Słońce i wilgoć zmieniały samochód w saunę z napędem na cztery koła. Zeszłej nocy Erin i Cole obozowali w jakiejś anonimowej okolicy, pod akacją. Obudzili się w upale i ciszy, ponieważ było zbyt daleko od wody, żeby przylatywały tam jakieś ptaki. Teraz ciszę burzył warkot silnika Rovera. Samochód z wysiłkiem pracował w rozpalonym powietrzu. Na równinie można było nabrać szybkości. Pies numer cztery był najbardziej efektywną kopalnią, więc prowadziło do niej coś w rodzaju drogi. Raz tylko musieli gwałtownie hamować, kiedy wkrótce po wschodzie słońca przed maskę wyskoczyło im stadko krów. Poza tym jazda przebiegała bez niespodzianek.
– Gdzie pojedziemy po obejrzeniu kopalni? – zapytała Erin. Cole zerknął na nią szybko i znów wpatrzył się w drogę, która często znikała między kopcami termitów i kępami spinifeksu.
– Trzydzieści kilometrów za kopalnią jest miejsce, gdzie tereny stacji łączą się z działkami dzierżawionymi przez Abe'a. Jeszcze nigdy tam nie byłem. Z mapy wynika, że w ogóle nikt tam nie był. Fotografie satelitarne pokazują wzgórza, które mogą sugerować, że znajdziemy tam utwory krasowe.
– Co to takiego?
– Powstają, kiedy woda przepływa przez skałę. To się często zdarza w zerodowanym wapieniu.
– Czy to oznacza, że są tam jaskinie?
– Czasami.
Mówiąc to, patrzył na wskaźniki na zakurzonej desce rozdzielczej. Systemy elektryczne działały sprawnie. Wielki bak był pełen w trzech czwartych. Cole nie martwił się o benzynę.
Na platformie przymocował zapasowe zbiorniki, które zapewniały im wystarczającą ilość paliwa na objechanie wszystkich terenów, gdzie mógł wystąpić wapień. Z pewnością też będą mogli dojechać do stacji, zanim deszcze uniemożliwią poruszanie się po okolicy.
W tej chwili Blackburn bardziej się martwił tym, jak utrzymać Erin przy życiu do nastania pory deszczowej, niż tym, czy znajdzie kopalnię. Pojawienie się Jasona Streeta oznaczało, że Amerykanie nie są zgodni co do tego, jak postąpić ze spadkiem Erin. Możliwe też, że inni członkowie kartelu się zjednoczyli i zmusili Faulkner do zgody na przyjazd Streeta. Jakkolwiek było, życie Erin znalazło się w jeszcze większym niebezpieczeństwie, a ona miała za mało doświadczenia, żeby to zrozumieć. Dotychczas jej powiązania z rządem chroniły ją przed otwartą próbą zabójstwa.
„Zjednoczeni powstaniemy, podzieleni upadniemy”. Właśnie zaczynali padać.
– Silnik jest trochę za gorący, prawda? – zapytała Erin. widząc zmarszczone czoło Cole'a.
– Nic dziwnego. W słońcu jest ponad czterdzieści stopni. Bliżej gruntu, tam gdzie znajduje się silnik, temperatura musi być jeszcze wyższa. – Spojrzał na dziewczynę. – Nie martw się. Rover jest tak zbudowany, że wytrzymałby jeszcze trudniejsze warunki.
– Ale ja nie jestem tak zbudowana. – Erin szarpnęła bawełniany podkoszulek. Ten gest tak wszedł jej w nawyk, jak odganianie natarczywych hord much.
– Podoba mi się twoja budowa. Jesteś zgrabna, miękka i słodka. Jak długo jeszcze będziesz mnie karała za coś, co się zdarzyło wiele lat przed naszym spotkaniem?
Przez chwilę Erin nie wierzyła własnym uszom. Potem dotarło do niej, co usłyszała. Policzki zarumieniły się jeszcze mocniej, a serce zaczęło szybciej bić. Od czasu, kiedy przestali razem sypiać, jeszcze bardziej czuła bliskość Cole'a.
– Gdybyś to ty zobaczył mnie w czułym uścisku z byłym kochankiem, co byś sobie pomyślał? – zapytała w końcu.
Zapadła długa cisza.
– Spróbuj mi zaufać – oznajmił Cole z mocą.
– Nie byłabym z tobą sam na sam w tym rozpalonym piecu, gdybym ci nie ufała.
Cole zastanowił się nad jej odpowiedzią i uświadomił sobie, że Erin mówi prawdę.
– W takim razie, dlaczego traktujesz mnie tak chłodno?
– Chłodno? W tym przeklętym klimacie.
– Wiesz, o co mi chodzi – odparł sucho.
– Powiedzmy, że to okres dostosowawczy.
– Co to znaczy?
