Gdy Kirsty dotarła do domu na farmie, podnosił się wiatr. Odwróciła się w drzwiach, by po raz ostatni spojrzeć na wrzosowisko, przykryte już pierwszym śniegiem. Stojący przy niej wielki, kudłaty pies zadygotał i wśliznął się do wewnątrz. W kuchni było rozkosznie ciepło, ale w domu panowała nieprzyjemna cisza.
Ta cisza towarzyszyła jej dokładnie od roku. Myśli Kirsty podążyły utartym szlakiem: dokładnie rok temu jej mąż został aresztowany w sprawie morderstwa Petera Mullery'ego. Rok minął od czasu, gdy została wyrzucona z pogrzebu Petera przez wrogą jej rodzinę. Jedenaście miesięcy temu jej mąż zmarł w więzieniu, bezskutecznie próbując przekonać świat o swej niewinności.
Tarn – takie imię nosił pies – zmiótł kolację i wyciągnął się na postrzępionym dywaniku przed piecem. Kirsty podgrzała puszkę fasolki i zjadła ją z chlebem. Żywiła się ostatnio wyłącznie gotowym jedzeniem, ponieważ spadł na nią ciężar wykonywania wszystkich prac na farmie Everdene i nie było czasu na kulinarne popisy.
Była to mała farma, ale i tak zbyt duża jak na jedną osobę. Za czasów jej dzieciństwa przy stole zasiadały cztery osoby: jej gruba, pogodna babka, suchy, czerstwy dziadek, ich syn Will i ona, mała Kirsty, jego córka. Will był wdowcem, ale przystojnym mężczyzną. Mógł sobie wziąć za drugą żonę niemal każdą kobietę z Dartmoor. On jednak bez reszty oddał serce swej pierwszej poślubionej i potem był w stanie kochać jedynie córeczkę, którą mu pozostawiła.
Kirsty towarzyszyła swemu tacie od chwili, gdy skończyła trzy lata. Pewnego ranka wyskoczyła za nim z domu, wrzeszcząc: „Ja też idę, ja też, ja też." Ojciec roześmiał się, wziął ją na barana i od tej pory zawsze chodziła razem z nim. Przy jego boku poznawała świat i surowe piękno Dartmoor.
Z początku myślała, że cały świat jest tak wspaniale dziki jak te wrzosowiska, lasy i bagna, jak niedostępne skaliste pagórki, usiane tajemniczymi, prehistorycznymi głazami. Will jednak powiedział jej, że tylko Dartmoor jest wyjątkowe i że tylko tu jest tak pięknie; że jest to prawdziwy skarb południa Anglii i że mieszkanie tu jest niezwykłym przywilejem.
Kirsty znała okolicę jak własną kieszeń. Nie obchodziła jej jedynie ta część wrzosowisk, gdzie we wsi Princetown mieściło się więzienie. Wystarczyło je raz zobaczyć, by pozostawiło niezatarty ślad w pamięci. Olbrzymi, szary budynek z pięcioma rzędami małych okienek nasuwał smutne myśli o losie ludzi zamkniętych za granitowymi murami, odciętych od piękna natury, z którą ona obcowała na co dzień.
Gdy miała czternaście lat, zmarli dziadkowie. Od tej pory ona i jej ojciec mieli te sama prawa na farmie. Tak jak Will mogła prowadzić traktor albo pomagać przy narodzinach cielaka. Will twierdził, że jest urodzoną farmerką, może tylko jej ciekawość świata, niecierpliwość i skłonność do pośpiechu wyróżniały ją spośród innych mieszkańców wsi.
– Jesteś w gorącej wodzie kąpana – powiedział jej raz – zupełnie jak twoja mama. Też miała gorący temperament. Zapalała się, mówiła, co myśli, a dopiero potem się reflektowała – śmiał się – całkiem tak jak ty.
W tym, co mówił, nawet jeśli krytykował Kirsty, była wielka miłość i uwielbienie dla córki. Uwielbiali zresztą się nawzajem i przez następnych parę lat nic nie mąciło ich szczęścia.
A potem Will zginął nagle w wypadku i Kirsty w wieku osiemnastu lat została sama na tym świecie. Zdarzyło się to akurat na tydzień przed żniwami i Kirsty oprócz rozpaczy spowodowanej śmiercią ojca musiała martwić się także o to, jak ratować plony. Całe szczęście wtedy właśnie pojawili się Jack i Caleb Trennonowie, dwaj Cyganie, którzy szukali pracy.
