Rozdział dziewiętnasty

Derby robiło wrażenie miasta, w którym już dawno zaczęło zamierać życie, a wkrótce miało zupełnie ustać. Budynki krzywo spoczywały na palach, jakby rozległą równinę na brzegu oceanu regularnie nawiedzały powodzie. Chociaż tutejsze szerokie ulice z łatwością pomieściłyby kilka pasów ruchu w obu kierunkach, tylko jeden pas z każdej strony został wyasfaltowany. Na wolnej przestrzeni między pasami rosła trawa i baobaby o grubych pniach i pałąkowatych gałązkach, przypominających korzenie. Nierówny asfalt na chodniku rozmiękł od gorąca. Nie jechały tędy żadne samochody, ciężarówki ani autobusy. W takim klimacie ludzie tracili ochotę na wszelką działalność. Mogli się tylko pocić.

W Darwin również panował upał, ale nowoczesne budynki zaopatrywano w klimatyzację. Derby było upalne i prymitywne.

Rover, na którego Cole i Erin czekali osiemnaście godzin, okazał się równie nie zachęcający jak samo miasto. Był mocno używanym, rozklekotanym pojazdem, który jednak wciąż spełniał swoje zadanie. Znaleźli w nim mnóstwo starych gratów, skrzynek z narzędziami, plandek, zapasowych opon, podnośników, siatki metalowej i Bóg raczy wiedzieć czego jeszcze. Wszystko to znajdowało się po bokach samochodu, w metalowych skrzynkach ze skoblami, w które zatknięto gwoździe. Na górze znajdowała się platforma do przewożenia towarów, ogrodzona poręczami. Zderzaki trzymały się luźno, ale za to siatka oddzielająca pasażerów od ładunku była tak gruba i mocno przytwierdzona, że wytrzymałaby szarżę rozwścieczonego byka.

Przed wyjazdem z miasta Cole robił dokładny przegląd pojazdu. Między Derby a Fitzroy Crossing mieli do przebycia kilkaset kilometrów szosą Great Northern, przy której nie było żadnych miast, osad, stacji obsługi ani pomocy drogowej tylko spinifeks, karłowate eukaliptusy i akacje, wszechobecne w Australii Zachodniej.

Erin stała w mizernym cieniu pod metalowym daszkiem i patrzyła, jak Cole sprawdza silnik samochodu. Jeśli rana mu dokuczała, to nie dawał tego po sobie poznać. Dzisiejszego ranka też nie zauważyła, żeby coś mu dolegało, kiedy obudził ją pocałunkami i pieszczotami, od których jej ciało niemal się rozpłynęło. Połączyła ich wspólna rozkosz, która tłumiła wszelki ból.

Uśmiechając się do wspomnień, Erin starała się nie zwracać uwagi na pot, zbierający się pod bawełnianą bluzką bez rękawów i z głębokim wycięciem pod szyją. Wilgoć ściekała w dół, na szorty, które już przybrały brzydki brązowawy kolor. Mimo niewiarygodnej wilgotności, powietrze w Derby było gęste od rdzawego pyłu. Między podmuchami rozgrzanego wiatru atakowały chmary much. Erin odruchowo zganiała natarczywe owady z twarzy. Cole, schylony nad brudnym silnikiem, robił to samo.

Upał wciąż ją zaskakiwał. Cieszyła się, że posłuchała Cole'a, który nalegał, żeby ich garderoba składała się głównie z krótkich spodni, skąpych podkoszulków, bielizny i sandałów. Jedynym ustępstwem na rzecz wymogów cywilizowanego stroju były skarpetki i mocne turystyczne buty, spoczywające w torbie. Erin miała na sobie nowy miękki kapelusz z płótna i okulary przeciwsłoneczne o niemal czarnych szkłach. Leżąca u jej stóp nylonowa torba podróżna też była nowa. Nawet kanadyjski paszport był dla niej nowy, chociaż wyglądał na używany od dawna. Cole dał go jej, kiedy przybyli do Perth. Sam też miał podobny. Wystawiono je na nazwisko państwa Markham, zamieszkałych w Nanaimo, w Brytyjskiej Kolumbii.

