Rozdział czwarty

Mimo zawiłości prawniczego języka Cole'owi Blackburnowi wystarczyło jednokrotne przeczytanie umowy spółki. Miał niemal doskonałą pamięć. Była to szczególna właściwość umysłu, która czasami mu pomagała, ale jeszcze częściej przyczyniała się do cierpień. W jego życiu zdarzyło się zbyt wiele rzeczy, o których wolałby zapomnieć.

Sama umowa była całkiem jasna. Zezwalała Cole'owi na zakupienie połowy udziałów w BlackWing Resources za sumę jednego dolara amerykańskiego. W zamian zobowiązywał się przekazać w posiadanie BlackWing połowę udziałów we wszelkich australijskich złożach czy prawach do nich, które znalazłyby się w jego posiadaniu. W chwili obecnej Blackburn nie miał w Australii żadnych własności ani dzierżaw. Z drugiej strony, pięć lat temu, kiedy Cole sprzedał swoją połowę rodzinie Chen, wartość BlackWing wynosiła dziesięć milionów dolarów. Od tego czasu wartość spółki co najmniej się podwoiła.

Treść skomplikowanych prawniczych sformułowań dokumentu sprowadzała się do tego, że Cole'owi oferowano dziesięć milionów dolarów w akcjach spółki w zamian za jednego dolara i uprawnienia wydobywcze, których nie posiadał. Umowa nabierała mocy prawnej w chwili, gdy Blackbum złoży pod nią podpis.

Wszystko było jasne, oprócz przyczyny, dla której składano mu taką ofertę. Dlatego właśnie Cole przez ostatnie dziewiętnaście minut usiłował dojść do tego, co się kryje między wierszami dokumentu. Oczywiście, okoliczności rozwiązania spółki z Wingiem były niezwykłe. Chenowie zapłacili mu pięć milionów dolarów niejako w formie odszkodowania za utratę ukochanej, która należała do rodziny i była siostrą Winga. Teraz klan Chenów, który kontrolował dużą część Hongkongu i Macao, postanowił naprawić swój błąd.

Cole nie był prawnikiem, ale wystarczająco znał się na takich sprawach, by zrozumieć, że w umowie nie ma niedomówień, pułapek ani oczywistych czy ukrytych możliwości, żeby rodzina Chen odzyskała swoje 9 999 999 dolarów.

Cole odłożył nie podpisany dokument na biurko.

– Za wcześnie na prezenty gwiazdkowe.

Wing wzruszył ramionami.

– To nie jest prezent. Geolodzy współpracujący z BlackWing są zbyt nieudolni albo zbyt skorumpowani, żeby znaleźć to, na czym nam zależy.

– A co to takiego?

– Kopalnie diamentów – odparł zwięźle Wing.

– Po co wam one? Macie z pół tuzina spółek w rejonie Pacyfiku, z których każda osiąga większe dochody, niż daje przeciętna kopalnia diamentów.

Wing ostrożnie zatarł dłonie i potrząsnął głową.

– Widziałeś ostatnio ceny ropy? A złota? Miedzi? Żelaza? Uranu? Lecą na łeb, jak mawiacie wy, Amerykanie. – Uśmiechnął się lekko, jakby upłynęło dużo czasu, odkąd ostatni raz używał amerykańskich wyrażeń.

– Diamenty też przechodziły trudny okres – odparował Cole. – To, co w osiemdziesiątym roku kosztowało sześćdziesiąt dwa tysiące dolarów za karat, w tej chwili jest warte około dwudziestu tysięcy.

– Tak, ale spójrz na to z dalszej perspektywy. Przypomnij sobie, że w siedemdziesiątym czwartym te same diamenty kosztowały tylko cztery tysiące trzysta za karat. Zaufaj mi, przyjacielu. Dokładnie zbadałem ten problem. Diamenty to jedyny towar, którego realna wartość wzrosła w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat.

– Dzięki kartelowi.

Wing westchnął.