Przez większą część roku Jack i Caleb wędrowali z taborem, przemierzając cały kraj wzdłuż i wszerz. Uważali wciąż jednak Dartmoor za swój dom i latem zawsze wracali na żniwa. Kirsty zatrudniła ich z radością. Caleb, młodszy i wyższy od Jacka, był czarującym, skorym do śmiechu chłopakiem. Jack zaś – małomównym, silnym i barczystym mężczyzną. Pracował za dwóch, godzinami nie zdradzał zmęczenia i nie odzywał się więcej niż dwoma słowami.
Tamtego roku mieli rekordowe żniwa. Cała trójka od świtu do zmierzchu zbierała plony, wyjątkowo szczodrze ofiarowywane przez farmę Everdene. Kirsty kochała swój dom jak nigdy przedtem, a jej myśli często biegły do Willa. Obiecywała mu, że nie zmarnuje cennego daru, który jej zostawił.
Później, pod koniec lata, zdarzył jej się nieszczęśliwy upadek i złamała nogę w kostce. Kiedy Jack niósł ją do domu w swych mocarnych ramionach, Kirsty myślała z niepokojem, jak też sobie poradzi, gdy jesienią odejdzie od niej ta para niezmordowanych rąk. Ostatecznie Caleb odszedł, a Jack pozostał, obiecując doczekać chwili, gdy Kirsty odzyska sprawność. Parę dni potem, wróciwszy z Ollershaw, sąsiedniej wioski, powiedział z wymuszoną niedbałością:
– Ludzie zaczynają gadać, Kirsty. Wiesz co… że niby ty i ja tutaj, tylko we dwoje… Coś chyba trzeba z tym zrobić.
– A co można zrobić?
– Albo sobie pójdę, albo się pobierzemy – powiedział, wzruszając ramionami.
Podjęła błyskawiczną decyzję. Potem nieraz wyrzucała sobie okrutne wyrachowanie, ale w jej postanowieniu było przecież ślepe pragnienie bezpieczeństwa i to, być może, ją usprawiedliwiało.
– Nie chcę, byś odchodził, Jack – odparła. – Ale czy możemy… czy myślisz, że nam się uda?
– A dlaczego by nie? – Znów wzruszył ramionami. -To taka miła farma. Potrzebuje mnie, a ja jej. Już nie będę się nigdzie włóczył.
Była to najdłuższa wypowiedź, jaką kiedykolwiek usłyszała z jego ust. Wtedy jednak napełniła ją ulgą. Żeni się ze mną, bo szuka bezpieczeństwa, myślała. To więc, że go nie kocham, nie ma większego znaczenia. Oto uczciwy układ, który w takiej sytuacji zawiera wiele kobiet.
– A więc postanowione – powiedziała, a on kiwnął głową na znak zgody.
Nie martwiło ją wtedy, że skazuje się na małżeństwo bez miłości. Do tej pory bowiem nic nie wiedziała o miłości. Przywykła do zalotników z okolicy, którzy próbowali szczęścia, zwabieni jej długimi, czarnymi włosami, ciemnymi oczami i ponętnymi ustami. Odpychała ich z niewzruszonym sercem i szła dalej swoją drogą. Pocałunki Jacka były niewprawne, ale nawet przyjemne, a jej wdzięczność tak wielka, że w sumie mogła wyglądać nawet i na miłość. Pobrali się więc szybko i już miesiąc później byli małżeństwem.
Gdyby miała skłonność do marzeń, mogłaby wyobrazić sobie, że gdzieś tam Will potrząsa głową i mruczy: „Za szybko". Kirsty jednak nie umiała marzyć, toteż nie usłyszała ostrzeżenia.
W miarę upływu lat miała jednak coraz więcej powodów, by tego żałować. Pożycie z Jackiem było niby zadowalające, ale z czasem jego spokój przerodził się w ponurą gburowatość i kiedy się odzywał, to tylko po to, by ją łajać. Kirsty uświadomiła sobie, że wbrew zapewnieniom domagał się od niej nie tylko poczucia bezpieczeństwa i dachu nad głową. Był o nią zazdrosny, choć właściwie nie miał do zazdrości powodów. Czuł coś, czego nie rozumiała, sama nigdy tego nie zaznawszy. Chciał czegoś, czego dać mu nie mogła. Wiedziała jednak, że aby go zadowolić, nie wystarczy jedynie jej oddanie i przywiązanie. Powoli wyrastał między nimi mur.