Znalazła się nawet zniszczona złota obrączka dla Erin.

Wygrawerowano na niej imię jej matki. Myśl, że nosi ślubną obrączkę matki nie dawała Erin spokoju. Razem z paszportami dostała od Cole'a zbiór rodzinnych fotografii. Były tam zdjęcia jej prababki, Bridget McQueen Windsor. Kiedy Erin po raz pierwszy zobaczyła fotografie, paszporty i obrączkę, zastanawiała się, czy Nan Faulkner wie, co zrobił Matthew Windsor, i czy ojciec nie ryzykuje wieloletniej kariery zawodowej, żeby odkupić swój błąd sprzed siedmiu lat.

Nie znalazła odpowiedzi na te pytania. Od ojca dostała tylko karteczkę z wiadomością:

To są wszystkie pamiątki mojego ojca z Australii, które udało mi się znaleźć. Bądź ostrożna, Erin. Kocham cię. Tata.

Złota obrączka lśniła w tropikalnym słońcu, przypominając Erin o fotografiach schowanych w nylonowej torbie. Nachyliła się, poszperała wśród bagaży i wyjęła kopertę.

Przejrzała zdjęcia szybko, a potem jeszcze raz, wolniej.

Pochodziły z czasów, kiedy obaj bracia Windsorowie jako młodzi ludzie razem badali dziki australijski interior. Na czarno-białych fotografiach widać było bezludne, jałowe i ponure okolice. Mimo to mężczyźni zawsze się uśmiechali, zwłaszcza kiedy obok nich znajdowała się panna Bridget McQueen.

Szczególnie jedno zdjęcie przykuło uwagę Erin – fotografia młodej Bridget w staroświeckiej sukience. Stała na kamienistym zboczu, pokrytym mizernymi, dziwacznymi drzewami, wyrastającymi wśród skał o dziwnych kształtach. Bridget uśmiechała się promiennie i psotnie, spoglądając zaczepnie spod długich rzęs na niewidocznego mężczyznę, który wykonał to zdjęcie. Z boku stał inny młody człowiek, o gęstych, prostych brwiach i potarganej czuprynie, i spoglądał tęsknie na kobietę, której rozpuszczone włosy rozwiewał wiatr.

Na drugiej stronie fotografii napisano równym, eleganckim, staromodnym charakterem pisma:

Jedni kochają dla złota, inni dla pieniędzy,

A my dla tego żaru, co nigdy się nie skończy.

Zdaje się, że zamiłowanie do kiepskich rymów i starannego charakteru pisma było w rodzinie Windsorów cechą dziedziczną.

– Skończyłem – oznajmił Cole. – Ruszamy w drogę.

Trzask zamykanej maski Rovera podkreślił jego słowa. Erin włożyła zdjęcia do koperty i schowała ją do torby z aparatem. Kiedy się schylała, jej głowa znalazła się w pełnym słońcu. Żar utrudniał oddychanie. Z wysiłkiem wciągnęła gęste powietrze do płuc. Miała wrażenie, że oddycha przez warstwę wilgotnych, rozgrzanych w saunie ręczników.

A przecież była to dopiero wiosna, a nie lato. Erin spróbowała sobie wyobrazić, jak wygląda Derby spalone żarem pełnego letniego słońca. Nie potrafiła.

Wnętrze kabiny Rovera było rozgrzane i pełne kurzu. Silnik od razu zapalił. Erin siedziała, pocąc się obficie.

– Miałeś rację – oznajmiła.

– W jakiej sprawie?

_ Kiedy mówiłeś, że pot wcale nie chłodzi tutaj skóry.

Cole uśmiechnął się trochę ponuro.

– Wolałbym się mylić. Nienawidzę tego miejsca w porze przejściowej.

Kiedy samochód ruszył, strumień wpadającego przez otwarte okna powietrza nieco ochłodził dziewczynę. Po kwadransie upał i wilgotność powietrza nie wydawały się już tak przytłaczające, ale zaledwie dokuczliwe, Derby, żałosna garstka niskich domów, jakby rzucona przez Boga na płaski teren jedynie przez zapomnienie, znikała w bocznym lusterku.

