Rozdział trzydziesty czwarty

Godzinę po wschodzie słońca Erin patrzyła na płomienie ogniska, buchające pod niebem, które drżało od zamglonego światła. Kiedy ulewa ustała, nocne niebo zasnuwały czarne chmury. Tuż przed świtem zerwał się pachnący deszczem wiatr i przyniósł szum wody, wypływającej z każdej szczeliny i zagłębienia wzgórza Bridget. Niebo było zasnute gęstą powłoką napęczniałych od wilgoci chmur.

Erin, ubrana w dodatkową koszulę, którą Cole zabrał właśnie na taki wypadek, prawie zmarzła, mimo że siedziała w schronieniu zbudowanym z przezroczystych płacht plastyku. Było to uczucie tak nowe, że wydało jej się zabawne, podobnie jak apetyt na kawałek węża mulga, którego Cole upolował, kiedy pierwsza fala ulewy wypłoszyła go ze skalnej rozpadliny. Roześmiała się cicho, sięgnęła po pełną manierkę i wypiła tyle wody, na ile miała ochotę.

Cole podniósł wzrok znad rozpalanego ogniska i również się uśmiechnął.

– Lepiej się czujesz?

– Wręcz niedorzecznie wspaniale – przyznała, odkładając manierkę po kilku łykach. – Być może jutro albo pojutrze zginiemy, ale teraz tu siedzę i cieszę się, że jest mi chłodno, a na myśl o wężu na śniadanie ślinka napływa mi do ust.

Roześmiał się radośnie i żywiołowo. W jego oczach odbijały się płomienie ognia.

– To lepsze niż foka, co?

– Bez porównania. – Przeciągnęła się, lekko zadrżała i usiadła wygodniej. – Woda to wspaniała rzecz! Chociaż muszę przyznać, że przez chwilę się bałam, że utonę.

– Ja, też -przyznał wesoło Cole. – Wciąż nie mogę uwierzyć, że ta masa wody, która spłynęła tą szczeliną, nie porwała nas i nie zmyła aż do Zatoki Admiralicji. – Zobaczył, że Erin dla rozgrzewki rozciera ramiona. – Usiądź przy ogniu i zjedz śniadanie. Za godzinę nie będziesz wierzyła, że miałaś na to ochotę.

– Na jedzenie?.

– Nie, na ogrzanie się przy ognisku. Dzisiaj będzie równie gorąco jak wczoraj, ale ponieważ wilgotność po deszczu jest jeszcze większa, upał da nam się dotkliwiej we znaki.

Erin potrząsnęła głową.

– Co za klimat. To cud, że aborygeni tu przetrwali.

– Wielu z nich to się nie udało – odparł Cole, podając jej kawałek spieczonego mięsa.

– Myślisz, że ten przeżył?

– Ten, który nas śledził?

Skinęła głową z ustami pełnymi jedzenia.

Cole wzruszył ramionami i ugryzł kawałek mięsa.

– Po deszczu nie znalazłem żadnych nowych śladów. Jeśli zszedł ze wzgórza, to nie na tę stronę.

Zanim skończyli śniadanie, ziemia zaczęła parować. Słońce wyciągało z niej wilgoć. Cole wstał i korzystając z jaśniejącego światła przyglądał się uważnie wzniesieniu.

– Cole?

Mruknął coś pytająco.

– Czego szukasz? Aborygena?

Wolno potrząsnął głową. Całą uwagę skupił na podnóżu wzniesienia.

Erin podniosła się i stanęła obok Cole'a. Popatrzyła w tym samym kierunku, ale nic nie zauważyła, oprócz niewielkiej kaskady spływającej po nierównej skale.

– A niech mnie! – odezwał się w końcu Blackburn.

– Co się stało?

– Widzisz tę kaskadę? – Przytaknęła. – Płynie między kępami spinifeksu i tymi karłowatymi drzewkami. Potem spada na to rumowisko u stóp wzgórza, prawda?