– To znaczy, że nie mam tyle doświadczenia, co inne kobiety w moim wieku – wyjaśniła szczerze. – Jeśli chodzi o moje oczekiwania wobec kochanka, jest tak, jakbym miała dziewiętnaście lat i głowę pełną marzeń. Oczekuję, że dla mężczyzny, który się ze mną kochał, będę jedynym obiektem zainteresowania, tak jak i on dla mnie. To dziecinne, ale taka jestem.
Po raz pierwszy od wielu dni Erin zdecydowała się rozmawiać na tematy osobiste. Cole zerknął na nią, jakby chciał ją zachęcić do dalszych zwierzeń. Wykonała jakiś nieokreślony gest i znów szarpnęła wilgotny podkoszulek.
– Kiedy się zrównam z kobietami z mojego pokolenia, będę umiała oddać ciało jakiemuś atrakcyjnemu mężczyźnie, ale zachować dla siebie duszę. Na razie nie potrafię tego rozdzielić. Patrzę na ciebie i widzę, że jesteś tak głęboko emocjonalnie związany z Lai, że ja nie mogę z nią konkurować.
– Chyba oszalałaś – odparł chłodno. – Ja jej nie kocham.
– Nie powiedziałam, że ją kochasz. Nienawiść łączy równie mocno jak miłość. Nieważne, czy ją kochasz czy nienawidzisz. Lai ma cię w garści.
– Cholera! – Cole zdjął kapelusz z szerokim rondem, otarł z czoła pot, który zalewał mu oczy, i z rozmachem włożył z powrotem kapelusz. – Czy nie widzisz, jak łatwo dajesz sobą manipulować rodzinie Chen? Jesteś jak jagnię między doświadczonymi wilkami, a ja ci przysięgam, że nie pozwolę im cię pożreć. Gdybym pragnął Lai, to teraz byłbym z nią w łóżku. Nie chcę jej. Pragnę ciebie. I wiem, że też możesz mnie pragnąć.
Erin wciągnęła mocno powietrze, aż poczuła ból w gardle.
– Już o tym kiedyś rozmawialiśmy. Nie weźmiesz mnie siłą. Oboje to wiemy.
– To zostawia mi jeszcze całe mnóstwo innych możliwości. Pomyśl o tym, Erin. Ja wiele nad tym rozmyślałem.
Jechali w ciszy przez upał i wilgoć. Słupy rozgrzanego powietrza unosiły się z ziemi, tworząc prądy i wysysając parę wodną znad Oceanu Indyjskiego. Niekończąca się rzeka chmur rozszerzała się coraz bardziej, wolno pochłaniając całe niebo. Wtedy klimat stawał się nie tylko trudny, ale wręcz nie do wytrzymania. Deszcz jakby wisiał w powietrzu, a błyskawice przecinały odległe horyzonty. Kurtyna wodna opuszczała się z chmur, ale nie dosięgała rozpalonej ziemi, Wyparowując wysoko w powietrzu. W takiej porze kończą się przyjaźnie i rozpadają małżeństwa, ludzie zapadają na troppo i zabijają się nawzajem.
„Podzieleni upadniemy”.
Żeby temu zaradzić, Cole mógł zrobić tylko to, co zrobił: zabrać Erin i zniknąć w rozpalonym, dusznym interiorze.
Zanim droga zaczęła odchodzić od równiny pokrytej kopcami termitów, zbielałych od lepu na ptaki, Cole zahamował. Pedał zareagował leniwie, ale go to nie zaskoczyło. W systemie hamulcowym był niewielki przeciek, od czasu kiedy Rover wypadł na pobocze uciekając przed pociągiem drogowym. Cole nacisnął dwa razy i pedał znów reagował prawidłowo.
Samochód zatrzymał się przy kopcu wysokości mężczyzny.
Cole wyskoczył zza kierownicy zabrał młotek i zaczął odłupywać kawałki ze szczytu kopca. Pod białą warstwą kopiec miał jasnordzawy kolor. Erin wzięła aparat, wyszła z samochodu i skrzywiła się od słońca, które uderzyło w nią z nową siłą. Zdecydowanym krokiem ruszyła przed siebie między termitierami. Po kilku minutach zapomniała o bezlitosnym upale. Pracowała nad znalezieniem odpowiedniego kąta ujęcia i przesłony, żeby uwiecznić obcy, rozświetlony kraj, gdzie miliardy insektów wybudowały wysokie miasto z ziemi i błota.
Cole skończył zbierać próbki z różnych kopców i rozejrzał się za Erin. Nigdzie jej nie dostrzegł.
– Erin! – zawołał. – Gdzie jesteś, do diabła?
Leniwy, rozgrzany wietrzyk poruszył spinifeksem. Wąskie, szorstkie źdźbła zaszeleściły cicho…
– Erin!
– Za minutkę! – odpowiedziała.
