Cole i Erin odnaleźli szosę Great Northem późnym popołudniem. Nie wiedzieli, czy ich prześladowca jedzie przed czy za nimi. Cole cały czas prowadził z maksymalną szybkością. Po wyboistej bocznej drodze jazda asfaltową nawierzchnią Great Northem wydawała się nienaturalnie cicha. Nie było słychać chrzęstu żwiru wypryskującego spod kół i odbijającego się od podwozia.
Okolica znów stała się płaska. Baobaby o jasnych konarach wyrastały nad niższe od nich eukaliptusy jak dziwaczne stwory unoszące się na jasnozielonej powierzchni płytkiego, zakurzonego morza. Mniej więcej co dwadzieścia minut spotykali jakiś nadjeżdżający z przeciwka samochód. W większości były to samochody osobowe albo małe ciężarówki, ale czasami z rykiem przemykał obok nich olbrzymi diesel, ciągnący trzy przyczepy towarowe. Kiedy Erin po raz pierwszy zobaczyła taki pojazd, jęknęła z niedowierzaniem.
– Na miłość boską, co to jest? – zapytała.
– Pociąg drogowy.
– Pociąg drogowy? – powtórzyła, nie bardzo rozumiejąc, o co chodzi.
– Wielka ciężarówka ciągnąca trzy przyczepy – wyjaśnił Blackburn. Zdjął nogę z pedału gazu, zmniejszając szybkość do dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
– Jaki jest jego rozmiar?
– Stąd trudno ocenić. Niektóre mają trzydzieści metrów długości.
Erin milczała przez minutę. Pociąg drogowy pędził w ich stronę, wypełniając swoją masą całą szerokość jednopasmowej drogi. Spod jego kół po obu stronach strzelały fontanny żwiru. Jechał równie szybko, jak ich Rover.
– Nie zmieścimy się – powiedziała Erin.
– Spokojna główka, skarbie – odparł Cole z australijskim akcentem i uśmiechnął się. – Mamy mnóstwo miejsca po bokach.
Mówiąc to zboczył w lewo i wjechał dwoma kołami na pobocze. Ze swojej strony pociąg drogowy wykonał ten sam manewr. Rower podskoczył i zachrzęścił, kiedy uderzył w niego podmuch przejeżdżającej ciężarówki. Pociąg drogowy minął ich z hukiem.
Słońce zachodziło szybko, rzucając skośne promienie, które błyskawicznie zmieniły kolor chmur z kremowego w szkarłatny i wreszcie w atramentowy. Ledwie Erin zaczęła podziwiać wspaniałą grę barw, wszystko zniknęło.
Colę włączył światła i wcisnął jakiś przycisk na desce rozdzielczej. Silny reflektor, zamocowany nad przednią szybą, szerokim klinem przeciął ciemności, sięgając połowę dalej niż długie światła.
– Krowa po prawej – ostrzegła Erin, spostrzegłszy nagły błysk w ciemnościach, który mógł zostać wywołany tylko światłem odbitym od źrenicy oka zwierzęcia.
– Cholerne głupie zwierzaki – wymamrotał Cole. Ostro zahamował i jednocześnie wyłączył reflektor. – Żeby tak wszystkie trafiły pod te wielkie złote łuki.
– Takie jak nad drzwiami restauracji, gdzie podają hamburgery? – domyśliła się dziewczyna.
Cole jęknął, wyminął zwierzę, wzbijając tuman pyłu, i znów nabrał wytraconej szybkości. Jechał ostro i szybko, ale bardzo uważnie, ponieważ po zmroku bydło Kimberley wychodziło z buszu, żeby się paść na skraju szosy, gdzie woda spływająca z czarnej nawierzchni umożliwiała wzrost bujniejszej roślinności. Kiedy zupełnie się ściemniło, wypatrywanie cieni majaczących poza zasięgiem reflektora stało się podniecająca grą, która odciągnęła uwagę ich obojga od lepkiego upału, nadal wiszącego w powietrzu, mimo że słońce już dawno zaszło. Nad głowami pojawiły się gwiazdy. Niebo wyglądało tu równie obco jak okolica. Z wyjątkiem Krzyża Południa, wszystkie gwiazdy były równo rozrzucone i jaśniały takim samym blaskiem.