– Tak. – Erin pochyliła się naprzód.

– A widzisz, gdzie potem wypływa?

Erin jeszcze bardziej się pochyliła i wytężyła uwagę.

– Nie widzę – odparła w końcu.

– Ja też nie.

Cole wziął plecak i strzelbę i ruszył w kierunku kaskady. Erin poszła za nim, wyciągając nogi, żeby dotrzymać mu kroku.

Kiedy stanęli na skraju rumowiska, wcale nie znaleźli rozwiązania zagadki. Woda spadała na kamienie, wśród których wyrastał skrob, ale nie było widać, gdzie następnie wypływa.

– Co… – zaczęła Erin, ale Cole przerwał jej gwałtownym gestem.

– Słyszysz coś? – zapytał. Erin chwilę nasłuchiwała. – Słyszę szum wody.

Blackburn zrzucił plecak i podał jej strzelbę.

– Idę przyjrzeć się temu bliżej. Sprawdź, czy w pobliżu nie ma innych miejsc, gdzie woda spływa ze wzgórza, ale nie pojawia się na równinie.

Im dłużej Erin patrzyła na wzgórze Bridget, tym bardziej nie wiedziała, co o tym myśleć. Mimo nocnej gwałtownej ulewy bardzo mało wody spływało z długiego wapiennego stoku. Można to było wytłumaczyć tym, że karłowate drzewka, twardy spinifeks i popękana powierzchnia kryły większość strumyków. Ale trudno było wyjaśnić fakt, że tylko kilka ze spadających języków wody wypływało spod stóp wzniesienia za krąg wypalonej ziemi, pozostały po aborygeńskim ognisku. W niecce dostrzegła jedynie płytkie kałuże, pozostałość deszczu.

Cole zszedł z rumowiska i szybko zbliżył się do Erin.

– To miejsce jest bardzo dziwne – oznajmiła dziewczyna.

– Tak, cholernie mały odpływ wody – przytaknął zwięźle.

– Czy właśnie to miałeś na myśli mówiąc, że wapień jest jak gąbka?

Roześmiał się, ale w jego oczach płonęło podniecenie.

– Niezupełnie, kochanie. Potrzeba więcej czasu i większego ciśnienia, żeby woda wniknęła w niewielkie przestrzenie między cząsteczkami wapienia.

– W takim razie, co się dzieje z tą wodą? To nie jest małe wzgórze. Jego szczyt musi mieć przynajmniej dziesięć kilometrów kwadratowych powierzchni.

– Raczej około dwudziestu pięciu. A wczoraj w nocy spadło około trzech, a może nawet pięciu centymetrów deszczu.

– Czy to wszystko spłynęło ze szczytu w ciągu nocy?

– Gdyby tak było, brodzilibyśmy po pas w wodzie. Założę się, że tylko niewielki ułamek wody, która spada na wzgórze Bridget, widzi kiedykolwiek światło dzienne. Większość wpada w rozpadliny, znika w wypłukanych kanałach i w końcu dociera do wód gruntowych.

– Czy właśnie coś takiego dzieje się z tą kaskadą?

Skinął głową.

– Każda kropla wody, która spada na szczyt wzniesienia, dąży ku dołowi. Jestem przekonany, że ten wapień jest poprzecinany mnóstwem wypłukanych kanałów.

– Jaskinie? – zapytała Erin cienkim z przejęcia głosem.

– „Twój spadek to istny skarbiec zamknięty przez skalną pieczęć”. – Zęby Cole'a zalśniły jaskrawą bielą na tle czarnego zarostu. – Idziemy, kochanie. Zobaczmy, jak można się dostać pod tę pieczęć.

Pierwszy rumieniec podniecenia na policzkach Erin zbladł, kiedy Cole bezskutecznie przeszukiwał podstawę wzgórza Bridget. Szukał otworu, który mógłby prowadzić do jaskini. Znalazł pęknięcia w skalnej ścianie, w których znikała woda. Były też szczeliny, gdzie wpływało więcej wody, niż wypływało. Jednak nie dostrzegł otworu na tyle dużego, żeby wsunąć weń dłoń, nie mówiąc już o przejściu na drugą stronę.