– Pracują tam jacyś cholerni geniusze, prawda? Na konferencjach Narodów Zjednoczonych kraje tylko się kłócą i nic nie robią. Na zebraniach Consolidated Minerals kraje dochodzą do porozumienia i zarabiają pieniądze. ConMin to jedyny monopol w historii, który ukierunkował wrodzoną chciwość człowieka, zamiast ją rozjątrzyć. Ceny rosną, ale wolno. Długoterminowa stabilność, a nie szybki zysk. ConMin w niemal chiński sposób pojmuje czas.

– I władzę.

– To też – zgodził się łagodnie Wing. – Przede wszystkim władzę.

– Tak więc rodzina Chen chce zdobyć poszukiwacza diamentów, który nie ma żadnych zobowiązań wobec ConMinu.

Wing przez chwilę wyglądał na zaskoczonego. Od kiedy jego siostra Lai zerwała zaręczyny z Cole'em, rzadko widywał geologa. Zdążył już zapomnieć, że umysł Amerykanina działa równie sprawnie, jak wysportowane ciało.

– Tak, właśnie tego chcemy – przyznał.

Cole usiadł wygodniej w skórzanym fotelu i słuchał, co podpowiada mu instynkt. Od dawna polegał na jego głosie w sytuacjach i miejscach, gdzie w grę wchodziło coś więcej niż pieniądze. To instynkt nakazał mu odpowiedzieć na tajemniczy telefon Winga i przyjechać do Darwin.

Instynkt… albo niespokojny duch.

Cokolwiek to było, Cole chciał wysłuchać swojego wewnętrznego głosu. Wciąż do końca nie wiedział, o co chodzi Wingowi. Ściśle mówiąc, nie wiedział, o co chodzi rodzinie Chen. Zauważył jednak, że dotknięcie zielonego kamienia dostarczyło mu najsilniejszych emocji od kilku lat.

Nasłuchiwał głosu wewnętrznego, starając się wyłowić szept przestrzegający go przed ukrytą pułapką. Odczekał jeszcze minutę. Nic nie usłyszał, oprócz przyśpieszonego bicia własnego serca. Znajdował diamenty i kopalnie na terenie całego świata. Zyskiwał i tracił małe fortuny i wielkie majątki. Jednak nigdy jeszcze nie znalazł diamentów, które dorównałyby zielonemu kamieniowi Winga.

Teraz dawano mu szansę odnalezienia kopalni pełnej takich okazów, skarbca samego Pana Boga.

Cole wyjął pióro z kieszeni i szybkimi, zamaszystymi ruchami nakreślił swoje nazwisko na umowie. Nic nie mówiąc, złożył papier i schował go do kieszeni na piersi. Potem z portfela wyjął banknot dolarowy, przypiął go do drugiej kopii umowy i położył z powrotem papiery na mahoniowym biurku.

– W porządku, wspólniku – oznajmił. – Opowiedz mi teraz o tej kopalni, którą tak bardzo chcesz odnaleźć.

Wing uśmiechnął się z rozbawieniem.

– Rodzina Chen nie zatrudniła cię tylko dlatego, że jesteś doskonałym poszukiwaczem, chociaż niewątpliwie doceniamy twoje umiejętności. Włączyliśmy cię w nasze zamierzenia, ponieważ dostałeś słowne przyrzeczenie od Abelarda Windsora, że dostaniesz pięćdziesiąt procent udziałów w Kopalniach Śpiącego Psa, jako pełną spłatę długu, który zaciągnął wobec ciebie w czasie całonocnej gry w karty.

Cole na chwilę zaniemówił.

Nikły uśmieszek Winga zamienił się w szeroki uśmiech triumfu. Pierwszy raz widział wyraz zaskoczenia na twarzy Cole'a.

– To było dwanaście lat temu – odezwał się Amerykanin. – Chryste, przecież wtedy nawet się nie znaliśmy!

Wing lekceważąco machnął ręką.

– Czy Windsor spłacił ten dług?

Cole wydał z siebie dźwięk zbyt szorstki jak na śmiech.