Co jakiś czas Cole przyhamowywał, wyłączał reflektor i zmieniał światła na postojowe. Przed nim na drodze poruszały się wolno gęste cienie. Kiedy jedna z krów odwróciła się do nich, jej oczy rozbłysły niesamowicie.
– Dlaczego przygaszasz światła? – zapytała Erin.
– Reflektory oślepiają zwierzęta. Oślepione zwierzę zamiera w bezruchu na środku drogi, a jeśli stoi na poboczu, to równie dobrze zamiast uciekać, może rzucić się prosto pod koła. Nie mogę też używać klaksonu. Wystraszone bydło mogłoby w popłochu staranować samochód.
Erin obiecywała sobie, że nie zada tego pytania, ale nie wytrzymała.
– Widzisz za nami jakieś światła?
– Nie.
– Czy to możliwe, żeby jechał bez świateł?
Cole uśmiechnął się zimno.
– Mam nadzieję. Ta jego mała Toyota nie waży wiele więcej niż średniej wielkości krowa.
To, co z początku wydawało się fragmentem rozgwieżdżonego nieba w ciemnościach przed nimi, powoli przekształciło się w sztuczne światła. Były to pierwsze latarnie, jakie Erin oglądała od czasu wyjazdu z Derby.
– To Fitzroy Crossing? – zaciekawiła się.
– Nic innego tu nie ma.
W Fitzroy Crossing jednopasmowa szosa Great Northern przecina rzekę Fitzroy. Szosa i stała obecność wody w billabongach wyżłobionych podczas pory deszczowej podtrzymują życie miasteczka, w którym mieszka kilkuset białych, zmienna liczba aborygenów i niezliczone krokodyle.
Cole podjechał pod rozpadającą się stację benzynową i wyłączył silnik.
– Zostań w samochodzie – polecił wysiadając. – Jeśli coś wyda ci się podejrzane, zatrąb. Strzelba jest pod moim fotelem.
– Ja kiepsko strzelam.
Zęby Cole'a zalśniły w mroku.
– Nieważne. Lufa jest takiej długości, że jeszcze nie jest to zabronione, ale z bliskiej odległości spisuje się o wiele lepiej niż normalna. Strzela grubym śrutem, co daje ci większe szanse nawet w niekorzystnej sytuacji. Po prostu wyceluj, naciśnij spust, a potem patrz, co się będzie działo.
Erin bez słowa sięgnęła pod fotel i położyła sobie strzelbę na kolanach. Cole napełnił bak i zapasowe kanistry, które po jeździe z dużą prędkością były już prawie puste. Dolał oleju i wody, sprawdził najróżniejsze przewody, zawory i zbiorniki, a wreszcie wszedł do budynku stacji, żeby zapłacić.
Erin rozglądała się, ale dostrzegła tylko jednego aborygena z potarganymi włosami i zrogowaciałymi stopami, który stał obok piramidy z puszek po piwie Black Swann. Cole wyłonił się z wnętrza budynku, gdzie mieścił się sklepik, kafejka i bar. Niósł kanapki i ciepławe napoje gazowane, które wyjął z wysłużonej lodówki. Zatrzymał się na chwilę, zamienił kilka słów z ciemnoskórym budowniczym piramidy z puszek, dał mu kanapkę i wrócił do samochodu.
Po chwili mknęli już po szosie. Erin bardzo się cieszyła, że znów skrywają ich ciemności.
– Pięćdziesiąt kilometrów na północ jest przydrożny parking – oznajmił Cole. – Możemy wykorzystać drewniane stoły jako łóżka, jeśli nikt ich przed nami nie zajął. Możemy też jechać dalej do stacji.
– Co będzie bezpieczniejsze?
Cole wzruszył ramionami.