Znowu zaczęło padać. Krople były rzadkie, powolne i ciepłe. Czuli się jak uwięzieni pod nie dokręconym prysznicem.

Po dwóch godzinach Erin zdjęła kapelusz z miękkim rondem, wytarła nim twarz i usiadła na spadającym pod ostrym kątem w dół, kamienistym gruncie, pod obojętnym cieniem drzewa. Temperatura dochodziła do czterdziestu stopni. Pomiędzy opadami wilgotność powietrza sięgała maksimum.

– Przynajmniej mamy tyle zapasów wody, że możemy uzupełnić wszystko, co wypocimy – powiedział Cole.

– Wcale nie narzekam.

Uśmiechnął się i pogładził ją po policzku.

– Wiem. Na nic nie narzekałaś.

– Z wyjątkiem tej goanny.

– Powiedziałaś, że jest lepsza niż focze mięso.

– Wszystko jest lepsze niż focze mięso, nawet głód – odparła. – No, może nie do końca. – Westchnęła i przeciągając się podniosła wysoko ramiona. – Cud! – zawołała ze zdziwieniem.

– Co takiego?

– Chłodny powiew.

– Chyba w końcu dopadła cię tropikalna choroba – stwierdził, ocierając pot z twarzy. – Stąd aż po Snowy River nie uświadczysz chłodnego wiatru.

– Ależ tak! – Wzięła jego dłoń i uniosła do góry. – Tutaj.

Kiedy tylko Cole poczuł strumień chłodnego powietrza, większa dawka adrenaliny zaczęła krążyć w jego żyłach. Minął Erin, przedarł się przez ostry spinifeks i karłowate drzewka, i stanął jak wryty. Ukryte wśród rumowiska i roślinności, otwierało się w wapiennej ścianie czarne wąskie przejście.

– Cole? Czy znalazłeś to, czego szukaliśmy? – Erin spojrzała w napięciu na skalne zbocze. – To chyba za małe. Czy Abe to był duży mężczyzna?

– Mniejszy ode mnie.

– Prawie każdy jest mniejszy od ciebie – odparła sucho.

Sprawnym ruchem Cole zdjął z ramienia strzelbę i odłożył na bok. Plecak z głuchym jękiem opadł na ziemię.

– Wchodzę do środka. Zaczekaj tutaj.

– Nie ma mowy.

– Jaskinie są niebezpieczne – oznajmił surowo.

– Większość interesujących rzeczy w życiu jest niebezpieczna.

Spojrzał na nią z ukosa, a potem uśmiechnął się krzywo.

– Przynajmniej daj mi sprawdzić, czy przy wejściu nie ma żadnych pułapek, naturalnych albo zrobionych przez człowieka.

– Dobry, stary Abe, król kłamstwa – wymamrotała Erin.

– Właśnie. Chociaż nie mamy gwarancji, że to jaskinia Abe'a. Jak mówiłem, całe wzgórze może być podziurawione jaskiniami.

– Ale ta szczelina trochę przypomina żeńską „mapę Tasmanii” – stwierdziła Erin ze śmiertelnie poważną miną.

Po chwili zaskoczenia Cole parsknął śmiechem, niespodziewanie chwycił Erin i mocno ją pocałował.

– To na szczęście – powiedział i wypuścił ją równie nagle. Zanim Erin zdążyła go upomnieć, żeby uważał, zniknął bez śladu, jak spływająca ze stoku woda.

Otwór nie był tak wąski, jak się wydawało, ponieważ biegł trochę krzywo. W ciągu kilku sekund Cole z tropikalnego słońca wszedł w nieprzeniknione ciemności. Zatrzymał się, zapalił zapałkę i osłonił płomień dłonią. Pierwszą rzeczą, jaką ujrzał w drżącym świetle, był stos grubych kremowych świec. Dalej leżał rząd górniczych kasków z lampkami i paliwo.