Sądząc z głosu, znajdowała się kilkadziesiąt metrów od niego, ukryta między wysokimi kopcami o szerokich podstawach. Cole spojrzał na zegarek. Na badaniach termitier upłynęła mu godzina. Miał nadzieję, że Erin spędziła ten czas z większym pożytkiem niż on. Podniósł kapelusz i otarł twarz koszulą khaki. Od góry do samego dołu materiał już był ciemny od wilgoci. Cole rozpiął guziki, wytarł koszulą tors i rzucił ją na fotel samochodu.
– Czas jechać! – krzyknął. Nie było odpowiedzi. – Erin!
– Już idę! Daj mi jeszcze chwilę!
Dziesięć minut później Cole zaczął krążyć między kopcami, aż znalazł Erin pochyloną nad aparatem. Kapelusz leżał na ziemi obok niej. Patrzyła przez celownik, niepomna na otoczenie. Cole podniósł jej kapelusz i stanął w pobliżu, żeby zaczekać, aż skończy rolkę filmu. Potem stanął przed obiektywem i wcisnął jej kapelusz na głowę.
Erin zaskoczona podniosła wzrok. Dopiero teraz zauważyła, że nie jest sama.
– Noś ten cholerny kapelusz – upomniał ją rozdrażnionym głosem. – Kiedy fotografujesz, nie myślisz o niczym innym. Gdyby mnie tu nie było, zasłabłabyś od słońca, zanim zdążyłabyś się zorientować, że coś jest nie w porządku. Wbij sobie wreszcie do tej upartej mózgownicy, że to nie jest Alaska. Tutaj słońce to wróg. Zrozumiałaś?
– Tak. – Erin zawahała się i spytała: – Jak długo tu stoisz?
Spojrzał na zegarek.
– Siedem minut.
– Ale mi nie przerwałeś. Dlaczego.
– Nie zagrażało ci bezpośrednie niebezpieczeństwo. Wolałem zaczekać, niż ryzykować, że zepsuję jakąś „Niepewną wiosnę”.
Przez chwilę Erin myślała, że Cole żartuje. Kiedy zdała sobie sprawę, że tak nie jest, zrobiło jej się bardzo przyjemnie. Poczuła się rozbrojona.
– Wątpię, czy na tym filmie jest jakaś „Niepewna wiosna”, ale dziękuję.
– Zawsze wiesz, jaki będzie efekt twojej pracy.
Erin potrząsnęła głową.
– Nie. Właśnie dlatego tak starannie przechowuję filmy. Każde ujęcie jest jedyne w swoim rodzaju i niepowtarzalne. Mogłabym spędzić całe życie w Arktyce i nigdy nie zrobić drugiego takiego zdjęcia jak „Niepewna wiosna”. Podobnie, mogłabym długo mieszkać w Kimberley i nigdy nie doznać takich wrażeń jak teraz, nie wymyślić takich ujęć.
– Tak przypuszczałem. – Cole spojrzał na Erin z mieszaniną rozbawienia i irytacji. – Jednak następnym razem, kiedy zobaczę, że stoisz w słońcu bez kapelusza, nie będę czekał, aż ci się skończy klisza. – Bez ostrzeżenia nacisnął kciukiem jej ramię i sprawdził, jak długo utrzymuje się jasny ślad po dotknięciu. – Kiedy ostatni raz smarowałaś się kremem z filtrem?.
– O świcie, kiedy kazałeś mi to zrobić – odparła chłodno.
– Najwyższy czas zrobić to znowu. Nawet wewnątrz Rovera…
– … odbite promienie słoneczne mogą spalić moją szkocko-irlandzką skórę na węgiel – dokończyła za niego Erin. Kiedy zobaczyła, że nerwowo zacisnął wargi, dodała: – Wiem, że to nie żarty. Na przyszłość będę o tym pamiętać.
– Przepraszam – oświadczył sucho. – Zwykle nie jestem taki nerwowy, nawet w czasie pory przejściowej. Ty masz dar wyprowadzania mnie z równowagi. Chodźmy. Schowajmy się przed tym cholernym słońcem.
– Szkoda, że nie możemy prowadzić badań w nocy – powiedziała Erin, zmierzając do samochodu.
– I tak nic nie znaleźliśmy, więc może nie robiłoby to żadnej różnicy.
– A co ty w zasadzie robiłeś? Mściłeś się na tych małych stworzonkach?
Cole uderzył szpiczastym końcem młotka w pobliski kopiec i chwycił osypujące się grudy ziemi. Roztarł je na dłoni i pokazał Erin.
– Ziemia – stwierdziła.
– Nic innego – odparł, prowadząc ją do samochodu.
– I co z tego?
– Teraz wiem, że do głębokości od dwunastu do trzydziestu metrów leży warstwa luźnej, raczej jednorodnej gleby. Nic ciekawego, chociaż jeszcze sprawdzę pod mikroskopem, żeby mieć całkowitą pewność.
Erin zamrugała powiekami.
– Te owady schodzą na głębokość trzydziestu metrów?
– To jedyny sposób, żeby uciec przed skwarem.