– Nieduże, białe japońskie samochody są tutaj bardzo popularne. W mieście ich pełno. Jeśli nasz ptaszek jest sprytny, to nie zawrócił, tylko pojechał drogą przez Tunnel Creek i pewnie jest przed nami. Pomyśli, że zechcemy jak najszybciej dotrzeć do stacji Abe'a, gdzie czeka na nas pomoc. W nocy, w buszu cholernie łatwo zastawić pułapkę.
– Zawsze marzyłam, żeby spać na stole pod gołym niebem.
Roześmiał się cicho.
– Nie martw się, kochanie. Żartowałem. Mam plandeki i śpiwory. Znajdziemy zagłębienie w piasku i zaśniemy jak dzieci.
Przez dziesięć minut nie spotkali żadnych pojazdów. Potem naprzeciw, w odległości mniej niż kilometra, pojawiły się światła. Z ich liczby i wysokości, na jakiej były umieszczone, Cole domyślił się, że nadjeżdża pociąg drogowy. Wszystkie przednie światła były zapalone. Blask górnego reflektora biegł w stronę ich samochodu jak wyciągnięty oskarżycielsko palec.
Cole odruchowo zdjął nogę z gazu i zaczął uważniej obserwować mroczne pobocze, wypatrując groźnego błysku zwierzęcych oczu. Erin starała się odwrócić wzrok od zbliżających się świateł i również skupić się na obserwacji pobocza, ale jaskrawy stożek blasku oślepił ją.
Odległość między pojazdami gwałtownie się zmniejszała. Cole mruknął coś pod nosem i wyłączył szperacz Rovera.
Olbrzymia ciężarówka nie odwzajemniła się tą samą grzecznością. Pędziła wprost na nich, rosnąc w oczach i coraz mocniej Ich oślepiając.
– Chryste, ten sukinsyn świeci jak wariat – wymamrotał Cole. – Mógłby oślepić krowę na Księżycu.
Ze złością podniósł dłoń i osłonił oczy przed ostrym blaskiem. Jednocześnie jeszcze trochę zboczył na lewo, dając nadjeżdżającemu pojazdowi więcej wolnej przestrzeni. Pociąg drogowy również nieco zboczył, ale nie zwolnił. Pędził na nich jak rozszalałe zwierzę.
– Jest nieuważny czy po prostu nieokrzesany – zastanawiała się Erin, na przemian włączając i wyłączając reflektor, żeby w ten mało wyszukany sposób zwrócić uwagę kierowcy.
W odległości mniej niż dwustu metrów wielki, oślepiający reflektor zgasł.
– Najwyższy czas, ty stuknięty sukinsynu – powiedział Cole. Ledwie ich oczy zdążyły przyzwyczaić się do mroku, reflektor znów rozbłysnął pełną mocą. Jaskrawy, niebiesko biały strumień uderzył w szybę Rovera, a rozpędzony pociąg z hukiem zmierzał wprost na nich, nie zostawiając im miejsca na żaden manewr. Światło niby nóż przecięło oczy Cole'a. Na oślep skręcił ostro w lewo. Rover podskakiwał dziko na wyboistej sawannie, wymijając wysokie kopce termitów i miażdżąc stalową belką małe eukaliptusy.
Po kilkuset metrach samochód uderzył bokiem o duży kopiec termitów, zatoczył się, obił o gruby pień baobabu i niemal przewrócił na dach. Przednie koła przejechały przez niższy kopiec termitów, zanim Rover zdążył się zatrzymać, i bezradnie zawisły skosem w powietrzu, chociaż silnik cały czas pracował.
W ciągu ostatnich sekund szaleńczej ucieczki skroń Cole'a kilka razy uderzyła w boczne okno. Przez chwilę siedział oszołomiony, potem odruchowo wyłączył światła i energicznie potrząsnął głową, żeby dojść do siebie. Nadal widział wszystko podwójnie i poczwórnie. Jeszcze raz potrząsnął głową. Nie pomogło.
Na drodze rozległ się pisk, kiedy olbrzymia ciężarówka zahamowała paląc opony.
– Erin? – odezwał się chrypliwie Blackburn. – Nic ci nie jest?
– Trochę się wystraszyłam, ale nie jestem ranna – odparła drżącym głosem.
