopuszczać do siebie złych myśli, ale same cisnęły się do głowy, gdy Mike się pakował. Nie umknęło jej uwadze, że zabiera ze sobą więcej rzeczy niż zazwyczaj.
Pocałował ją serdecznie i obiecał zadzwonić zaraz po przyjeździe, a Kirsty pogrążyła się w pracy, usiłując o niczym nie myśleć. Na próżno. Zdawało się jej, że oto zbliżają się do rozstajnych dróg i że niedługo coś się stanie – coś musi się stać, żeby nadać inny kierunek biegowi rzeczy.
Wiedziała już, ile zajmuje jazda do Londynu i kiedy może oczekiwać dzwonka telefonu. Czas jednak mijał, a Mike nie dawał znaku życia. Po kolejnej godzinie ciszy nie wytrzymała i wykręciła numer jego apartamentu. Długo nie podnosił słuchawki, a kiedy to zrobił, wydawał się poirytowany.
– Martwiłam się o ciebie – powiedziała. – Myślałam, że coś mogło się stać.
– Nie, nic – powiedział pospiesznie. – Przepraszam, wiem, że powinienem zadzwonić, ale jestem zawalony robotą i będę musiał posiedzieć w nocy.
– W takim razie nie przeszkadzam – powiedziała cicho.
– Dobranoc, Mike.
Odłożyła słuchawkę i wpatrzyła się w telefon. W jego apartamencie rozbrzmiewał jakiś głos, słyszała go wyraźnie i nie mogła nie rozpoznać w nim głosu Lois. Tego samego, który słyszała w koszmarnych snach.
Po paru dniach zauważyła w swym życiu pewną odmianę – ludzie, którzy mijali ją dotąd w milczeniu, teraz uśmiechali się do niej. A więc pani Mullery dotrzymała słowa, pomyślała Kirsty z radością. Mimo to za owymi uśmiechami wciąż wyczuwało się nieznaczną rezerwę. Faktem było, że Peter nie żyje, a Jacka nadal obwiniano o jego śmierć.
Mike przez ten czas dzwonił dwa razy, ale ich rozmowy były konkretne i niemal pozbawione emocji. Kirsty nie mogła zapomnieć głosu Lois, słyszanego u niego późną nocą, poza tym zawsze odnosiła wrażenie, że Mike gdzieś się spieszy. Zniechęcało ją to do tych rozmów.
Któregoś popołudnia, szukając pocieszenia w bliskości natury, wybrała się na spacer. Towarzyszył jej tylko z Tarn. Jakieś pięć kilometrów od domu natknęła się na dwóch nieznajomych mężczyzn. Byli tak pochłonięci tym, co robią, że nie zwrócili na nią uwagi, miała więc czas, żeby im się przyjrzeć. Jeden miał przyrząd podobny do statywu, z tym że nie było na nim kamery. Drugi sporządzał jakieś notatki. Zbliżyła się do nich.
– Panowie, to moja farma. Nie sądzę, żebyśmy się znali
– zauważyła grzecznie.
Młodszy z nich obrzucił ją znudzonym spojrzeniem.
– Też tak myślę – odpowiedział, wracając do notatek.
– Wspomniałam o tym, bo znajdujecie się na terenie prywatnym.
– Doprawdy? – Tym razem nawet nie spojrzał.
– Chciałabym wiedzieć, co tu robicie.
– Proszę się nie martwić. Robimy tylko pomiary.
– Pomiary? Na moim terenie? Bez zezwolenia?
– Proszę pani, robię tylko, co mi każą, a kazali zrobić pomiary tego gruntu.
– Aha. Przypuszczam, że jesteście od Colleya?
– W pewnym sensie. Jeśli coś się pani nie podoba, to proszę porozmawiać z szefem.
– Tak właśnie zrobię – powiedziała stanowczo i czym prędzej zawróciła w stronę domu.
Nie minęła godzina, gdy Mabel ze zdumieniem ujrzała, jak Kirsty wpada do kuchni niczym huragan i kieruje się prosto do telefonu. Usłyszała, że zamawia taksówkę do dworca w Plymouth. Zanim zdążyła otworzyć usta, Kirsty była już na górze, po chwili zjawiła się znowu z małą torbą podróżną.
– Jadę do Londynu – oświadczyła.
– Wyglądasz, jakbyś zobaczyła diabła! – zawołała Mabel.
– Jeszcze nie teraz, ale zamierzam się z nim zobaczyć. A kiedy to zrobię, pożałuje, że mnie wywołał. Gdzie to jest, do licha? – mówiła, przetrząsając nerwowo szufladę.
– Co takiego? – spytała Mabel, usuwając się z drogi papierom wyrzucanym przez Kirsty.
– Ostatni list od Colleya, potrzebny mi jego adres. Najpierw próbowali mnie zmusić, bym sprzedała Everdene, a w tej chwili mają czelność mierzyć moją ziemię, mimo że sto razy mówiłam, że nie sprzedam ani kamienia. Czy mogłabyś dowiedzieć się o rozkład pociągów do Londynu? Zanim Kirsty znalazła list, Mabel poinformowała ją, że pociąg do Londynu odjeżdża za godzinę.
– Ale to strasznie długa droga, kilka godzin – ostrzegała. – Zanim dojedziesz, będzie po północy. Nie lepiej zaczekać na Mike'a, żeby on się tym zajął?