– To były czasy, kiedy Szalony Abe nie pamiętał, co robił poprzedniego dnia. Był na to zbyt pijany. Ja też sporo piłem, tak jak wszyscy na farmie.

– Czy wydał ci skrypt dłużny?

– Stary Abe nie był aż takim wariatem – oświadczył sucho Cole. – Poza tym, to nie była gra na serio. Po prostu zabijaliśmy czas w baraku na jego stacji, przeczekując pierwszą burzę pory deszczowej.

– To znaleziono w jego domu – powiedział Wing.

Ze środkowej szuflady biurka wyjął kawałek zniszczonego, postrzępionego papieru. Trzymał papier bardzo ostrożnie za sam róg, jakby bał się, że go pobrudzi… albo nie chciał zostawić na nim odcisków palców.

Cole nachylił się i odczytał wyblakłe pismo.

Jestem winien Cole'owi Blackburnowi połowę udziałów w Kopalniach Śpiącego Psa, ponieważ o jeden raz za dużo przegrałem z nim w karty.

Podpis Abe'a Windsora i data widniały u dołu strony, wypisane starannym, formalnym wiktoriańskim charakterem pisma.

– Rodzina Chen pozwoliła sobie potwierdzić autentyczność tego dokumentu u dwóch specjalistów grafologów, więc nie musisz obawiać się kompromitacji – oznajmił cicho Wing. – Nawet bez pisemnego zaświadczenia dług karciany byłby ważny. Kiedy przedstawisz ten dokument, władze Australii natychmiast uznają twoje roszczenia do kopalń.

– Tylko że ja tego nie zrobię – łagodnie, ale stanowczo powiadomił go geolog. – Szalony Abe jest chytry i podstępny jak osaczona żmija, ale nigdy mnie nie oszukał. Nakarmił mnie, dał mi schronienie przed deszczem i tyle piwa, że mogłem się w nim kąpać. – Ton Cole'a zmienił się na bardziej zasadniczy. – Widziałem Kopalnię Śpiącego Psa numer jeden. Z tej dziury nigdy nie wydobędzie się nic oprócz bortu, przemysłowego śmiecia. Jeśli stary Abe znalazł ten skarbiec w którymś z innych psów, to niech go sobie zatrzyma. Na pewno nie będę próbował pozbawić go połowy znaleziska całego życia w imię jakiegoś długu karcianego, którego i tak nigdy nie brałem poważnie.

– Szalony Abe już nie potrzebuje swoich kopalń. Wczoraj znaleziono w buszu jego zwłoki.

Cole na chwilę odwrócił wzrok. Kiedy znów spojrzał na Chińczyka, jego oczy miały kolor zimowego deszczu.

– Niech ten stary drań spoczywa w pokoju. Kiedy z nim wędrowałem, miałem wrażenie, że cofam się w czasie, co najmniej o sto lat, a nieraz nawet o kilka wieków. To był prawdziwie pierwotny człowiek, mimo kontynentalnego wykształcenia.

– Sądząc po jego poezjach, taki właśnie był. Napisał mnóstwo wierszy, a wszystkie kiepskie.

Wing wyjął zniszczone blaszane pudełko z głębokiej szuflady biurka. Wewnątrz znajdowało się kilka zapisanych kartek i cały blok czystego grubego papieru. Chińczyk wyjął jedną z kartek i wolno przejrzał.

Cole uśmiechnął się krzywo.

– Pisał poezje na metry. Który to wiersz?

– Coś o tytule „Paw z Antypodów”. Powiedziano mi, że świętej pamięci Windsor uważał te dziwaczne strofy za coś w rodzaju rymowanej mapy, przewodnika, który doprowadzi jego spadkobiercę do złoża diamentów.

– Co takiego?

– Klucz do rozwiązania zagadki tajemniczej kopalni jest ukryty gdzieś między tymi okropnymi rymami – oznajmił Wing i podał papiery Amerykaninowi.

Cole popatrzył na zapisane drobnym pismem linijki. Przeczytał wybraną przypadkowo zwrotkę:

Kiedy roos skaczą po ziemi, Blaszane pudełko Grzechocze pod nimi.