– Weź strzelbę i uciekaj.
– Ale…
– Zrób, jak mówię!
Ze strzelbą w ręku otworzyła drzwi i chwiejnie wyszła w ciemność. Przebiegła wokół samochodu i otworzyła drzwi po stronie kierowcy.
– Powiedziałem… – zaczął.
– Nie zostawię cię tu bezbronnego! – zawołała, przekrzykując pisk silników ciężarówki. – Wysiadaj!
Cole wytoczył się z samochodu, wstał na nogi i potknął się.
Erin złapała go i podparła ramieniem. Kiedy stanął pewniej, ruszył chwiejnym biegiem, dając się prowadzić Erin wśród niewyraźnych, zwielokrotnionych kształtów, majaczących w ciemnościach.
Po jakimś czasie poczwórne kształty zamieniły się w podwójne, a niektóre z nich w pojedyncze. Cole wydłużył krok. Niewyraźnie słyszał zgrzyt i hurgot hamulców, a potem złowróżbną ciszę, kiedy ogromna masa żelaza w końcu stanęła w miejscu.
Silny reflektor zaczął wahadłowym ruchem przecinać busz jak świetlisty miecz. Świecił teraz na lewo od nich, ale wiedzieli, że przy kolejnym nawrocie wyłuska z ciemności i samochód, i ich oboje.
Cole bez ostrzeżenia powalił Erin na ziemię, wciągnął za kopiec termitów i nakrył własnym ciałem. Modlił się, żeby jego zakurzony strój w kolorze khaki okazał się wystarczającym kamuflażem. Nagle zdał sobie sprawę, co zrobił – przewrócił dziewczynę na ziemię i unieruchomił, tak jak kiedyś zrobił to Hans.
Leżąc twarzą w piachu, Erin z trudem chwytała oddech, ale nie wpadła w panikę. To Cole ją obezwładnił. On przecież nigdy jej nie skrzywdził. Bił się za nią, kiedy ona nie miała sił. Cole nigdy nie użył swojej siły, żeby ją poniżyć, zranić czy sterroryzować. Dawał jej przyjemność, nie ból. Połączenie ich ciał zawsze ją wzbogacało, a nie niszczyło.
Kiedy Cole poczuł, że Erin odprężyła się, odetchnął z ulgą.
– Nie ruszaj się – przemówił cichym, łagodnym głosem. – Nie podnoś wzroku. Ludzkie oczy odbijają światło tak jak oczy zwierząt. Rozumiesz?
– Tak.
Delikatnie przesunął ustami po jej policzku.
– Jesteś dzielną kobietą – wyszeptał. – Równie wspaniałą, jak twoje fotografie. Teraz zachowaj się rozsądnie. Bez względu na to, co się stanie, nie ruszaj się. Nigdy bym sobie nie wybaczył, gdybym cię przez pomyłkę zastrzelił. Obiecujesz mi, że się nie ruszysz?
– Obiecuję.
Poczuła, jak ciało Cole'a wolno się z niej zsuwa. Wyjął z jej dłoni strzelbę, o której nawet nie pamiętała. Rozległ się szelest skóry pocieranej o skórę, materiał otarł się o ostre trawy, a potem nastąpiła cisza.
Cole odczołgał się na bok. Reflektor nadal przebijał noc.
Skraj świetlnego stożka dotknął Rovera, przesunął się dalej i zaraz wrócił, chwytając samochód w jaskrawobiały krąg. Rover wyglądał jak jakieś prehistoryczne australijskie zwierzę, które przysiadło na tylnych łapach i zadarło nos pod niebo. Uważając, żeby nie patrzeć w światło, Cole podpełzł bliżej. Wiedział, że morderca z ciężarówki przyjdzie tu, żeby sprawdzić efekty swojej roboty.
Kiedy promień reflektora się zbliżył, B1ackburn zamknął oczy, żeby nie stracić ostrości widzenia i nie zdradzić swojej pozycji odbitym od nich błyskiem. Światło przesunęło się i przez zamknięte powieki wyczuł, że wokół niego panuje już ciemność. Otworzył oczy. Po kilku minutach dostrzegł po lewej w bladym świetle księżyca jakiś ruch. Mógł to być jakiś wybryk zmęczonych oczu – wciąż chwilami widział podwójnie.