Kirsty obiecywała sobie, że wynagrodzi mu wszystko potomstwem, ale upłynęło pięć lat i nadal nie mieli dziecka. Ku jej przerażeniu, Everdene przestało też przynosić dochody. Jack chciał mieć coś do powiedzenia w zarządzaniu farmą, cóż jednak z tego, skoro natura dała mu siłę, nie zaś umiejętność podejmowania decyzji. Zawierał niefortunne kontrakty, odrzucał prośby żony i kupował nędzne zwierzęta, które wkrótce zdychały. Kirsty sprzeciwiała się ostro, a to prowadziło do coraz częstszych kłótni.
Wtedy właśnie Peter Mullery przyjechał z uniwersytetu na Święta Bożego Narodzenia. Miał osiemnaście lat, był przystojny, szczupły, bystry. W Everdene spodziewał się znaleźć pracę. Normalnie o tej porze roku nie było nic do roboty, ale Jack właśnie wydał ich ostatnie grosze na świnie, które miały być dostarczone w następnym tygodniu. Nadawał się dla nich jedynie stary chlewik, ale i ten wymagał naprawy. Kirsty chętnie więc przyjęła Petera do pracy.
– Wkrótce pojawi się Caleb. Nie potrzebujemy nikogo więcej – burknął Jack, wyraźnie niezadowolony z jej decyzji.
– Pojawi się, albo i nie. Wiesz, jaki bywa nieodpowiedzialny. A w przyszłym tygodniu przywożą nam świnie.
– Dobrze, ja się tym zajmę – krzyknął Jack. – To dobre świnie, zobaczysz.
– Pewnie tak, ale przecież gdzieś trzeba je upchnąć. Sam mówiłeś, że potrzebujemy pomocy.
– Miałem na myśli kogoś nawykłego do ciężkiej pracy, a nie chłopca marnującego życie na książki.
– A co jest złego w książkach? Czasami żałuję, że nie mam więcej czasu na czytanie.
Rzucił jej gniewne spojrzenie i wybiegł z pokoju, jak zawsze wtedy, gdy nie wiedział, co odpowiedzieć.
Caleb rzeczywiście wkrótce się pojawił, ale dopiero po tygodniu, gdy Peter zdążył się już wprowadzić. Dużo pracował, nawet przychodził prosić Kirsty o dodatkowe zajęcia, mimo to zawsze udawało mu się znaleźć sporo wolnego czasu. Przychodził wtedy do niej, by pogawędzić. Lubiła to. Peter był poetą, a ją zawsze pociągały nieznane światy. Pewnego dnia powiedział jej, że jest piękna. Zaśmiała się lekceważąco.
– Ja? Skądże znowu! Jestem wysoka, chuda i mam kościstą twarz.
– Jesteś smukła jak wierzba i masz twarz Madonny z obrazu El Greca – powiedział po prostu.
Musiał zauważyć jej zakłopotanie, bo następnego dnia przyniósł album z reprodukcjami El Greca. Patrząc na Hiszpanki o głęboko osadzonych oczach z długimi rzęsami, uświadomiła sobie, że rzeczywiście wygląda podobnie. Przeoczyła jednak istotniejsze podobieństwo, które kryło się w kontraście między ascetycznymi twarzami kobiet, a ich zmysłowymi ustami.
– Czy wy dwoje nie macie nic innego do roboty? -zgromił ich wtedy groźny głos Jacka.
Unieśli głowy i spotkali jego złowrogie spojrzenie.
– Jest pora lunchu – łagodziła sytuację Kirsty – Peter pokazuje mi książkę.
– Jest już po lunchu, a my nie mamy czasu na bzdurne książki.
Rozzłoszczonej Kirsty nie przyszło do głowy, że Jack, który nie mógł się pochwalić właściwie żadnym wykształceniem, poczuł się zapewne odrzucony i zagrożony. Wieczorem wytknęła mu złe zachowanie i doszło do kłótni.
– Nie pozwolę, by się do ciebie umizgiwał! – krzyczał Jack.
– On tego nie robi – powiedziała z oburzeniem.
– Robi – włączył się Caleb. – Widziałem, jak przyglądał się tobie, gdy patrzyłaś w inną stronę. Wiem, o czym myśli… – Słowa zamarły mu na ustach, gdy Jack odwrócił się ku niemu z dziką wściekłością w oczach.
– Zamknij swą śmierdzącą gębę, albo sam to zrobię! Nazajutrz Peter w ogóle nie przyszedł. Jack wyjaśnił:
– Wyrzuciłem go i powiedziałem, co zrobię, jeśli będzie się kręcił koło spódnicy mojej żony.
– Peter nic dla mnie nie znaczy – odparła twardo Kirsty. – Dobrze o tym wiesz.
– Czyżby? W twojej głowie jest takie miejsce, do którego ja nie mam dostępu. Skąd mam wiedzieć, co się tam dzieje?