Nieznany krajobraz wywierał na Erin mniej dostrzegalny wpływ niż upał, ale silniejszy. Przyzwyczajona do Alaski i Kalifornii, miała wrażenie, że znalazła się na obcej planecie. Teren wokół był zupełnie płaski, aż po horyzont nic nie przyciągało wzroku. W zamglonej od żaru dali nie wznosiły się żadne góry, wzgórza ani nawet pagórki. Z rzadka rosły karłowate drzewa. Jeśli dostrzegało się trawę, to w niewielkich kępach. Między skąpą roślinnością czerwieniła się rudawa gleba.

Jednak krajobraz, jego kształt i struktura, z wolna przyciągał uwagę Erin. Rozgrzany, wilgotny i płaski, jednocześnie intrygował i przytłaczał.

Cole zerknął we wsteczne lusterko. Zamglone powietrze utrudniało widoczność, ale wydało mu się, że podąża za nimi jakiś pojazd. Ponieważ nie mijali żadnego skrzyżowania, samochód. zapewne również wyruszył z Derby. Ze zmarszczona brwią jeszcze raz spojrzał w lusterko i nieznacznie zwiększył szybkość.

Wokół nich zaczęły się pojawiać kopce termitów, czasami w gęstych grupach. Trudno było odgadnąć, dlaczego w niektórych miejscach występują w większych skupiskach. Przeważnie wznosiły się na wysokość kolan i przypominały korzenie powietrzne mangrowców. Wyższe kopce dochodziły do metra osiemdziesięciu i więcej. Wielkie bryły czerwonawej ziemi wyglądały jak miniaturowe zamki z rdzawego wosku, które roztopiło tropikalne słońce, tak że rozpłaszczyły się na ziemi jak zwalone ruiny, w niewielkim stopniu przypominające pierwotny kształt budowli.

Powietrze skwierczało od upału i wilgoci. Po obu stronach drogi niebo miało zamgloną niebieską barwę. Za samochodem, na horyzoncie utworzyła się rzeka z chmur o kolorach od białego do sinoczarnego. Rzeka rozszerzała się, niby olbrzymi, półotwarty wachlarz na pustym nieboskłonie. Chmury cały czas napływały z jakiegoś niewiadomego źródła.

– Nie ma tu gór, nigdzie w pobliżu nie szaleje burza, więc skąd te chmury? – zaciekawiła się w końcu Erin.

– Znad Oceanu Indyjskiego.

Odruchowo chwyciła wilgotny materiał bluzki, który przywierał do niej jak druga skóra, i odciągnęła od ciała. Cole kątem oka zauważył ten ruch i odwrócił głowę. Posłuchała jego rady i miała na sobie tak skąpe ubranie, jak to tylko możliwe. Zrezygnowała też ze stanika. Wilgotna bawełna opinała wydatne wzniesienie piersi, uwidaczniając zarys ciemnych, wypukłych sutek. Pokusa, żeby wsunąć rękę pod materiał, owładnęła nim tak silnie, że musiał odwrócić wzrok.

Za samochodem błyskawica przecięła niebo. W pełnym słońcu bardziej ją wyczuli niż zobaczyli. Nie było też słychać grzmotu.

– Myślałam, że to jeszcze pora sucha – odezwała się Erin po chwili, oglądając się przez ramię.

– Bo tak jest.

– Więc dlaczego pada?

Cole jęknął.

– Nie pada – odparł.

Erin trochę zbyt energicznie zdmuchnęła kosmyk włosów z oczu.

– Nie tutaj. Tam.

– Tam też nie pada. To fałszywy alarm. Kiedy pora deszczowa nadejdzie na dobre, chmury zasnuwają całe niebo, błyskawice biegną od horyzontu po horyzont, a deszcz leje jak z cebra.

– Fałszywy alarm. – Erin westchnęła i znowu szarpnęła przywierający materiał bluzki.

– Nie rób tak. Jest zbyt gorąco na takie myśli, jakie mi przychodzą do głowy.