Ale równie dobrze mógł to być człowiek.
Cole zastygł na moment, a potem wolno odwrócił głowę.
Nic się nie poruszyło, a jednak miał pewność, że ktoś tam jest. Ten człowiek musiał dobrze znać warunki panujące w australijskim interiorze. Prześlizgiwał się z cienia w cień, z jednej osłony za drugą. Poruszał się tak pewnie i bezgłośnie, jak wąż mulga. Cole zamrugał powiekami, żeby usunąć resztki podwójnego widzenia.
Zabójca zniknął w mroku, a po chwili ukazał się bliżej samochodu, jednak cały czas za daleko, żeby stać się łatwym celem. Strzelanie nocą jest dość trudne. Blackburnowi dodatkowo nie ułatwiał zadania dzwoniący mu w głowie ból i to, że jego bronią była strzelba z krótką lufą.
Nagle sylwetka mężczyzny zarysowała się na tle okna samochodu. Cole cicho poderwał się na nogi, jednym ruchem wycelował i strzelił. Język pomarańczowo-białych płomieni rozjaśnił noc. Huk strzału zagłuszył metaliczny szczęk przeładowywanej broni. Cole wystrzelił jeszcze raz, trochę na prawo od miejsca, gdzie przedtem widział zabójcę, natychmiast znowu przeładował strzelbę i ponownie strzelił, tym razem bardziej w lewo. Natychmiast uskoczył na bok wiedząc, że ogień u wylotu lufy jest jak latarnia wskazująca jego pozycję.
Odgłos wystrzałów niósł się w ciszy nocy jak grzmot. Gdzieś po prawej zakrzyczały niespokojnie ptaki. Stopniowo do buszu wracała cisza. Nie rozległ się żaden okrzyk bólu ani strzał ze strony wroga. Trudno było odgadnąć, czy chociaż część śrutu dosięgła mordercy.
Wstrzymując oddech Cole czekał bez ruchu. Każdym nerwem ciała nasłuchiwał odgłosów z otoczenia. Wyłowił ledwie słyszalny szelest materiału ocierającego się o spinifeks, cichy chrzęst podeszwy buta o ziemię. Niewyraźny cień wycofywał się. Cole rzucił się w bok, przetoczył kilka razy i wystrzelił. Potem znów się przetoczył w innym kierunku, znieruchomiał i czekał.
Cisza.
Wsunął jeszcze trzy duże naboje do magazynka, zanim bezgłośnie ruszył w kierunku pociągu drogowego. Nagle przez myśl przebiegły mu podobne obrazy z minionych lat – noc, gęsta od upału i wilgoci, wokół cicha dżungla, zbyt cicha, co świadczyło, że drapieżnik ruszył na łowy. Zabić albo zginąć. Przeżyć albo umrzeć. Nic nowego.
Tym razem jednak było inaczej, trudniej, ponieważ bronił nie tylko swojego życia. Przechylił głowę i nasłuchiwał, czy Erin jakimś ruchem nie zdradziła swojej kryjówki. Odpowiedziała mu cisza.
Erin leżała nieruchomo i wsłuchiwała się w noc. Z trudem się powstrzymywała, żeby nie zawołać Cole'a. Często podchodziła z aparatem dzikie zwierzęta, widziała, jak wilki osaczają i powalają łosia, ale nigdy jeszcze nie leżała w ukryciu i nie czekała, aż jeden z dwóch walczących mężczyzn zabije drugiego. Żałowała, że nie ma przy sobie skuteczniejszej broni od własnych zaciśniętych pięści.
Trzasnęły drzwi. Silnik pociągu drogowego zawarczał.
Skrzynia biegów zazgrzytała gwałtownie i pojazd ruszył, z każdą sekundą nabierając prędkości. Reflektor i światła zgasły, jakby uciekający zabójca się bał, że ściągnie na siebie kolejne strzały.