– Zapamiętam to sobie. A czego szukałeś?
– Minerałów wskazujących na istnienie złoża diamentów lub zaokrąglonych ziaren krzemionki, mówiących, że tu znajdowały się kiedyś plaże albo brzegi rzek.
Popatrzyła na bezkształtną, brzydką termitierę.
– Czy stukanie w te kopce to wiarygodny sposób badań geologicznych?
– Właśnie tak Lamont odkrył kopalnie diamentów w Orapa, w Botswanie.
– Jesteś pewien, że nie wróżył z wnętrzności koguta przy świetle księżyca?.
Cole uśmiechnął się krzywo, wytarł dłonie o szorty i wszedł do samochodu.
– Geologia to nauka, a nie obrzędy voodoo.
Spojrzała na niego z ukosa i odpowiedziała uśmiechem.
– Jeśli to nauka, to ja jestem dobrą wróżką – stwierdziła otwierając drzwi Rovera.
– Możesz mnie zaczarować, kiedy tylko chcesz.
Erin starała się nie zareagować na ripostę Cole'a, ale trudno jej było się powstrzymać. Parsknęła śmiechem potrząsając głową, ale zaraz syknęła z bólu, kiedy dotknęła udami rozgrzanego w słońcu fotela samochodu.
– Podnieś się – powiedział Cole.
Rozłożył na jej fotelu swoją koszulę. Kiedy cofał rękę, poczuła na udach jej lekki dotyk.
– Spróbuj teraz.
Usiadła ostrożnie.
– Lepiej?
– Tak. Dziękuję. – Spojrzała na Cole'a. Nogi, pokryte ciemnymi włosami, również miał zupełnie nagie. – Jak ty to wytrzymujesz?
– Tak samo jak ty mróz na Alasce. Przyzwyczaiłem się. Co nie znaczy, że to lubię. Chętnie oddałbym komuś porę przejściową i jeszcze dopłacił.
Erin spojrzała na niego i roześmiała się.
– Aż tak jej nie lubisz?
Droga zboczyła z monotonnej równiny, zmierzając ku niewidocznemu celowi. Dopiero obejrzawszy się za siebie, Erin zdała sobie sprawę, że teren lekko się wznosi i staje bardziej pofałdowany.
Nagle przejechali przez niski grzbiet i znaleźli się między dwoma niewysokimi, mniej więcej równoległymi łańcuchami wzgórz, łagodnie wyrastającymi z równiny. Znów pojawiły się karłowate eukaliptusy i akacje, a czasami dziwaczne baobaby. Spinifeks był tu trochę gęstszy, ale nadal trudno to było nazwać morzem traw. Erin wyprostowała się w fotelu i tęsknie spojrzała w stronę koronkowego cienia pod drzewami.
– Za kilka kilometrów się zatrzymamy – oznajmił Cole. – Na tej oficjalnej mapie wiele nie widać, ale teren się wznosi o około sto pięćdziesiąt metrów. Jest tutaj wąwóz, który chciałbym zbadać. Znajduje się na granicy między obszarami piaskowca i wapienia.
– Czy tutaj są te twory… jak im tam?
Cole uśmiechnął się, słysząc podniecenie w głosie Erin.
– Krasowe. One są trochę dalej.
– Więc nie będzie tu jaskiń?
– Nie słyszałem, żeby tu były, ale też nigdy nie badałem tej okolicy. Poprzednio jechałem do Psa numer cztery inną drogą.
Erin spojrzała na niego ciekawie.
– Kiedy ostatnio byłeś w Kimberley?
– Jakiś czas temu.
– Po co?
– Jestem poszukiwaczem.
– Znalazłeś coś kiedyś?
– To i owo – odparł. Musiał dzielić uwagę między coraz bardziej wyboisty szlak a okolice, których nigdy przedtem nie widział.
– Może diamenty? – dopytywała się Erin.
– Trochę.
– Złoto?
– Gdzieniegdzie.
Erin zacisnęła wargi.
– Wiesz, za każdym razem, kiedy pytam cię o pobyt w Kimberley, zmieniasz temat albo zamykasz się jak ostryga.
– Zrozum, jestem zajęty prowadzeniem, a jednocześnie muszę się zastanawiać, jakie warstwy geologiczne kryją się pod powierzchnią. Czy chcesz się dowiedzieć czegoś konkretnego, czy po prostu masz ochotę sobie pogadać? – zapytał bez ogródek.
Erin wzięła koszulę khaki, na której siedziała, i osuszyła nią twarz.
– Jak diamenty i testament dostały się w twoje ręce?
– Teraz już chyba trochę za późno na podejrzliwość.
– Lepiej późno niż…
– … wcale – Cole z ironią wpadł jej w słowo. Zacisnął ręce na kierownicy i pomyślał o chudej szyi wuja Li. – Każdy, kto kiedykolwiek miał jakąś działkę w Australii Zachodniej, spędził jakiś czas na stacji Abe'a. Na wyżynie Kimberley Abe mógł uchodzić za człowieka renesansu. Górnik, znawca literatury, hodowca, szpieg. Imał się wielu zajęć.