Przez trzy dni Peter nie postawił u nich nogi. Wreszcie pewnego popołudnia pojawił się w chlewie.
– Czekałem na wiadomość od ciebie – powiedział z wyrzutem.
Ta wymówka za bardzo przypominała jej Jacka. Czy zawsze będą prześladować mnie mężczyźni, którzy chcą ode mnie czegoś, czego nie mogę im dać? – pomyślała z żalem.
– Powinnam była odesłać ci książkę. Przepraszam – celowo udawała, że nie rozumie, o co chodzi Peterowi.
– Do licha z książką! Ja pragnę ciebie, Kirsty, nie widzisz tego? Kocham cię. Powiedz, że też mnie kochasz. Muszę to od ciebie usłyszeć.
– Peter, proszę cię, odejdź. Nie kocham cię. Nie potrafię. – Nagle ogarnęła ją rozpacz. – Ja chyba nikogo nie potrafię kochać.
– Nie wierzę. Jesteś stworzona do miłości. Myśli o tobie nie dają mi spać. Kirsty… Kirsty, kochanie…
Z trudem wycisnął pocałunek na jej niechętnych ustach. Objął ją, lecz ciało Kirsty było zimne i nieustępliwe. Przycisnął mocniej do siebie, a wtedy ona zaczęła wyrywać mu się ze złością, protestując głośno. Nagle poczuła, że została oswobodzona.
Oparła się o ścianę i zobaczyła, jak Jack, z twarzą poszarzałą z wściekłości, wywleka Petera z chlewu i rzuca go na ziemię.
– Nie przychodź tu nigdy więcej, gnojku! – krzyczał. – Jeśli jeszcze raz zobaczę cię obok mej żony, zabiję cię. Słyszysz? Za-bi-ję…
Caleb chwycił Jacka, jakby chciał go powstrzymać, aby ten nie zrealizował już teraz swojej groźby. Jack natomiast potrząsnął ostatni raz Peterem, po czym nienawistnym spojrzeniem zmierzył Kirsty.
Tak, to właśnie w tym miejscu próbowała zawsze zatrzymać falę wspomnień i nie pamiętać, co było dalej. Myśli jednak powracały natrętnie, zmuszając ją, by na nowo przeżywała te straszne chwile. Widziała siebie, jak siedzi sama tego wieczora i czeka na powrót Jacka z pubu. Jak tymczasem wraca Caleb i zaniepokojony pyta o niego. Jak mówi:
– Miałem nadzieję, że już jest w domu… był tam Peter… zaczęła się bójka. Peter wyszedł, ale Jack nie odstępował go na krok. Próbowałem iść za nimi, tylko że trochę za dużo wypiłem i zgubiłem ich…
Jack nie wrócił na noc, a nad ranem znaleziono ciało Petera. Leżał w strumieniu, w małym jarze, twarzą do dołu.
O morderstwo oskarżono Jacka. Zawzięcie dowodził swej niewinności, twierdząc, że szedł za Peterem tylko kawałek, a potem zboczył na wrzosowiska, po których włóczył się całą noc. Oprócz Kirsty i Caleba nikt mu jednak nie wierzył, Jack nie zyskał tu sobie szacunku i sympatii. Poza tym w pubie było tamtego wieczora wielu mieszkańców wioski, którzy słyszeli gwałtowne oskarżenia, jakie rzucał w stronę chłopca. Widzieli jego wściekłą nienawiść. Peter był natomiast ulubieńcem wszystkich. Sąsiedzi potępili człowieka, którego uznali za jego mordercę, i obrócili gniew na kobietę, której tajemnicze piękno spowodowało tragedię. Nazwali ją czarownicą, która doprowadziła do zguby niewinnego młodzieńca. Nagle Kirsty utraciła wszystkich przyjaciół.
Otuchy dodawała jej nadzieja, że w sądzie dowiedziona zostanie niewinność Jacka. Do procesu jednak nigdy nie doszło. Po trzech miesiącach spędzonych w więzieniu Jack zmarł na zawał serca. W ostatnich chwilach przed śmiercią trzymał Kirsty za rękę i mówił zduszonym głosem:
– Nie zrobiłem tego… jestem nie… niewinny… Powiedz, że mi… że wierzysz…
– Tak, wierzę ci – szepnęła żarliwie. Przepełniona litością dla umierającego, dorzuciła jeszcze nawet: – Wierzę ci, kochanie.