Cole wycofał się w kierunku Rovera. Kiedy znalazł się w pobliżu miejsca, gdzie zostawił Erin, wyszeptał jej imię.
– Tutaj jestem – odpowiedziała również szeptem.
Chwilę potem osunął się na ziemię obok niej, wziął dziewczynę w ramiona i trzymał, aż przestała drżeć i też go objęła. Nie wypuszczał jej z objęć długo po tym, jak minęły wywołane napięciem dreszcze. Gładził ją po włosach i wsłuchiwał się w mrok. Z wolna powróciły odgłosy insektów i nocnego życia buszu, upewniając Cole'a, że nikt nie został na drodze, żeby podkraść się blisko samochodu i zastawić na nich pułapkę.
– Cały dzień mówiłaś, że chcesz prowadzić – powiedział cicho. – Teraz też masz na to ochotę?
Erin skinęła głową.
– Zostań tu, a ja się rozejrzę. Jeśli nic się nie stanie, postaraj się zjechać z tego kopca termitów.
– Po co czekać? – zapytała. – Może ten ktoś urządza następną zasadzkę gdzieś na drodze.
– Pojechał do Fitzroy Crossing. My jedziemy w przeciwnym kierunku.
– A jeśli było ich dwóch, jeden odjechał, a drugi tu został?
– ,Niestety, pewnie nie jest taki głupi.
– Mówisz tak, jakbyś tego żałował.
Zęby Blackburna zalśniły chłodno w świetle księżyca.
– O niczym tak nie marzę, jak o przygwożdżeniu tego sukinsyna. – Jego uśmiech zniknął. – Tym razem nie chodziło tylko o mnie. Ty też zginęłabyś pod kołami tego pociągu. Jeśli o mnie chodzi, to ogłaszam, że okres ochronny się zakończył.
Zanim Erin cokolwiek powiedziała, zamknął jej usta krótkim, gorącym pocałunkiem, który skończył się równie niespodziewanie, jak się zaczął.
– Pięć minut – powiedział Cole. – Jeśli nie wrócę i nic nie usłyszysz, spróbuj uruchomić samochód. Dogonię cię, zanim dotrzesz do drogi.
Kiedy Erin doszła do wniosku, że minęło już pięć minut, podeszła do Rovera. Trudno było dostać się do środka, ponieważ samochód stał w nienaturalnej pozycji, ale kiedy znalazła się za kierownicą, z łatwością uruchomiła silnik. Skrzynię biegów zaprojektowano dla mężczyzny, i to silnego. Erin z wysiłkiem przesunęła dźwignię na wsteczny bieg i nacisnęła pedał gazu. Rower zsunął się kilkanaście centymetrów w dół. Przeszła na pierwszy bieg, podjechała trochę do góry i szybko znów wrzuciła wsteczny. Tym razem przednie koła dotknęły nawierzchni.
Rover zjechał z warkotem z kopca, ale koła natychmiast zabuksowały w piaszczystej ziemi. Erin wrzuciła niski bieg i spróbowała jeszcze raz. Rover ruszył do przodu. Zawróciła wolno, nie włączając świateł, i skierowała się na drogę. Cole zmaterializował się w ciemnościach tuż obok drzwi.
– Ja poprowadzę – powiedziała szybko Erin, zatrzymując samochód. – Ty trzymaj strzelbę.
Cole przeszedł na stronę pasażera i wsiadł do środka.
– Dojedziesz do drogi prowadzącej do stacji. Potem ja przejmę kierownicę.
– Nie będziemy spali na stołach?
– Nie dzisiaj. Ukryjemy się w buszu i poczekamy, aż znowu zacznę widzieć pojedynczo.
– A na stacji nie byłoby bezpieczniej?
– Bezpieczniej? – Cole roześmiał się, ale raczej ponuro. Spojrzał na nią oczami, które w świetle tablicy rozdzielczej lśniły jak lód.
– Jeszcze tego nie zrozumiałaś? Stacja to nie jest bezpieczne miejsce. To teren łowów diamentowego tygrysa.