Zerknęła na niego z ukosa i uśmiechnęła się na wspomnienie zeszłej nocy.

– Przestań mnie rozpraszać i zapoznaj się z okolicą – powiedział i dał jej mapę. Jednak i on się uśmiechał.

Erin otworzyła mapę walcząc z wiatrem, wpadającym przez okno z prędkością niemal stu kilometrów na godzinę. Rozłożyła sztywny papier na kolanach i starała się odgadnąć, gdzie na mapie znajduje się pustkowie, przez które właśnie jechali. Nie było to trudne. Szosa Great Northern jest główną drogą Australii Zachodniej, łączącą Darwin i Perth. Biegnie przez niemal pięć tysięcy kilometrów nie zamieszkanego terenu. Ma tylko jedno pasmo, lepszą z dwóch dróg, które przecinają rozległy interior zachodniej części kontynentu..

Za Derby odchodzi od niej na północ droga Gibb River.

Great Northern biegnie dalej na wschód. Kierowca, dokonawszy wyboru na rozwidleniu, może już tylko jechać przed siebie albo zawrócić. Szosa nie krzyżuje się z innymi drogami przelotowymi. Gibb River składa się również z jednego pasma, a w dodatku nie jest asfaltowana. Prowadzi na wyżynę Kimberley i tam kończy się na pustkowiu. Wzdłuż niej spotyka się tylko z rzadka rozrzucone stacje i działki poszukiwaczy minerałów.

Kiedy dojechali do rozwidlenia, Cole skręcił w drogę Gibb River. Spod opon uniosły się tumany kurzu.

– Wydawało mi się, że stacja Abe'a leży bliżej szosy Great Northern – odezwała się Erin.

– Rzeczywiście. Ale przecież jesteśmy turystami którzy jadą do Windjana, pamiętasz? – Nie dodał, że na pylistym gościńcu łatwiej będzie zauważyć podążający za nimi pojazd niż na asfaltowej szosie.

Erin wróciła do studiowania mapy. Zobaczyła na niej, że co trzydzieści do pięćdziesięciu kilometrów od Gibb River odchodzą boczne dróżki.

– Jak nazywają się te boczne dróżki? – zapytała. – Nie zauważyłam żadnych drogowskazów, a na mapie nie oznaczono ich numerami.

– One nie mają ani nazw, ani numerów. Większość z nich kończy się ślepo na jakiejś stacji lub przy kopalni.

Wzrok Erin przyciągnął tuman kurzu na drodze przed nimi.

Z wolna w oddali pojawił się nadjeżdżający samochód. Był to pierwszy pojazd, jaki widziała od wyjazdu z Derby. Wstrzymała oddech, kiedy samochody nie zmniejszając prędkości pędziły prosto na siebie po wąskiej drodze.

Szybko się przekonała, że chociaż ruch na Gibb River jest niewielki, to jednak wystarcza, żeby zakłócić jej spokój ducha. Kiedy pojazdy zbliżały się do siebie, kierowcy do ostatniej chwili trzymali się środka. Żaden ani trochę nie zwalniał. Zerknęła na szybkościomierz i szybko oszacowała, że łączna prędkość obu samochodów wynosi przynajmniej sto dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę.

Na jakiś niewidzialny, ale dla obu kierowców zrozumiały sygnał, pojazdy zbaczały lekko na skraj drogi, mijając się o kilka centymetrów. Przejeżdżając obok siebie, kierowcy na znak pozdrowienia unosili z kierownicy palec wskazujący prawej ręki.

Przy trzecim spotkaniu tego rodzaju Erin ze świstem wypuściła powietrze, kiedy nadjeżdżający z przeciwka samochód rycząc silnikiem minął ich w tumanie kurzu.

– Wygląda to na najszybszą na świecie grę w zbijaka – stwierdziła.

Cole uśmiechnął się i dotknął jej policzka. Spoważniał, kiedy spojrzał we wsteczne lusterko.

– Dlaczego na przednim zderzaku jest stalowa belka? – zapytała po chwili Erin.

– W tych okolicach nazywają to belką na byki, a w reszcie interioru belką na kangury. Większość samochodów jest w nie wyposażona.