– Szpieg? – zapytała z niedowierzaniem.
– To chyba u was rodzinne.
Erin nie dała się odwieść od tematu.
– Jeśli tyle o nim wiesz, to musiałeś go dobrze znać.
– To zarzut czy pytanie?
– Co wolisz.
Zapanowała elektryzująca cisza.
– Któregoś roku razem przeczekiwaliśmy wczesną porę deszczową – powiedział w końcu Cole.
– Dlaczego mi o tym przedtem nie powiedziałeś?
– Nie pytałaś. – Spojrzał na nią szybko i uważnie. – Abe nie żyje. To, co razem przeszliśmy, nie ma żadnego wpływu na to, co teraz robię. Moja przeszłość nie ma wpływu na obecną sytuację. Przestań więc odnosić się podejrzliwie do jedynego człowieka na wyżynie Kimberley, który jest po twojej stronie. Martw się lepiej najnowszym graczem, włączonym do rozgrywki przez kartel diamentowy, Jasonem Streetem.
– A ty się nim martwisz?
– Byłbym głupi, gdybym go zlekceważył.
– Czy dlatego wyjechaliśmy ze stacji?
– Między innymi. – Cole wzruszył ramionami. – Ale zyskamy na tym tylko dzień lub dwa. Street zna Kimberley lepiej niż każdy inny biały człowiek. Aborygeni go czczą, tak samo jak kiedyś Abe. Oczywiście, ze strachu, a nie z miłości.
Erin rozejrzała się po pustej, rozległej okolicy.
– Mamy gdzie się skryć.
– Tutaj jest ograniczona liczba wodopojów. Street zna każdy z nich. A jeśli któregoś nie zna, aborygeni mu go wskażą. Prędzej czy później nas znajdzie. Prawdopodobnie prędzej niż później.
– W takim razie po co wpakowaliśmy się w ten cholerny piec?
– Tutaj wiem, że każdy napotkany człowiek jest wrogiem. Na stacji nie miałbym takiej pewności. Wahanie byłoby fatalne w skutkach. – Popatrzył na Erin. – Mógłbym w ciągu czternastu godzin umieścić cię na pokładzie samolotu. Nadal chcesz szukać diamentów?
– A jak myślisz?
– Przede wszystkim widzę, że przenośna lodówka stoi w pełnym słońcu.
Erin krzyknęła z przerażenia i odwróciła się. Tkanina odblaskowa, którą nakryła lodówkę, zsunęła się. Dziewczyna ułożyła srebrny materiał na miejscu.
– Lód i tak się w końcu rozpuści – powiedział Cole. – Co się wtedy stanie z filmami?
– Nic, jeśli będę uważała. Emulsja nawet w takim upale się nie rozpuści. Nie można ich tylko wystawiać na słońce. Torba, w której noszę filmy podczas robienia zdjęć, jest izolowana.
– Ile rolek już wykorzystałaś?
– Niewiele.
Uśmiechnął się lekko.
– To znaczy ile?
– Mniej, niż bym chciała. Kiedy pracuję, często zużywam cały film w ciągu pięciu minut.
– Nic dziwnego, że zapełniłaś tę lodówkę aż po brzegi. Masz tam z dziesięć kilogramów rolek.
– A ty masz z dziesięć kilogramów naboi do strzelby.
– Jeśli mi ich zabraknie, będę strzelał z twoich filmów.
– Szkoda, że mnie naboje na nic się nie przydadzą. Ile czasu będziemy podróżować?
– Do nastania pory deszczowej.
– A kiedy to będzie?
– Jak spadnie deszcz.
– Dzięki. Staram się oszczędnie gospodarować filmami, ale kiedy robię zdjęcia, o wszystkim zapominam. Każda scena wydaje mi się zupełnie nowa. Boję się, że jeśli jej nie uwiecznię, nigdy już czegoś takiego nie zobaczę.
Cole lekko dotknął jej policzka.
– Ja czuję to samo, kiedy badam okolicę. Zdaje mi się, że wszędzie są ukryte skarby, które tylko czekają na odkrywcę.
Zanim Erin zareagowała na przelotną pieszczotę, Cole cofnął dłoń i skupił się na coraz trudniejszym terenie. Zagryzła wargę i starała się nie zwracać uwagi na przyśpieszone bicie serca, wywołane czymś, tak zwyczajnym, jak dotyk jego palców. Skoncentrowała się na obserwacji okolicy.
– Zobacz! Kangury! – zawołała nagle. Blackburn zerknął na prawo.
– Nic podobnego.
– Jak to? Oczywiście, że to kangury. Nic innego tak nie skacze.
– Ależ skąd. Zapytaj któregokolwiek Australijczyka. Powie ci, że to są albo „kangi”, albo „roos”. Wydaje mi się, że roos. Kangi występują dalej na wschód.