Zobaczył też zardzewiałe blaszane pudełko po cukierkach. Podniósł je dygoczącymi z emocji rękami. W pudełku coś zagrzechotało. Kiedy na nie patrzył, paląca się zapałka zaczęła parzyć jego skórę. Zgasił ją z przekleństwem i sięgnął po następną.

– Cole? – zawołała Erin. – Nic ci się nie stało?

Wydał długie, urywane westchnienie. Uświadomił sobie, że przez chwilę nie oddychał.

– Nic mi nie jest. Możesz przynieść plecak i strzelbę do wejścia?

Erin chwyciła broń i plecak. Jego ciężar ją zaskoczył. Na myśl, że Cole dźwigał go w morderczym upale, podczas gdy ona szła bez żadnego obciążenia, zrobiło jej się przykro. Wspięła się po kamieniach i zajrzała do pęknięcia w skalnym zboczu.

Cole zapalał świecę od płomienia poprzedniej. Lekko drżącą z przejęcia ręką podał jej jedną z nich.

Z początku Erin nic nie widziała, oprócz samego korytarza, chłodnego mroku, w którym ginęło światło i powracało z niespodziewanych miejsc, gdzie kamień odbijał blask. Z oddali dobiegał głośny szum spadającej wody. Bliżej dawało się słyszeć kapanie i delikatny szmer cienkich strużek, jak drżące westchnienie rozchodzące się po wiecznym mroku jaskini.

Wapień ożywał pod wpływem wody.

– Co to jest? – zapytała Erin, dostrzegłszy blaszane pudełko.

– Coś, co zostawił Abe.

– Puste?

– Nie.

– Są tam diamenty? – zapytała podniecona.

Cole podważył wieczko.

– Nie. Ale jest tu coś, co w jaskini jest cenniejsze od diamentów. Zapałki.

Na garści drewnianych zapałek i wodoszczelnych pojemniczkach, zawierających kolejne zapałki, leżała złożona kartka. Erin ostrożnie wzięła papier i rozłożyła. W migocącym płomieniu świecy zobaczyła wyblakłe, eleganckie linie pisma Abe'a.

„Wnuczko,

Jeśli dotarłaś tak daleko, jest w tobie więcej mojej krwi niż krwi Bridget. Ona nienawidziła Kimberley. Twierdziła, że to miejsce dobre tylko dla skazańców i tubylców. Ale to mnie kochała, a nie mojego brata. Moje dziecko urodziła. Królowa Kłamstwa. Przeklinam ją.

Napij się, dziecię, moich marzeń. Zobacz, gdzie płynie czarny łabędź. Dotknij skarbu Pana Boga, Tam, gdzie pod zimną skałą się chowa.

Żegnaj, wnuczko zdradzonej miłości, krwi z mojej krwi, kości z mojej kości. Nie zostawaj tu zbyt długo. Zachłyśniesz się czernią i utoniesz”.

– Wygląda na to, że miałeś rację – odezwała się Erin. – Bridget nosiła w sobie dziecko Abe'a, kiedy wyszła za mąż za mojego dziadka..

– „Królowa Kłamstwa” – mruknął Cole. Schylił się i w ciemnościach zaczął szperać w plecaku. Wyjął z niego wszystko, oprócz małej latarki.

– „Przeklinam ją” – powiedziała cicho Erin. Złożyła papier i schowała z powrotem do pudełka. – Chyba nie umiał przebaczać.

– A ty byś umiała?

– Czasami mi się to udaje – odparła wzruszając ramionami.

Wzięła wodoszczelne pudełko zapałek, sprawdziła jego zawartość i włożyła je do kieszeni szortów.

– Czy to znaczy, że przebaczyłaś Hansowi? – zapytał Cole.

Wziął strzelbę i oparł ją o skałę w pobliżu wejścia.