Podniósł wzrok znad papieru.

– „Blaszane pudełko” to interesująca przenośnia, ale ten wiersz jako mapa określająca położenie skarbu pozostawia wiele do życzenia.

– Jest tego więcej – powiedział Wing, na próżno starając się stłumić nadzieję pobrzmiewającą w jego głosie. – Obawiam się jednak, że reszta jest równie niezrozumiała i zawiła.

– Może to po prostu brednie wariata. Nie dlatego nazwali Abe'a Szalonym, że nie potrafili wymyślić trafniejszego przezwiska. Staremu brakowało nie tylko piątej klepki, on dawno stracił wszystkie.

Wing westchnął ciężko.

– To właśnie podejrzewaliśmy. Mieliśmy nadzieję, że te wiersze coś ci powiedzą.

– A jeśli odnajdę kopalnie, to według kontraktu, który właśnie podpisałem, połowa moich udziałów należy do ciebie, jako współwłaściciela BlackWing Resources. Krótko mówiąc, rodzina Chen liczy, że znajdę dla ciebie skarbiec Szalonego Abe'a. – Wing skinął głową. – W takim razie właśnie straciłeś dziesięć milionów dolarów, które na mnie postawiłeś – ciągnął spokojnie Cole. – Być może ten skarbiec istnieje, ale jestem absolutnie pewny, że nie jest nim Śpiący Pies numer jeden. To komin kimberlitowy, nie złoże wtórne. Diamenty z tej kopalni nie zostały wymyte ze skały przez wodę. Trzeba wydobywać całe odłamy skalne i kruszyć je, żeby się dostać do diamentów. Surowiec to małe diamenty o ostrych krawędziach. W dziewięćdziesięciu pięciu procentach klasy przemysłowej.

Wing nie reagował. Cole chrząknął zniecierpliwiony. Jego nowy wspólnik nie rozumiał, na czym polega różnica między nadzwyczajnymi, wspaniałymi kamieniami z tej zniszczonej welwetowej sakiewki i przeważnie bezwartościowym śmieciem, który Szalony Abe wydobywał ze swoich Kopalń Śpiącego Psa. Jak dla większości ludzi, dla Winga diamenty to były po prostu diamenty – najpiękniejsze z klejnotów, najbardziej wartościowe kamienie pod słońcem.

– Wing, największy diament, jaki Abe wydobył z Psa numer jeden, ważył może czternaście karatów, miał skazy, pęknięcia, barwę i czystość lurowatej kawy.

Chińczyk nie odpowiadał. Cole pochylił się do przodu.

– Nie słuchasz mnie. – Wyjął umowę z kieszeni na piersi i rzucił na biurko. – Podrzyj to, a przy okazji spal ten podrobiony rewers. Nie zamierzam nabierać rodziny Chen na dziesięć milionów dolarów.

– Uważamy je za inwestycję.

– Inwestujecie w przemysłowe diamenty? – zapytał ironicznie Amerykanin.

– Nie, w przyszłość.

Cole zdał sobie sprawę, że Chińczyk mówi poważnie, co znaczyło, że rodzina Chen jest gotowa na zainwestowanie milionów w nadziei na zyski w odległej przyszłości. Mogła być tylko jedna przyczyna, dla której decydowali się na tak wielkie ryzyko. Ktoś był przekonany, że ten skarbiec naprawdę gdzieś istnieje.

– Dlaczego wierzysz, że ja potrafię odnaleźć tę kopalnię, skoro nie udało się to rodzinie i jej współpracownikom? – zapytał Amerykanin.

– Skąd wiesz, że nam się nie udało?

Cole spoglądał na niego ironicznie i z rozbawieniem.

– Gdyby istniała najmniejsza szansa, że sami dacie sobie radę, nie wzywalibyście mnie. Byliśmy wspólnikami, ale nigdy nie robiliśmy sobie prezentów wartych miliony dolarów. Znasz mnie i ja znam ciebie. Przestań wygadywać bzdury i powiedz mi, o co tu chodzi.