Erin prychnęła rozbawiona. Towarzystwo Cole'a sprawiało jej coraz więcej przyjemności. Zawsze tak było, kiedy zapominała o narzuconej sobie rezerwie i zaczynała reagować naturalnie. On również zachowywał się w naturalny sposób i niczego nie udawał.
Powtarzała sobie, że jest niemądra, ale to nic nie pomagało. Dziesięć minut później Rover zwolnił i zatrzymał się w cieniu pod niskimi skałami. Cole wysiadł, sprawdził poziom płynu hamulcowego i zakręcił zbiornik.
– Jakieś kłopoty? – zapytała.
– Wycieka nam trochę płynu, ale tak mało, że nie musimy się martwić. Mam pięć litrów zapasu w skrzynce na narzędzia.
Otarł czoło ramieniem, poprawił kapelusz i spojrzał w niebo. Upał i wilgoć sprawiały, że nabrało świetlistego srebrnoszarego koloru, charakterystycznego dla tropików. Zobaczył w pobliżu drogi wyschnięte koryto strumienia, którym w porze deszczowej spływał nadmiar wody. Teraz było zupełnie suche, tak jak się spodziewał.
– Obejrzę ściany tego koryta. Jeśli obiecasz, że nie zaczniesz robić zdjęć, pozwolę ci zostać w cieniu samochodu. Jeśli nie, to idziesz ze mną.
– Dlaczego nie wolno mi robić zdjęć?
– Nie chcę stracić pół godziny na poszukiwania. Tutaj bardzo łatwo się zgubić.
– Idę z tobą. I zabieram aparat.
Cole badał ściany wyschniętego koryta, a Erin wchłaniała płaszczyzny, cienie i kolory krajobrazu. Stopniowo ogarniało ją subtelne zauroczenie. Tylko raz w życiu doświadczyła podobnego uczucia, kiedy zaczęła doceniać piękno Arktyki, nie porównując jej z innymi krainami.
Gdy tylko przestała doszukiwać się w Kimberley znajomych kształtów i barw, surowe, odczłowieczone piękno wyżyny zaczęło w pełni do niej docierać. Wściekły żar dnia równoważyły mroki nocy, zalegające od horyzontu po horyzont, nie zakłócone światłami miasta. Rzadkość roślinności wynagradzały pełne gracji zarysy eukaliptusów, i łagodny szelest spinifeksu. Nie było tu wiele zwierząt, ale te, które przetrwały, zaskakiwały kształtem i oryginalnym sposobem poruszania się.
Panował absolutny spokój piękniejszy od muzyki, urzekający bardziej niż łatwe do uchwycenia piękno wody, traw czy lasów. Głęboka cisza przemawiała do duszy Erin.
Zdała sobie sprawę, że Cole stoi obok i przygląda się jej.
– Wreszcie do ciebie dotarło, prawda? – zapytał.
– Co takiego?
– Piękno tego kraju.
– Tak. Jest niezwykły – odpowiedziała szczerze. – Mimo tego piekielnego klimatu.
– Jak Arktyka w zimie. – Wolno skinęła głową. – Uważaj – ciągnął stłumionym głosem. – Jeśli się zakochasz w tej ziemi, nic innego cię nie zadowoli. Za kołem polarnym jest wiele krain, ale wyżyna Kimberley jest tylko jedna. Czegoś podobnego nie znajdziesz nigdzie na świecie. Gdziekolwiek pojedziesz, ten krajobraz będzie cię prześladował.
Erin wpatrzyła się w Cole'a.
– Kochasz to miejsce.
– Ale nie w porze przejściowej. Chociaż czasami nawet i wtedy.
– Dlaczego stąd wyjechałeś?
– Szukałem diamentów w kolorze twoich oczu. Jeszcze kilka tygodni temu myślałem, że znajdę je w Brazylii.
– A tutaj są diamenty?
Uśmiechnął się smutno.
– W tym łożysku nie znalazłem nic interesującego. Jeśli nawet są tu jakieś warstwy, pozostawione przez rzeki z paleozoiku albo przez plaże, to tutaj nic nie widać. – Kiedy doszli do samochodu, zapytał: – Masz ochotę poprowadzić? Chciałbym obejrzeć okolicę przez lornetkę.
– Możesz nawet się przespać. Uwielbiam prowadzić.
– Świetnie. Pedał hamulca trochę luźno chodzi, więc pamiętaj, że musisz nacisnąć dwa albo trzy razy.
Droga do kopalni wznosiła się wolno po długim, łagodnym grzbiecie, dzięki czemu Erin mogła przejść na trzeci bieg. Miała trochę kłopotu z oporną skrzynią biegów, ale jakoś sobie poradziła. Zmieniała biegi, stopniowo nabierając szybkości. Cieszyła się wiatrem wpadającym przez okno.
– Nie za szybko'? – zapytała.