Na pogrzebie stał przy niej tylko Caleb. Pozostał z nią jeszcze do wiosny, ale potem odszedł i Kirsty została z całą farmą na swojej głowie. Latem zaś w ogóle się nie pojawił i Kirsty musiała od tej pory wynajmować przygodnych robotników – z reguły ludzi, których inni nie chcieli zatrudnić. Z taką pomocą ledwo sobie radziła ze słabymi r plonami.
Bała się wybrać do Ollershaw. Sąsiadki naprawdę traktowały ją jak czarownicę i na jej widok pośpiesznie odwracały oczy. Zła sława Kirsty przyciągała za to mężczyzn. Niektórzy z nich rozbierali ją wzrokiem i szukali tylko pretekstu, by porozmawiać z nią na osobności. Nienawidziła tych spojrzeli. Czaiły się w nich sugestie, że kobieta taka jak ona, niezamężna i od dłuższego czasu samotna, musi teraz do bólu pragnąć mężczyzny. Paru z nich nie omieszkało zresztą wybrać się do Everdene po zmroku. Odstraszały ich dopiero wystrzały z dubeltówki.
Kirsty zastanawiała się z goryczą, dlaczego tak łatwo przychodziło im myśleć o niej same najgorsze rzeczy. Nie umiała spojrzeć na siebie ich oczyma. Obca jej była ta aura zmysłowego magnetyzmu, która przylgnęła do niej jak duszny zapach perfum. Gdy patrzyła na siebie w lustrze, wcale nie myślała, jak oni, że jej ciało jest niczym wygasły wulkan, który w każdej chwili może ponownie wybuchnąć. Nie miała też pojęcia o tym, że każdy mężczyzna, który ją zobaczył, czul, że gotów byłby zabić, byle tylko ją posiąść, ani o tym, że kobiety wy czytywały te myśli z oczu swych mężów i bały się. O siebie i o nich.
Czuła się coraz bardziej odrzucona i wyobcowana. Zaczęła kupować rzeczy w wielkich ilościach, tak by nie musieć zbyt często robić zakupów w miasteczku. Czasami przez cały miesiąc nie otwierała do nikogo ust i nawet jej to teraz odpowiadało. Jeżeli rzeczywiście spoczywała na niej jakaś klątwa, przez którą straciło życie dwóch pragnących jej mężczyzn, to mogła przynajmniej ukryć ją z dala od świata i nie wyrządzać już nikomu krzywdy. Była samotna, lecz pogodzona z losem.
W miarę jak topniały jej fundusze, ociągała się z płaceniem rachunków za telefon, aż wreszcie linia została odcięta. Wprawdzie po jakimś czasie Kirsty zapłaciła, ale połączenia nigdy nie przywrócono. Mówiła sobie, że nie stać byłoby ją na opłatę za ponowne podłączenie, ale tak naprawdę po prostu nie zależało jej na tym. Krok po kroku wycofywała się w głąb siebie.
Za dnia pracowała w polu, ubrana w workowate męskie stroje, obuta w gumiaki, z włosami zaczesanymi do tyłu pod starym wełnianym kapeluszem, tak jakby przez ukrywanie swej kobiecości mogła zaprzeczyć jej powabowi i sile. W nocy nie spała, dręczona wyrzutami sumienia. Nie zdradziła nigdy męża, ale poślubiła go bez miłości i doprowadziła do jego zguby.
Nadal trzymała wszystkie rzeczy Jacka. Jego ubrania, wyprane i odprasowane, wisiały w szafie w pokoju jej dziadków. Wyrzucając je, czułaby się tak, jakby wyrzucała z domu Jacka, a na to nie pozwalało jej poczucie winy.
Otrząsnęła się z zadumy, uświadamiając sobie, że cały wieczór zszedł jej na rozpamiętywaniu przeszłości. Czas na odpoczynek, pomyślała i przez okno sypialni ostatni raz spojrzała na śnieg. Wiedziała, że od więzienia Princetown dzieli ją piętnaście mil i że choćby chciała, nie byłaby w stanie go dojrzeć, a jednak oczy miała utkwione w tamtym kierunku.
Zadrżała na myśl o ohydnych ścianach z granitu. Parę dni temu zbiegł jeden z więźniów i pojawiła się u niej policja. Wypytywali, czy nie widziała nikogo obcego. Na pewno już go złapali albo sam się poddał, nie mogąc znaleźć schronienia przed zimnem. Choć może wędruje jeszcze mimo braku sił. A może położył się gdzieś, śnieg przykrył go śmiertelną powłoką i ciało zostanie odnalezione dopiero wtedy, gdy wszystko odtaje… Wzdrygnęła się i zasunęła zasłony.