– To znaczy, że sama sobie przebaczyłam głupotę i łatwowierność. – Zamknęła pudełko i postawiła na ziemi. – Nie sądzę, żeby Abe dotarł do tego punktu. Wolał wypić morze piwa niż stanąć twarzą w twarz z samym sobą.

Jasne oczy Cole'a zalśniły w świetle świecy, kiedy zwrócił się do niej.

– A ja? Już mi wybaczyłaś, że nie zacisnąłem ręki na szyi Lai i nie skręciłem jej karku?

– Pytasz niewłaściwą osobę. – Wzięła kilka świec i włożyła do drugiej kieszeni.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Zapytaj samego siebie, a nie mnie.

Przez kilka chwilę w jaskini było słychać tylko szum wody cieknącej w szczelinach nieczułego kamienia.

Potem Cole włożył plecak i odwrócił się; chrzęst jego kroków na kamieniach wymieszał się z odległym szemraniem wody. Obejrzał znajome karbidowe lampki na kaskach i spróbował jedną zapalić. Ku jego zdziwieniu, działała. Czysty płomień palił się równo, a okrągłe lusterko zwielokrotniało jego jasność. Cole przykrył płomień stożkowatym szklanym kloszem.

Zdmuchnął świeczkę i chciał zapalić kolejną lampkę, ale nie działała. Trzeciej też nie udało mu się uruchomić. Dopiero czwarta okazała się dobra. Zdjął kapelusz, włożył kask, a drugi, również z palącą się lampką, podał Erin. Dziewczyna szybko nauczyła się nie patrzeć prosto w światło nad czołem Cole'a.

– Zdejmij kapelusz – polecił.

Kask był za duży. Cole dopasował paki i sprzączki i jeszcze raz włożył go Erin na głowę. Tym razem trzymał się dobrze.

– Idź przynajmniej trzy metry za mną – powiedział. – Nie ma sensu, żebyśmy oboje wpadli w tę samą dziurę.

Erin zmrużyła oczy. Chciała zgasić świecę, ale zawahała się.

– Chcesz mnie przestraszyć, żebym tu została, prawda?

– Nie. Po prostu mówię ci prawdę. Może będziemy szli po skale grubej jak całe to wzgórze, a może cienkiej jak jesienny lód na rzece – odparł bez ogródek. – Można się o tym przekonać, dopiero kiedy się na niej stanie. Albo się załamie, albo nie.

Nerwowo spojrzała na ziemię pod stopami. Była nie równa i wydawała się solidna.

– Może powinniśmy wstrzymać się z badaniami do czasu, kiedy wrócimy tu z linami i sprzętem?

– Zaczekaj na mnie przy wejściu. Tam nic nie grozi. – To była jedyna odpowiedź Cole'a.

– Nie.

– W takim razie idź za mną ślad w ślad. Jeśli podłoże nie zarwie się pode mną, utrzyma również ciebie.

Erin zdmuchnęła świecę i ruszyła za Cole'em, trzymając się trzy metry z tyłu. Korytarz szybko się obniżał i musieli teraz iść pochyleni. Żeby zapomnieć o ciemnościach i olbrzymiej masie wapienia, która odgradzała ją od słońca, Erin myślała o Szalonym Abe Windsorze.

– Ile lat miał Abe? – zapytała dysząc ciężko, zmęczona marszem w nienaturalnej pozycji.

– Tyle, ile powinien mieć dziadek. Dlaczego pytasz?

– Może surowa wątroba krokodyla ma jakieś zalety, o których nie wiem.

Roześmiał się i nagle zaklął, kiedy sklepienie opuściło się jeszcze niżej. Musiał teraz iść na czworaka. Woda spływała po wszystkich powierzchniach, a rozmiękły kamień był śliski. Ciemne poziome linie biegły wzdłuż obu gładkich ścian. W miarę jak korytarz schodził coraz niżej, ich wysokość się zwiększała.

– Coś z tą jaskinią jest nie tak – odezwała się Erin po chwili. – Jest mała, wąska i wilgotna. Jaskinie powinny być wielkie i wspaniałe.