– Możesz jechać tak szybko, jak chcesz. Wokół nie widzę nic oprócz piaskowca.
Droga pięła się w górę, przecięła kolejny szczyt i nagle zaczęła zbiegać w dół, do wąwozu, który musiał mieć ponad trzysta metrów głębokości.
– Mój Boże – jęknęła Erin i szybko przeszła na drugi bieg.
– Wjechaliśmy na szczyt góry.
– Ściśle mówiąc, wspięliśmy się na główne wzniesienie niewielkiego łańcucha. Na Alasce nikt by tego nie nazwał górami.
– Nic nie szkodzi. W końcu zrozumiałam, że nie jestem na Alasce. – Spojrzała na drogę wijącą się serią stromych zakosów. – Czas trochę zwolnić.
Dotknęła pedału hamulca prawą stopą i poczuła, że dobija go do podłogi. Nacisnęła kilka razy, ale nie poczuła oporu.
– Nie mamy hamulców – powiedziała zdenerwowana. – Spróbuję wrzucić jedynkę.
Oboje wiedzieli, że jadą zbyt szybko jak na pierwszy bieg.
Ale jednocześnie tylko tak można było nieco przyhamować rozpędzony samochód. Erin wcisnęła sprzęgło i próbowała przesunąć dźwignię na pierwszy bieg. Jadący teraz na luzie samochód nabierał prędkości jak rozszalała lokomotywa. Ze skrzyni biegów wydobył się rozdzierający zgrzyt metalu. Erin jeszcze raz wcisnęła sprzęgło. Znowu metal zazgrzytał o metal. Jeszcze raz powtórzyła manewr, z tym samym efektem.
– Wróć na dwójkę – poradził Cole.
Ona doszła do tego wniosku w tej samej chwili. Zanim jeszcze przebrzmiały jego słowa, nacisnęła sprzęgło i przesunęła dźwignię z powrotem na drugi bieg. Puściła sprzęgło. Silnik ryknął, samochód zadrżał, ale po chwili wszystko się wyrównało. Nadal jednak jechali o wiele za szybko jak na gwałtownie schodzącą w dół drogę.
Kilkaset metrów przed nimi droga zakręcała ostrym zakosem. Oboje w jednym momencie zdali sobie sprawę, że Rover nie utrzyma się drogi i runie w przepaść.
Cole już sięgał po kierownicę, ale Erin uprzedziła go i skręciła gwałtownie w prawo, gdzie wśród piaskowcowych głazów rosła kępa eukaliptusów. Samochód ściął jedno drzewo tuż przy ziemi, zgarnął je na stalową szynę i wyrzucił w powietrze. Drugie drzewo z cienkim zgrzytem otarło się o karoserię po stronie kierowcy. Trzeci eukaliptus był najgrubszy. Rover uderzył w niego i zatoczył się na głaz. Erin znowu szarpnęła kierownicę i samochód obił się o dwa kolejne eukaliptusy. Tymczasem zmniejszył prędkość już na tyle, że mogła wrzucić jedynkę i zwolnić.
Ostatnie drzewo, na które wpadli, zadrżało, ale się nie złamało. Kurz, gałęzie i liście uniosły się wokół nich. Silnik zamarł. Erin przerzuciła dźwignię na wsteczny, a Cole zaciągnął ręczny hamulec.
Wokół stało się bardzo cicho. Piach kłębił się w kabinie Rovera. Erin spojrzała na Cole'a.
– Co, nie będzie żadnych dowcipów o kobiecie za kierownicą? – zapytała roztrzęsiona.
– Dałbym ci się zawieźć na koniec świata – odparł. – Chcesz zjechać na dół, czy mam cię zastąpić.
– Z przyjemnością się z tobą zamienię.
Uruchomili samochód i zjechali na dno wąwozu; Erin trochę ochłonęła. Była całkiem wyczerpana. Kiedy Cole zaparkował na płaskim terenie, westchnęła z ulgą. Wyszedł z samochodu, wyjął ze skrzynki z narzędziami małą latarkę, półokrągły klucz, śrubokręt, kilkadziesiąt centymetrów cienkiej gumowej rurki i zniknął pod Roverem.
– Tylko mi się nie waż nigdzie odchodzić i nie zaczynaj fotografować – powiedział.
Erin podskoczyła, ponieważ głos rozległ się tuż pod nią.
Z poczuciem winy schowała aparat do torby. Po chwili wzięła lornetkę i wspięła się po przednim zderzaku na platformę nad kabiną. Znalazła stosunkowo wygodne miejsce między kanistrami z benzyną a zapasowymi kołami. Było tam chyba wiele wygodniej niż na ziemi, o czym świadczyły przekleństwa, wydobywające się spod samochodu. Włożyła kapelusz i zaczęła oglądać okolicę przez szkła.