– Mike zajmował się tym poprzednim razem – zauważyła Kirsty sucho. – Przysięgał, że nie będą mnie niepokoić, i masz, znowu się kręcą. O, jest taksówka. To pa, lecę – zatrzymała się i uścisnęła Roba – życz mamusi powodzenia, kochanie.
Po pół godzinie znalazła się w Plymouth. Większość miast drażniło ją, to akurat leżało nad brzegiem morza, którego pusta nieskończoność przypominała wrzosowiska, akceptowała je więc. Nie było jednak czasu na podziwianie widoków. Kirsty poleciła jechać prosto na stację i ledwo zdążyła przed odjazdem pociągu.
Pociąg był zatłoczony, dotarła więc do Londynu zmęczona, głodna i zdrętwiała od długiego siedzenia. Była już północ. Kioski i budki z jedzeniem pozamykano, a nocne życie na stacji powoli zamierało. Bezdomni sadowili się na ławkach, sprzątacze sobie poszli, a po peronach kręciły się panie z Armii Zbawienia. Jedna z nich podeszła do Kirsty.
– Czy ktoś po panią wyjdzie?
– Nie. Właśnie się zastanawiałam, co począć. Przyjechałam się z kimś zobaczyć. Jutro wracam do domu – wyjaśniła Kirsty.
– Jestem sierżant Ann Mully. Pracuję dla Armii Zbawienia. Mamy tu niedaleko nasz hotel. Może tam się pani prześpi?
Kirsty skorzystała z zaproszenia. Do prowadzonego przez siostry hoteliku dojechała furgonetką wypełnioną kilkunastolatkami, zapewne uciekinierami z domów, właściwie jeszcze dziećmi. Wzdrygnęła się na myśl o ich losie. Czuła się tak, jakby z czystego świata, gdzie zawsze świeci słońce, przeniosła się do brudnego, mrocznego lochu. Tym było dla niej miasto.
Zasypiając w hotelowym łóżku, pomyślała o Mike'u. Nie obudził w niej ciepłych wspomnień. Prześladowała ją nieśmiała propozycja z jego strony, żeby nie przebudowywała stodoły. We śnie nawiedzał natomiast głos Lois.
Następnego dnia przed wyjściem otrzymała od Ann wskazówki, jak trafić pod wskazany adres.
– Musi pani wsiąść w metro i wysiąść przy Oxford Circus.
Jak można żyć w mieście, zastanawiała się, pędząc zamknięta w blaszanym wagoniku przez czarne, podziemne tunele. To jak koszmar na jawie. Ale w tym właśnie świecie żyje Mike.
Dotarła do Oxford Circus i z ulgą wyszła na powietrze. Gazeciarz na rogu pokierował ją dalej i wkrótce stanęła przed ogromnym, ponurym budynkiem. Pchnęła duże szklane drzwi, znalazła się w przestronnym holu. Był tam jedynie mężczyzna w mundurze, siedzący za biurkiem.
– Czy tu mieści się firma „Colley & Son"?
– Zgadza się. Jak nazwisko?
– Kirsty Trennon.
– Pani do kogo?
– Do dyrektora.
– Jest pani umówiona?
– Nie, ale przyjmie mnie.
– Wątpię. Jest zajęty.
– Ja też jestem zajęta, a mimo to przyjechałam specjalnie z Dartmoor, żeby mu powiedzieć, że srogo pożałuje, jeśli nie przestanie mnie gnębić.
– Może zechce pani usiąść? – powiedział ugodowo, chwytając za słuchawkę.
W tym samym momencie przyjechała winda, z której wysiadły dwie osoby.
– Proszę się nie fatygować – rzuciła Kirsty. Nie zwracając uwagi na wołania portiera, wsiadła szybko do windy i nacisnęła guzik, zanim ktokolwiek zdążył interweniować. Nie miała pojęcia, na którym piętrze może przyjmować dyrektor, ale postanowiła, że zacznie od ostatniego.
Sześć pięter wyżej winda zatrzymała się cicho. Drzwi się rozsunęły i natychmiast ukazała się sekretarka, która wycedziła:
– Nie można nachodzić dyrektora, jeśli nie ma się umówionej wizyty.
Najwyraźniej było to właściwe piętro; portier musiał zadzwonić z dołu.
– Nie można? No to zobaczymy! – powiedziała Kirsty i ruszyła w jej stronę. Sekretarka stanęła na drodze do jednego z trzech korytarzy wiodących od windy. – Dziękuję, właśnie zastanawiałam się, którędy pójść – uśmiechnęła się Kirsty, wywinęła sekretarce i pobiegła, żeby zdążyć przed jej interwencją. Na końcu korytarza wpadła na dwie kolejne sekretarki, które na jej widok podniosły się, gotowe do walki.
Oczy Kirsty miały jednak taki wyraz, że opadły z powrotem na swoje siedzenia, a ona podeszła do dębowych drzwi, bez przeszkód pchnęła je i stanęła na progu gabinetu.
Teraz ona opadłaby na krzesło, gdyby tylko za nią stało.
Na wprost wysokiego okna stała uśmiechnięta Lois, uwodzicielsko przyciskając swe ciało do mężczyzny i gładząc go po policzku.
Mężczyzną tym był Mike.