– Takie są tylko te najsłynniejsze. Większość to wąskie, błotniste korytarze, w których nie ma żadnych ciekawostek.

– Dlaczego?

Cole zaklął, gdy ostry kamień zranił go w kolano.

– Warunki nie są odpowiednie – wymamrotał.

– Dlaczego?

– Bo ja tak mówię, i koniec – odparował.

Erin zrozumiała aluzję i o nic już nie pytała. Pełznąc wolno, odwracała głowę i oświetlała wąskie przejście. Rozsądnie tłumaczyła sobie, że jej strach nie ma sensu. Wzgórze Bridget z pewnością się nie zapadnie i nie zmiażdży jej. Po prawej mignęło jej kilka czarnych wejść do bocznych korytarzy. Odwróciła głowę, ale światło nie docierało do ich mrocznego wnętrza. Otwory były wystarczająco duże i mógł się w nich zmieścić człowiek. Gdzieś z ich czeluści wydobywał się szum spadającej wody.

Erin drżąc sunęła naprzód. Woda skapywała ze ścian i zbierała się w kręte strumyczki, popychana siłą ciążenia wpływała z wapiennej szczeliny. Była chłodna i tajemnicza, zalewała ciemne zagłębienia i niknęła w wąskich kanałach wzdłuż ścian tunelu. Ciemne linie na ścianach zniknęły. Na nierównej powierzchni zbierały się małe, płytkie kałuże. Faliste podłoże wyglądało jak wymyte przez wartki strumień wody.

Korytarz schodził niżej pod coraz ostrzejszym kątem. Erin przypomniała sobie o bocznych odnogach, które wyławiało światło jej latarki.

– Skąd wiemy, że to właściwy korytarz? – zapytała.

– Tu są strzałki.

Tunel szedł jeszcze stromiej w dół. Wapienny występ uderzył Erin w kolano, aż poczuła ostry ból w całej nodze.

– Ile już przeszliśmy?

– Najwyżej sto pięćdziesiąt metrów.

Zaklęła pod nosem.

– To wcale nie to, kochanie. To jaskiniowy szlam. Bardzo długo musi się zbierać. Prawdę mówiąc… Nie ruszaj się!

Erin zamarła.

– Co się stało?

– Dziura w podłożu – oznajmił krótko.

Wolno wysunął głowę, obwodząc światłem nieregularny kolisty cień, który pojawił się na ziemi kilka metrów przednim. Cienkie strużki wody spadały migocząc i wijąc się z niewidocznego wylotu na sklepieniu i znikały w ziejącej poniżej dziurze. Cole położył się na brzuchu i ostrożnie posuwał się po śliskiej, nierównej powierzchni, żeby zajrzeć w dół pionowego tunelu.

Tańczące strumyki wody znikały w czerni. Sześć metrów niżej rozkołysana powierzchnia wody odbijała światło w chaotycznych błyskach. Cole zobaczył też coś, co wyglądało jak splątany łańcuch i wyraźniej niż woda odbijało światło. Stwierdził, że to ciężka, aluminiowa drabinka. Spuścił jeden jej koniec w otwór. Woda spływała i rozpryskiwała się o metalowe drążki. Górny koniec był przytwierdzony do ściany trzydzieści centymetrów poniżej krawędzi otworu.

Cole długo oglądał w świetle górniczej latami wielkie sworznie, które utrzymywały drabinkę w tunelu. Były trochę zużyte, ale nie za bardzo.

– Czy zejście jest bezpieczne? – zawołała Erin.

– Właśnie się nad tym zastanawiam.

Kiedy już straciła nadzieję, że Cole coś powie, odezwał się.

– Abe był dobrym górnikiem. Stemple we wszystkich jego kopalniach wciąż się mocno trzymają.

– No i co?

– Prawdopodobnie wystarczająco solidnie przymocował drabinkę; żeby wytrzymała mój ciężar, nie tylko jego. Poza tym, na tych sworzniach można by zawiesić Most Brooklyński.