– Spadkobiercą Windsora jest dziewczyna. Kobieta.

– Jest wielka różnica między dziewczyną a kobietą – zauważył chłodno Cole.

– Tylko dla Amerykanina. – Wing wzruszył ramionami. – Dla mnie to tylko nie spełniona istota płci żeńskiej.

– Czego jej brakuje?

– Mężczyzny.

– Nie słyszałeś, że nowoczesnej kobiecie mężczyzna jest potrzebny jak wężowi narty?

Wing roześmiał się cicho.

– Ona nie należy do tych chłodnych kobiet, którym zależy tylko na władzy. Kiedyś była zaręczona. Najprawdopodobniej ma normalne potrzeby, chociaż w tej chwili je tłumi.

– Co się wydarzyło?

– Według oficjalnej wersji narzeczony doszedł do wniosku, że nie jest jeszcze gotowy do małżeństwa.

– A mniej oficjalnie?

– Był szpiegiem, agentem sowieckiego wywiadu i próbował wykorzystać dziewczynę, żeby zdobyć dojście do tajnych informacji. Jej ojciec i brat pracują dla CIA. To się zdarzyło prawie siedem lat temu. Miała wtedy dwadzieścia lat. Od tego czasu trzyma się z dala od mężczyzn.

– Mądra kobieta.

– Z przeszłości można się wiele nauczyć. – Wing zawahał się i dodał łagodnym tonem: – Ta młoda istota prawdopodobnie stała się zbyt ostrożna. To samo można by powiedzieć o tobie.

Cole zacisnął wargi w cienką linię. Obaj z Wingiem rozumieli, że ta uwaga odnosi się do Chen Lai, siostry Winga, kobiety wyjątkowo pięknej i nieskończenie zdradzieckiej.

– Już dawno się nauczyłem, że diamenty są bardziej stałe niż kobiety.

– I bardziej kuszące? – podpowiedział Chińczyk.

Cole nie zareagował.

– Gdyby kobieta stanęła między tobą a tym skarbcem Pana Boga, to co byś zrobił?

Przez chwilę Cole myślał o połyskliwym zielonym kamieniu. Był tak niezwykle piękny i rzadki, że jego wartość przekraczała każdą cenę w dolarach.

Nie czekając na odpowiedź, Wing sięgnął do kieszeni i wyjął fotografię wielkości dłoni. Położył błyszczące kolorowe zdjęcie przed Cole'em, tuż obok diamentów. Amerykanin spojrzał na nie jak pokerzysta spogląda na ostatnią kartę – jednym uważnym, pozbawionym wszelkiego wyrazu rzutem oka.

Kobieta na zdjęciu miała długie, lśniące włosy o barwie mahoniu. Tam, gdzie wypłowiały od słońca, paliły się kasztanowate błyski. Jej skóra nie była ani jasna, ani ogorzała. Miała złotawy odcień, który świadczył raczej o aktywnym życiu na świeżym powietrzu niż o wielogodzinnym wylegiwaniu się na plaży. Usta były śmiało zarysowane, pełne i uśmiechnięte. Oczy jaśniały zielenią, która przypominała Cole' owi barwę diamentu.

Przypomniał sobie, co Wing powiedział o dziewczynie i nie spełnionej kobiecie.

– To ma być niespełniona istota płci żeńskiej? Wątpię – oznajmił. – Wygląda mi na prawdziwą kobietę. Spójrz tylko na to delikatne napięcie rysów twarzy, jakąś pierwotną, zwierzęcą czujność, która wygląda z jej oczu. Widać w nich też niewinność, jakąś nieskażoną czystość, pozostałą jeszcze z czasów, kiedy nie znała języka prawdy i kłamstwa.

Wing w zdziwieniu uniósł brwi.

– To dobra fotografia, ale chyba nie mówi aż tyle?

– Znam ją – wyjaśnił otwarcie Cole.

– Skąd? Jak?