– Dlaczego?

– Bo są tańsze od zderzaków. Poza tym, jeśli na coś wpadniesz, dzięki tej belce przeszkoda nie dostanie się pod koła.

– Na co tutaj można wpaść, oprócz kopca termitów?

Cole pokazał głową na stadko chudego brązowego bydła, pasącego się w wątłym cieniu karłowatych drzew.

– Na przykład na byka krótkorogiej rasy Kimberley.

– Nie są wiele większe od muła.

– Wystarczająco duże, żeby spowodować śmiertelny wypadek. Nie tylko te zwierzęta można tu spotkać. W tym regionie nie grodzi się pastwisk. Wiele zwierząt swobodnie wędruje, kangury, zdziczałe osły i konie, byki z buszu. Każde z nich może dostać się pod koła Rovera.

– Czy to się często zdarza?

– Jeśli jeździsz po tych drogach nocą, prędzej czy później zderzysz się z jakimś dużym zwierzęciem. – Cole zmrużył powieki i spojrzał w boczne lusterko. – Właśnie dlatego w podróże po interiorze zawsze zabieram strzelbę z krótką lufą. W takiej kolizji zwierzę nie zawsze ginie na miejscu. Zwłaszcza byk z buszu.

Erin znowu spojrzała na pasące się bydło. Wszystkie sztuki były chude jak szczapa, wynędzniałe i niewiele większe od kuca.

– Czy któreś z tych zwierząt to byk?

– Pewnie tak, ale żaden z nich nie jest bykiem z buszu. Byk z buszu to zdziczały bawół wodny.

Spojrzała z powątpiewaniem na piaszczystą, suchą okolicę.

– Wodny?

– W okolicach Darwin spada rocznie przynajmniej sto pięćdziesiąt centymetrów deszczu. Większość w ciągu czterech miesięcy, w porze monsunów. Wtedy robi się bardzo mokro.

– Ponad trzydzieści pięć centymetrów w ciągu jednego miesiąca?

– W styczniu więcej, a w innych miesiącach pory deszczowej mniej. Właśnie wtedy wszystkie te przerywane linie, które widziałaś na mapie, zmieniają się w wielkie, błotniste rzeki, a każde zagłębienie w ziemi wypełnia się wodą. Brody stają się nieprzejezdne, a te kilka mostów, które tu wybudowano, zalewa woda. Nie utwardzone drogi i ścieżki robią się bezużyteczne. – Cole patrzył przez trzy sekundy we wsteczne lusterko, a potem zwrócił wzrok na drogę.

– Skoro jest tyle wody, dlaczego nie buduje się tam, żeby wystarczyło jej na cały rok? – zapytała Erin. – Na nawodnionych terenach wyrosłaby przynajmniej trawa dla tego biednego bydła.

– W tych rejonach nie da się budować tam. Jest zbyt płasko. Nawet gdyby udało się wykopać sztuczny zbiornik, gleba jest zbyt porowata. Woda wsiąkłaby w ziemię i zniknęła. – Mówiąc to, Cole zerknął w boczne lusterko i zaczął stopniowo przyśpieszać. Miał nadzieję, że Erin nic nie zauważy. – Spójrz na mapę – ciągnął. – Fitzroy i Lennard to nie są w zasadzie rzeki, tylko kanały odpływowe, odprowadzające wodę z zalanych terenów. Dopiero w porze deszczowej wypełniają się wodą. Przez resztę roku to tylko szereg niewielkich zbiorników wodnych, nie szerszych niż rzut kamieniem. – Erin spojrzała na niego zdziwiona. – To prawda – zapewnił ją. – Sawannowy krajobraz Kimberley to tylko pozory. W ciągu dnia organizm potrzebuje tu około czterech i pół litra wody, nawet jeśli cały czas siedziałabyś w cieniu. Ta kraina zabija prawie tak szybko, jak klasyczna piaszczysta pustynia w typie Sahary. Może nawet szybciej, ponieważ nie każdy wierzy, że coś takiego może go tu spotkać. Ja w to wierzę. Ten klimat pokonał już wielu.