Zbudziło ją warczenie psa. Przez chwilę leżała bez ruchu, nasłuchując uważnie, ale niczego podejrzanego nie usłyszała. Nagle Tarn wyskoczył z łóżka i wybiegł z pokoju. Kirsty narzuciła szlafrok i zbiegła na dół, gdzie pies już skrobał do frontowych drzwi. Zdjęła z wieszaka przy drzwiach dubeltówkę, sięgnęła po latarkę i wyszła na dwór.
Padało przez całą noc i teraz w ciemności widziała tylko przykrywającą wszystko grubą warstwę śniegu. Nocna cisza wydawała się niezmącona, a jednak Tam skierował się podejrzanie szybko wprost do chlewu. Kirsty poszła za nim. Otworzyła drzwi i cicho wsunęła się do wewnątrz. Powoli omiotła chlewik światłem latarki.
Nagle tuż obok usłyszała czyjś chrapliwy oddech. Był w nim dziwny ton, ale nie miała czasu tego analizować.
– Wychodź, tylko powoli! – zawołała. – Mam broń.
Słoma zaszeleściła cicho i po chwili z ciemności wynurzyła się męska postać. Był bardzo wysoki, miał ostre rysy i krótko przycięte włosy. Latarka oświetlała go od dołu, tworząc niesamowite cienie, które nadawały jego twarzy diaboliczny wygląd. Nawet w tym słabym świetle Kirsty dostrzegła więzienny uniform. Nie bała się jednak. Czuła raczej złość, że ktoś zakłócił jej samotność. Mężczyzna zrobił ruch w jej stronę.
– Na miejsce! – twardo nakazała, podnosząc strzelbę. Ale on jakby jej nie widział. Zachwiał się raz jeszcze, wyciągnął rękę, po czym runął na ziemię u jej stóp.
Kirsty przyklękła i przewróciła go na plecy. Ubranie miał przemoczone i zimne, ale jego skóra wprost parzyła jej palce. Oczy mężczyzny były nadal otwarte, lecz nie reagowały na jej widok. Jego wzrok przenosił się z miejsca na miejsce, jakby czegoś na próżno szukał.
Na wyjaśnienia przyjdzie jeszcze czas, pomyślała. Teraz trzeba zaprowadzić go do domu.
– Spróbuj usiąść – powiedziała, biorąc go pod pachy. Był bezwładny i ciężki. – No, obejmij mnie ramionami za szyję – sapnęła, z trudem łapiąc oddech – tak bym mogła cię podnieść.
– Po co? – zapytał, zdoławszy na chwilę uwolnić się od gorączkowych majaczeń.
– Muszę zaprowadzić cię do domu.
– Nie… nie mów… nikomu. Proszę… – wystękał, na próżno usiłując jej się wyrwać.
– Nikogo tu nie ma oprócz mnie – powiedziała. – No, dalej, łap mnie za szyję.
Stanowczy ton Kirsty wywarł na nim wrażenie i posłuchał. Był wielkim i ciężkim mężczyzną, ale i jej nie brakowało siły. Zdołała postawić go na nogi i przewlec jakoś z chlewu do mieszkania.
W kuchni posadziła go na krześle, rozpaliła w piecu, po czym pobiegła na górę po koce i gruby szlafrok, który kiedyś należał do Jacka. Rozebrawszy nieznajomego do naga, spostrzegła, że więzienny uniform wisiał na nim tak, jakby w więzieniu znacznie schudł. Nie patrzyła na niego jak na mężczyznę. Był problemem do rozwiązania, chorą istotą, którą trzeba podtrzymać przy życiu, zanim podejmie się dalsze decyzje.
Ubrała go w szlafrok, po czym przeciągnęła z sąsiedniego pokoju do kuchni, na wielką sofę. Posłuży mu za łóżko, a kuchnia jest najcieplejszym pomieszczeniem w domu. Rozłożyła koce i postawiła na piecu garnek z mlekiem. Gdy już się zagrzało, dolała doń porządną porcję whisky, posłodziła i przytknęła napój do jego warg.
– Wypij to – powiedziała zdecydowanie.
Podporządkował się poleceniu. Kiedy skończył pić, głowa zwisła mu bezwładnie na jej ramieniu. Zdołała dociągnąć go do sofy i otulić kocami. Poczuła, że gwałtownie zadygotał, choć skórę miał nadal suchą i gorącą.
Zaczynała się niepokoić. Gdyby działał telefon, mogłaby wezwać pogotowie, a tak dopiero rano będzie mogła liczyć na jakąś pomoc. Dołożyła do ognia grubych pniaków, doprowadzając temperaturę do poziomu, przy którym mogła włączyć prościutki, domowy system centralnego ogrzewania.