– Osobiście nigdy jej nie spotkałem, ale widziałem jej prace. Rozpoznałem ją ze zdjęcia na okładce jej albumu fotograficznego „Arktyczna Odyseja”. Ale autorką tych zdjęć jest niejaka Shane, nie Windsor.

– To jest Erin Shane Windsor – powiedział Wing. – Wnuczka brata Abelarda Windsora.

Cole na chwilę zamarł w bezruchu, przypominając sobie niektóre z jej zdjęć. Jednocześnie brzmiało mu w uszach niesamowite, harmonijne wycie wilków nad zlodowaciałą tundrą. W wilczej pieśni zawierała się prawda, którą znają tylko dzikie zwierzęta i mężczyźni o niespokojnym duchu. I kilka kobiet. Bardzo niewiele. Erin Shane Windsor byłą jedną z nich. Wyczuł to z jej fotografii. Przyciągały go, przykuwały uwagę i wstrząsały nim.

Odkrycie „Arktycznej Odysei” było jedną z niewielu przyjemności Cole'a w ostatnich latach. Nawet teraz intensywna zmysłowość tych zdjęć pozostawała w jego pamięci wyraźna, a obrazy lodu, śniegu, aksamitnych cieni i barw niemal wołały, żeby ich dotknąć. Jeszcze coś uderzyło go w tych fotografiach. Autorka miała nieomylne wyczucie równowagi między śmiercią a życiem, ciemnością a słońcem, lodem a ogniem. Jej prace robiły mocne wrażenie, nie odwołując się do sentymentalizmu, przemawiała przez nie inteligencja, a nie chęć przypodobania się oglądającemu.

– Nie stawiałbym dziesięciu milionów dolarów na to, że uda mi się uwieść Erin Shane Windsor – oznajmił Cole. – Jej fotografie sugerują, że nie jest ani głupia, ani naiwna. W dodatku to bardzo atrakcyjna kobieta, która na pewno się nie nudzi.

– Czy ją uwiedziesz, czy nie, to już twoja sprawa. Masz ją ustrzec przed śmiercią do czasu, kiedy rozwiąże zagadkę Szalonego Abe'a lub dopóki ty sam nie znajdziesz tej kopalni. Potem panna Windsor nie ma dla nas żadnego znaczenia. Tylko kopalnia się liczy i za wszelką cenę musi być chroniona.

– Nawet kosztem życia Erin Windsor?

– Jej życia, twojego, mojego własnego też. W porównaniu z nią wszystko inne to błahostka.

Cole zmierzył Winga wzrokiem. Te słowa nie pasowały do starannie wykształconego absolwenta Harvardu, a raczej do Chen Li-tsao, wuja Winga. Chen senior był zdolny do umniejszania wartości ludzkiego życia, jeśli w grę wchodziła władza. Wing dawniej taki nie był. Wydawał się łagodniejszy, zmiękczony przez zachodnią edukację. Cole słyszał raz, jak wuj Li na to narzekał.

Widocznie przez ostatnie pięć lat Wing się zmienił.

– Rodzina Chen pracuje nad tą sprawą od wielu lat, prawda? – zapytał spokojnie geolog.

– Od kiedy upewniliśmy się, że Brytyjczycy chcą rzucić Hongkong na pastwę chińskich ideologów. Jeden z moich wujów mieszkał z Abelardem Windsorem dłużej, niż ty go znałeś.

Cole poszukał w zachowanych w pamięci obrazach.

– Kucharz. Ten, którego Abe zawsze nazywał „wyjątkowo paskudnym żółtkiem”. Był tam tej nocy, kiedy się razem upiliśmy. To od niego dowiedziałeś się o karcianym długu.

Wing nie odpowiedział. Cole w milczeniu porządkował fakty i ogarniał sytuację. Nasuwał się jeden, zapierający dech w piersiach wniosek.

– Niech to szlag! – zaklął cicho, patrząc na Winga z rosnącym podziwem. – Chcecie wysadzić z siodła kartel diamentowy. Wiedziałem, że rodzina Chen jest ambitna, ale nie przypuszczałem, że odważy się sięgnąć po władzę nad światem.