Nic się nie poruszało, oprócz rozedrganego od upału powietrza. Od czasu do czasu zrywał się lekki wietrzyk, nie dający żadnej ochłody. Wąwóz i równina na jego drugim końcu były zupełnie puste. Nie widziała bydła ani kangurów, ani ptaków, tylko skały i drzewa, niewiarygodne w tych trudnych warunkach.
Erin odsunęła lornetkę od oczu. Jej wzrok przyciągnął jakiś ruch w pobliżu. Popatrzyła na punkt odległy od niej o trzydzieści metrów.
– Cole? – zawołała. Odpowiedział jej głuchy pomruk – jak wyglądają australijskie jadowite węże?
Spod samochodu wysunęła się głowa, a za nią ubrudzony smarem tors. Szorty Cole'a i tył jego nóg przybrały rdzawy kolor ziemi. W ręce trzymał kawałek czarnej rurki. Spojrzał na Erin, która siedziała po turecku na zapasowej oponie i patrzyła przez lornetkę. Dziewczyna pokazała mu węża, pełznącego po ziemi. Był jasnobrązowy, a jego brzuch połyskiwał na niebiesko. Migotliwe błyski przemykały po całym, jakby świeżo wypolerowanym, półtorametrowym ciele, kiedy gad wił się z leniwą, pełną siły gracją prawowitego mieszkańca tej okolicy.
– Niektóre z nich dokładnie tak wyglądają – powiedział Cole.
– Jest niebezpieczny?
– Jak diabli.
– Cholera. Chciałam podejść bliżej i go sfotografować.
– Dlaczego?
– Spójrz na ten kontrast między błyszczącymi łuskami i ziemią, na te idealne łuki jego ciała na tle kanciastych skał. To jedyny wykwit życia wśród kamieni i piachu… – Wzruszyła ramionami. – Jest piękny.
– To królewska mulga, jeden z najbardziej niebezpiecznych węży na ziemi. Trzymaj się od niego z daleka – nakazał surowo. – Piękny! – powtórzył ironicznie. – Mogłem tego oczekiwać. Każdy, kto wierzy w dobre wróżki, musi mieć jakieś inne dziwactwa.
Erin spojrzała na rurkę, którą trzymał w ręku.
– To na pewno wygląda brzydko. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
– W dodatku mogło się również okazać śmiertelnie niebezpieczne – oznajmił Cole, przeciągając się. – Od zderzenia z kopcem termitów za Fitzroy Crossing mieliśmy niewielki wyciek. Zacisk przytrzymujący rurkę wbił się w gumę, przetarł w niej dziurę i cały płyn się wylał.
– I co teraz?…:. zapytała. – Będziemy wolniej jechać i modlić się, żeby nie trzeba było hamować?
– Nie ma problemu. Kimberley to zabójczy teren dla samochodów i dlatego wszyscy tu wożą ze sobą zapasowe przewody i płyn hamulcowy. Wymieniłem zniszczoną rurkę i sprawdziłem, czy nie ma innych przecieków. Kiedy napełnię zbiornik, ruszamy dalej.
– Dzięki Bogu. Wcale mi się nie uśmiechała dalsza droga piechotą.
– W porze przejściowej? To byłoby bardzo trudne. Przeszłabyś najwyżej trzy kilometry.
Cole poszedł na tył Rovera, otworzył skrzynię z częściami zapasowymi, wyjął duży kanister z płynem i potrząsnął nim. Był prawie pełny. Wrócił do maski, otworzył ją i odkręcił zbiorniczek. Miał w pamięci zanieczyszczone paliwo do helikoptera, więc wylał kroplę płynu na dłoń i potarł palcami. Nie wyczuł ziaren piachu.
Jednak po kilku minutach palce zaczęły go piec. Powąchał płyn w kanistrze. Oprócz jego charakterystycznego zapachu, wyczuł coś jeszcze.
– A to drań – warknął.
Wytarł palce o ziemię i wylał zawartość kanistra do wyschniętego kanału odpływowego na poboczu drogi.
– Co się stało?
– Ktoś dodał żrącej substancji do płynu hamulcowego. Gdybym go wlał do zbiornika, w całym Kimberley nie znalazłbym wystarczającej ilości rurek na wymianę.
Erin spojrzała na pusty pojemnik.
– Jak daleko dotrzemy bez hamulców?
– O wiele bliżej niż z nimi.
Przeszukał pudła z zapasami. Wyjął kilka butelek, obejrzał i schował z powrotem. W końcu znalazł wielką butlę mydła w płynie. Erin patrzyła z niedowierzaniem, jak wlewa je do pustego zbiorniczka. Kiedy skończył, dokręcił wieczko i uśmiechnął się.
– Płyn to płyn. Ten jest trochę cięższy niż właściwy, ale spełni swoje zadanie. – Uśmiechnął się krzywo. – Pociesz się, że będziemy mieli najczystsze przewody hamulcowe w całej okolicy.
– Na jak długo nam to wystarczy?
Wzruszył ramionami.
– Pierwsi się o tym przekonamy.