Przez następne parę godzin czuwała przy nim, co jakiś czas podsycając płomień. Patrząc na zbiega, starała się sobie przypomnieć, co o nim mówiono w radiu. Jedyne, co przychodziło jej do głowy, to zapamiętany fakt, że gwałtownie bronił się przed aresztowaniem. Barczyste plecy i wielkie, potężne dłonie budziły respekt nawet teraz, gdy tak bardzo wychudł. Miał trzydniowy zarost, ale łatwo przyszło jej odgadnąć, że dobiega czterdziestki, ma pociągłą twarz, wystające kości policzkowe i mocną szczękę. Niebieskawo czarny zarost na tle bladej skóry wyglądał jak siniaki, a brwi tworzyły nad oczami wyraźną, niemal prostą linię. Kirsty zaskoczyły jego usta. Były pełne i szerokie, co tworzyło dziwny kontrast z ogólnym mizernym wyglądem. Usta te cały czas poruszały się, mamrocząc w gorączce słowa, których nie rozumiała. Co jakiś czas na chwilę otwierał oczy i patrzył na Kirsty niewidzącym spojrzeniem, po czym znów je na długo zamykał.
Był w piekle. Przebywał tam od trzech miesięcy i zauważył, że piekło ma wiele postaci: zdrada, urażona duma, wściekłość i rozpacz. Zdecydowanie najgorsza była zdrada. Kręcił się na karuzeli niewiary, oszałamiającego powodzenia, nadziei, niespełnienia i lęku.
Teraz piekło przybrało kolejną postać, bardziej przypominającą dziecięce wyobrażenia. Oto wpada do paleniska. Ktoś podsyca płomień i wlewa mu do gardła ognistą ciecz, aż ciepło przeszywa go na wylot. Zamiast bólu czuje pragnienie, by poddać się tej sile, która ma nad nim władzę. Było mu tak strasznie zimno i tak się bał. Teraz jest już ciepło i bezpiecznie.
Uchylając powieki, dostrzega anioła-kobietę. Ma ona piękną, zagadkową twarz, jaką mężczyźni widują jedynie w snach, i dotyka go lekko, jak podmuch wiatru. Ale najbardziej uderza go to, że w jej oczach palą się straszne płomienie, tak jakby również ona była w piekle, miejscu wygnania upadłych aniołów. Kto to jest? Anioł, diabeł, księżniczka czy czarownica?
Kirsty wymknęła się do małej szopy, gdzie trzymała zapas opału, i powróciła z naręczem drewna. Potrzeba było jeszcze trzech wypraw do szopy, by napełnić piec i zostawić trochę polan na później. Mężczyzna znów zrobił się niespokojny. Usiadła na skraju sofy i delikatnie dotknęła jego twarzy, by przynieść mu ulgę. Natychmiast odwrócił głowę, tak że jego usta otarły się o jej dłoń.
Z przerażeniem cofnęła rękę. Dłoń paliła ją w miejscu, gdzie jej dotknął, a każdy nerw drżał, jakby porażony prądem. Co najdziwniejsze, zdawało się jej, że słyszała wypowiedziane szeptem słowa „upadły anioł".
Miesza mi się w głowie, pomyślała. Od tak dawna jestem sama, że mam przywidzenia.
Uważnie przyjrzała się śpiącemu mężczyźnie. Był zupełnie nieruchomy, nie wyglądało na to, żeby mógł coś przed chwilą mówić czy poruszać się.
Ale nagle krzyknął.
– Nie! – usłyszała i po chwili gwałtownie usiadł, a jego ciało naprężyło się i zesztywniało. Przytrzymała go, by nie zrzucił z siebie okrycia. – Nie! – Opierał się z całych sił. – Nie, do licha, nie!
Wstąpiła w niego gorączkowa energia. Miał dzikie, błędne spojrzenie, które mówiło Kirsty, że nie widzi teraz jej, tylko kogoś innego, kto budzi w nim nienawiść i grozę. Z najwyższym wysiłkiem utrzymała go na miejscu.
– Zostaw mnie! – krzyczał. – Nie dotykaj mnie… Kirsty za późno zwróciła uwagę na jego drugą, wolną rękę i potężny cios w szczękę powalił ją na podłogę. Atak furii przeminął jednak równie niespodziewanie, jak się zaczął. Gdy tylko stanęła na nogi, mężczyzna leżał już nieruchomo na sofie, gapiąc się bezmyślnie w przestrzeń nad sobą. Pośpiesznie okryła go kocami, a on posłusznie poddał się jej zabiegom.