– Nie nad światem, tylko nad Consolidated Minerals.

– Na jedno wychodzi. Kartel, który trzyma na krótkiej smyczy Wuja Sama i Sowietów, potrafi roznieść w pył klan z Hongkongu.

– Kartel ma taką władzę dzięki diamentom – oznajmił spokojnie Chińczyk. – Według niego, w obecnej chwili dla międzynarodowej równowagi sił diamenty mają takie samo podstawowe znaczenie, jak bomba atomowa, którą zdetonowano w Alamogordo niemal pół wieku temu. Jednak w przeciwieństwie do bomby diamenty są narzędziem subtelnym. Pozwalają wywierać delikatny wpływ, a nie grożą zagładą.

Cole uśmiechnął się blado.

– Znana teoria władzy. Nieważne, co posiadasz, tylko co możesz kontrolować.

– Właśnie – potwierdził zaskoczony Wing. – Raczej dyplomacja niż wojna. Pośredni wpływ, a nie atak. Diamenty dają władzę, nie wzbudzając nienawiści. Jak można nienawidzić władcy, którego nie słychać, nie widać ani nie można go nazwać?

– Ja potrafię go nazwać. To diamentowy tygrys. Uważaj, Wing. Możesz spaść z jego grzbietu, a wtedy zostaniesz pożarty.

– Mogę też go ujeździć i zostać władcą – odparł Chińczyk.

– To zawsze kusi, prawda?

– Sam powinieneś to wiedzieć. Już go kiedyś dosiadałeś.

– Niezupełnie. – Cole wzruszył ramionami. – Przynajmniej nie tak, jak ty zamierzasz. Międzynarodowe rozgrywki o władzę zupełnie mnie nie interesują.

– Ale kiedyś się w nie angażowałeś i gra szła ci doskonale.

– Dopóki nie nauczyłem się, jak zmusić ludzi, żeby zostawili mnie w spokoju – odparł Blackbum.

Wing uśmiechnął się.

– Tylko Amerykanie wierzą, że są wolni. To ich wyróżnia spośród innych nacji.

Cole nie zwracał uwagi na jego słowa. Patrzył na zdjęcie Erin Shane Windsor. Zanim kazano mu wybierać, powiedziałby bez wahania, że tajemnicza kopalnia diamentów warta jest każdej ceny.

Teraz miał dokonać wyboru, a odpowiedź okazała się równie zaskakująca, jak piękno zielonego kamienia. Życie kobiety, która stworzyła „Arktyczną Odyseję”, było warte o wiele więcej, niż sądził Wing. Cole zdał sobie z tego sprawę i zaraz przyszła mu do głowy kolejna myśl. Jeśli Erin Shane Windsor, spadkobierczyni Szalonego Abe'a, ma ujść z tej przygody z życiem, to potrzebuje wszelkiej możliwej pomocy.

Cole znał rodzinę Chen. Jeśli on odrzuci ofertę wuja Li, klan podrobi nowy skrypt dłużny i przedstawi go jako przynętę następnemu poszukiwaczowi z ich listy, człowiekowi, który najprawdopodobniej nie doceni tych fotografii dzikiej przyrody, docierających do samego dna duszy.

Cole bez słowa wziął rewers i zdjęcie Erin z biurka. Włożył je do kieszeni, uważając, żeby nie patrzeć na fotografię. Nie chciał znów dostrzec niewinności, utrwalonej tak mocno w charakterze dziewczyny, jak jej ostrożne podejście do świata. Czy o tym wiedziała czy nie, zarezerwowano dla niej miejsce na grzbiecie diamentowego tygrysa, gdzie obowiązywała tylko jedna zasada: nie spadnij, bo ci, którzy spadają, zostają pożarci.

A niewinni zawsze spadają pierwsi.

– W porządku, Wing. Powiedz wujowi Li, że znalazłeś mu odpowiedniego człowieka.

Загрузка...