– Tam jest drabina?

– Szczególnego rodzaju.

Cole stęknął, dźwignął się z ziemi i opuścił nogi w głąb szybu, podpierając się tylko ramionami. Z pozycji Erin wyglądało to tak, jakby był po szeroką pierś uwięziony w skale.

– Odwróć głowę. Świecisz mi prosto w oczy.

– Przepraszam. – Erin pośpiesznie się schyliła.

Cole odnalazł prawą stopą aluminiowy szczebel. Wolno przenosił ciężar ciała z ramion na nogę, nie zwracając uwagi na wodę, która ciekła mu po twarzy i ramionach. Nagle stopa się ześlizgnęła i musiał z całej siły zaprzeć się ramionami.

– Cole!

– Nic się nie stało. Szczeble są mokre.

Tym razem głębiej wsunął stopę, aż czubkiem buta dotykał skały. Metal wytrzymał jego napór nie uginając się. Sworznie ani drgnęły. Cole świadomie zmieniał nacisk na drabinkę, unosząc się w górę i opadając sprawdzał wytrzymałość zaczepu. Nic się nie poruszało.

– Ten stary drań nie był taki całkiem stuknięty – wymamrotał Cole. Spojrzał na Erin. W świetle latarki spadająca na niego woda migotała i błyszczała. – Wolałbym, żebyś nie musiała tego znosić, kochanie.

– W życiu każdego człowieka zdarzają się deszczowe dni.

– Na trochę deszczu bym się zgodził, ale przyszliśmy tu w niedobrej porze. – Podniósł głowę i spojrzał na czarny otwór, z którego spadały na niego cienkie strumyki. Stwierdził z całą pewnością, że przez ostatnie kilka minut tempo wypływania wody się zwiększyło. – To nam dobrze nie wróży.

Erin spojrzała w tym samym kierunku i jej lampka również oświetliła otwór. Mimo drżącego blasku, większe strużki nie były srebrne ani przezroczyste, tylko czarne.

– Teraz pada na tyle, żeby nas irytować – powiedział Cole. – Za kilka godzin będzie tu wodospad. Wszystko zależy od tego, jaką masę wody zbierze ten kanał odpływowy i jak długo woda z powierzchni będzie przeciekała przez wapień do kanału.

– Kiedy Abe ostrzegał, żeby nie zachłysnąć się czernią i nie utonąć, myślałam, że ma na myśli niebezpieczeństwo ataku klaustrofobii – oznajmiła Erin.

– Wątpię. Abe bardzo lubił kopalnie, im głębsze tym lepiej. Poza tym jego metafory bywają całkiem dosłowne. Jeśli mówił o utonięciu, to miał na myśli wodę.

– Czarną wodę.

– W jaskiniach nie ma innej. – Cole oparł lewą stopę na szczeblu. – Teraz jesteśmy już poniżej linii wysokiej wody.

– Co takiego?

– Mam na myśli te poziome kreski na ścianach, które mijaliśmy po drodze. To linie wysokiej wody.

– Bardzo mi to dodaje otuchy.

– Jeśli chcesz dodać sobie otuchy, wracaj do wejścia.

Erin wolno wciągnęła powietrze i nic nie powiedziała.

– Te faliste wgłębienia, po których się czołgaliśmy, dowodzą, że woda kiedyś płynęła przez ten tunel. To się może powtórzyć – wyjaśnił Cole.

– Może się powtórzyć czy na pewno się powtórzy?

– Kiedy wapień poniżej nas się nasyci, poziom wody będzie wzrastał aż do wysokości takich otworów, jak ten, którym tu weszliśmy. Jeśli odbędzie się to powoli, zdążymy wyjść. A może poniżej też są jakieś odpływy, wtedy będziemy bezpieczni.

– A jeśli nie?

– To się przekonamy, ile czarnej wody uda nam się wypić, zanim utoniemy.

Загрузка...