Teraz zaczęła poważnie się bać. Jeśli wkrótce nie sprowadzi pomocy, on może umrzeć tu, w jej kuchni. Na myśl o tym Kirsty zaczęła modlić się w duchu. Nie, nigdy więcej śmierci! Boże, proszę, nigdy więcej…
– Musisz przeżyć – mamrotała, ledwo rozumiejąc, że mówi to na głos – po prostu musisz.
Po raz pierwszy spojrzał na nią przytomnie.
– Po co? – zapytał chrapliwym szeptem. – Żebyś mnie tam odesłała?
– Zrozum – odparła stanowczo -ja nie mogę ci pomóc. Trzeba posłać po lekarza, inaczej umrzesz.
Chwyciły go gwałtowne dreszcze. Przylgnął do Kirsty, palce kurczowo wczepił w jej ramiona. Gdy atak przeminął, był wyczerpany, ale spojrzenie miał wciąż utkwione w jej oczach.
– Daj mi więc umrzeć… – dyszał – wolę umrzeć niż… znów dać się zamknąć. Ty tego… nie zrozumiesz…
Pomyślała o sercu Jacka, które nie wytrzymało zamknięcia za kratami, i nagle poczuła, że ma ściśnięte gardło.
– Rozumiem – skinęła głową – nawet nie wiesz, jak dobrze.
– Więc nie mów… nikomu. Daj mi szansę. Jeśli zdołam się wydostać – oddychał teraz z większym wysiłkiem -
udowodnię… co naprawdę… Niewinny… udowodnię… niewinny…
Wpatrywała się w niego, czując, jak włosy jeżą się na jej głowie.
– Mówisz… że jesteś nie winny? Uśmiechnął się ironicznie.
– O tak, wiem… To właśnie… wszyscy tak mówią, prawda? – Jego uśmiech zgasł. Powtórzył z wielkim naciskiem: – Ale ja naprawdę tego nie zrobiłem. Przysięgam. Pomóż mi.
Oczy mu się zaszkliły. Kirsty zrozumiała, że znów popada w śpiączkę. Za każdym razem, gdy jak w modlitewnym transie powtarzał słowo „niewinny", rosła jej udręka. Jeśli jest choć cień szansy, że mówi prawdę, jak może go tam odesłać?
W końcu uspokoił się i zapadł w sen. Usiadła przy piecu, gdyż nagle zaczęła się cała trząść. Po chwili zrozumiała, że ciepło jej teraz nic nie pomoże. Przez rok głuszyła w sobie wszelkie wspomnienia, a teraz nieoczekiwane pojawienie się tego zbiega obudziło je na nowo. Przez chwilę zapałała nienawiścią do niego. Gdyby choć działał telefon, wezwałaby kogoś i zabrano by intruza, a ona znów wróciłaby do swego bezpiecznego odrętwienia. Potem uświadomiła sobie, że na to jest już za późno. On jest tutaj i trzeba doprowadzić sprawę do końca – bo inaczej nigdy nie odzyska spokoju.
– Dobra – mruknęła, podnosząc się z miejsca. – Jeśli trzeba to zrobić, zabierzmy się porządnie do dzieła.
Miała jeszcze masę whisky. Jack kupił butelkę tuż przed aresztowaniem, a ona nie wypiła nawet kropelki. Podgrzała porcję mleka, wsypała dużo cukru, nie żałowała też trunku. Trzeba było wytrwałości i sprytu, by obudzić go i wlać mu płyn do gardła, ale w końcu się udało. Zapadł ponownie w niespokojny sen, a Kirsty odczekała godzinę, zanim powtórzyła cały zabieg. Był równie chory, co wygłodzony i musiała jakoś pobudzić w nim energię, by zdołał zjeść normalny posiłek.
Noc ciągnęła się w nieskończoność. Czuwała przy nim, pojąc go, jak tylko często mogła. Czasami leżał spokojnie, to znów powracały majaki i wtedy miotał się strasznie, próbując zrzucić okrycie i wykrzykując, że jest niewinny.
– Cicho – Kirsty reagowała od razu na dźwięk owego słowa. – Nie mów tego.
Znów otworzył oczy, ale Kirsty nie wiedziała, czy ją widzi.
– Muszę to mówić… nie rozumiesz? Ktoś musi mi uwierzyć. Ja tego nie zrobiłem. Powiedz ty, powiedz, że wierzysz…
Nagle poczuła się tak, jakby znów była w więziennym szpitalu. Wiedziała już z doświadczenia, jak przynieść ulgę udręczonemu człowiekowi. Powoli wzięła jego dłoń między swoje dłonie i powiedziała:
– Tak, wierzę ci. Wierzę ci, kochanie…