Erin odwróciła głowę i spojrzała na przesuwające się za oknem bezludzie. Spróbowała sobie wyobrazić te hektolitry wody, jakie przez całe tygodnie leją się tutaj z nieba w porze deszczowej.

– Co się dzieje z całą tą wodą? – zapytała w końcu.

Cole zmarszczył czoło, spojrzał w boczne lusterko, a wsteczne przytrzymał dłonią, żeby przestało wibrować. Zobaczył wyraźniejszy obraz i nie miał już żadnych wątpliwości. Ktoś za nimi jechał, utrzymując to samo tempo jazdy. Mocniej wcisnął pedał gazu.

– Część wody wyparowuje. Większość wsiąka w podłoże i wolno przecieka do morza przez formacje skalne, które chłoną wodę jak gąbka. Takimi skałami są wapień i piaskowiec.

Erin przypomniała sobie mapy z BlackWing, którym tak długo się przyglądała.

– Te niebieskie krzyżyki na mapie, którą mi kiedyś pokazałeś, to był wapień, prawda?

Cole skinął głową i jeszcze raz spojrzał w lusterka. Odległość między dwoma pojazdami się nie zmieniła. Niewyraźny obłok pyłu w dali za nimi przyśpieszył wkrótce po tym, jak oni zwiększyli prędkość. Teraz Cole nieznacznie zwolnił.

– Wąwóz Windjana to pradawna rafa koralowa – oznajmił.

– Góry Oskar to morski wapień. To wszystko powstało z prehistorycznych raf, a dowodzą tego skamieliny.

– Ale mimo to nie ma tam wody?

– Czasami spotyka się źródła lub przecieki, w miejscach gdzie pękła warstwa wapienia. Woda, która się pojawia, jest zdatna do picia i liczy sobie tysiące lat.

– A czy brak źródeł oznacza, że pod wapieniem nie ma wody?

– Niekoniecznie. Jeśli teren i warunki są odpowiednie, woda wymywa kanały w wapieniu i przedostaje się nimi głębiej pod ziemię. Powstają podziemne rzeki, płynące w twardej skale. Właśnie tak powstały jaskinie Carlsbad w Nowym Meksyku.

– Myślisz, że takie jaskinie Jak Carlsbad istnieją w Kimberley i jak diamenty Abe'a czekają na swojego odkrywcę?

Cole usłyszał podniecenie w głosie Erin i stłumił uśmiech.

– To mało prawdopodobne. Jaskinie to ulotne zjawisko. Większość z nich nie jest w stanie przetrwać dłużej niż sześć milionów lat.

– Tak krótko? Jejku, to może lepiej się pośpieszmy.

Spojrzał na poważną minę Erin i roześmiał się mimo obezwładniającego, znienawidzonego upału oraz podążającego za nimi samochodu.

– W skali ludzkiej jaskinie są wieczne, ale w porównaniu z diamentami żyją krótko jak jętki. Możliwe, że te kamyki, które trzymasz schowane w pasku wokół talii, są najstarszą rzeczą na ziemi.

Erin rozwarła oczy ze zdumienia.

– Co takiego?

– To długa historia. – Cole zerknął w lusterko.

– A przed nami długa droga – odparła ze śmiechem.

Widząc uśmiech na twarzy Erin, Cole żałował, że nie są w tej chwili gdzie indziej; gdziekolwiek, byle w bezpiecznym miejscu. Tutaj na pewno nie było bezpiecznie. Jadący za nimi samochód zmieniał prędkość za każdym razem, kiedy robił to Blackburn. Ktokolwiek siedział za jego kierownicą, nie chciał się z nimi zrównać ani ich wyprzedzić. Być może to zwykły podróżny, który odruchowo utrzymuje równy dystans od jadącego przed nim pojazdu, a być może ktoś wiele groźniejszy.

Jakkolwiek było, Cole nie mógł w żaden sposób zgubić intruza. Przez następne pięćdziesiąt kilometrów nie było przed nimi żadnych bocznych dróg. Oba pojazdy musiały podążać w tym samym kierunku.

Загрузка...