Rozdział dwudziesty ósmy

Świt napływał jak cicha fala upału i jaskrawego światła.

Wielkie drapieżne ptaki wyżyny Kimberley rozpościerały skrzydła i wzbijały się z gałęzi baobabu pod rozpalające się niebo. Erin pochyliła się nad pierwszym statywem, a potem nad drugim. Naciskała raz po raz wyzwalacz, ponownie ustawiała ostrość i jeszcze raz uruchamiała migawkę, aż ostatnia klatka filmu przewinęła się automatycznie, wydając cichy szelest. Erin pochyliła się nad trzecim aparatem, ale zaraz sobie uświadomi• ła, że jest już za późno. Moment przebudzenia drapieżnych kani odszedł już w przeszłość.

Przeciągnęła się, westchnęła i zaczęła zdejmować aparaty ze statywów.

– To już koniec? – zapytał Cole, wyłaniając się z nikłego cienia pod akacją.

Erin podskoczyła. Tak bardzo skupiła się na pracy, że zapomniała o obecności Blackburna, który pilnował jej ze strzelbą w ręku.

– Tak, na dzisiaj wystarczy.

Spakowała sprzęt, przewiesiła torby przez ramię i rozejrzała się po okolicy, która z wolna, ale nieodwołalnie zmieniała się pod wpływem gwałtownie wschodzącego słońca. Uczyła się nowego rytmu, jaki obowiązuje w tym dziwnym, surowym kraju. Między innymi przekonała się, że trzeba wstać wcześnie, żeby się nacieszyć stosunkowym chłodem. Każdego ranka przez chwilę niemal tęskniła za słońcem.

Ale tylko przez chwilę. Mimo że wschód nastąpił niecałe pięć minut temu, temperatura dochodziła do trzydziestu stopni. Ciężkie powietrze po prostu nie pozwalało ziemi wystygnąć nawet w ciągu mrocznych godzin nocy. Każdy dzień był gorętszy i bardziej wilgotny niż poprzedni. Chmury niezmiennie napływały, pomrukując obiecująco, ale nie spadała ani kropla deszczu.

Mrużąc oczy dla ochrony przed rannym blaskiem, Erin popatrzyła na czarne plamki drapieżnych ptaków, szybujących z gracją po rozświetlonym niebie.

– Zawsze się zastanawiałam, czy drapieżne ptaki tak dużo spędzają w powietrzu dlatego, że to potrafią, czy dlatego, że muszą.

– Pewnie jedno wynika z drugiego.

Cole sięgnął po torby ze sprzętem i niechcący przesunął dłonią po nagim ramieniu Erin. Dziewczyna uchyliła się i zrobiła krok w tył, mówiąc mu bez słów, że nie chce jego pomocy i nie życzy sobie, żeby jej dotykał.

Cole zacisnął wargi, odwrócił się i ruszył przed siebie.

Erin nie sprzeciwiała się jego zarządzeniu, że nie wolno jej znikać mu z oczu, ale jasno dała mu do zrozumienia, że łączą ich teraz jedynie wspólne interesy. Nie podobało mu się to, ale nie starał się tego zmienić. Wiedział, że wszelki nacisk doprowadzi do tego, że dziewczyna jeszcze bardziej się od niego odsunie.

Kiedy przemierzali krótką drogę dzielącą ich od stacji, usłyszeli odgłosy nieznanych ptaków, dobiegające ze wszystkich akacji i eukaliptusów. Studnia Abe'a i koryto do pojenia bydła stały się Mekką dla wszelkiego rodzaju dzikich zwierząt. Ułatwiło to pracę Erin. Przez dwa dni pobytu na stacji udało jej się sfotografować czternaście różnych odmian miejscowej fauny. Na własnej skórze przekonała się, dlaczego drapieżniki zasadzają się na ofiary przy wodopoju.

To po prostu bardzo skuteczna metoda.

– Którą kopalnię dzisiaj obejrzymy? – zapytała.

– Psa numer cztery.

– Jeszcze raz? – Cole skinął głową. – Dlaczego?

– Ponieważ w jej pobliżu znajduje się miejsce, które chciałbym zbadać.

– Czy to nie przy czwartej kopalni widzieliśmy goannę?

– Tak.

– Świetnie. Od dawna się zastanawiam, jak najlepiej ją uchwycić.

– Byle nie gołymi rękami – odparł z poważną miną.

Erin uśmiechnęła się mimo postanowienia, że utrzyma znajomość z Cole'em na oficjalnej stopie. Teraz było to równie trudne, jak na początku, i z tych samych powodów. Jego inteligencja, refleks i specyficzne poczucie humoru pociągały ją jeszcze bardziej niż regularne rysy twarzy i silne ciało.

Pomyślała gorzko, że Cole jest na tyle rozgarnięty, że nawet nie próbuje dostać się znowu do jej łóżka. A może to słodka drobna Lai zaspokaja te jego potrzeby.

Erin ani przez chwilę w to nie wierzyła. Kiedy znajdowali się na stacji, wciąż był obok niej. Spali w jednym pokoju, jedli przy tym samym stole, razem latali helikopterem.

Przyszło jej do głowy, że Cole'owi nie chodzi tylko o jej bezpieczeństwo. Może boi się zostać sam na sam z Lai.

Usta Erin wygięły się w podkówkę. Cole nie wyglądał na przestraszonego, kiedy zaskoczyła go, jak głaskał szyję Chinki. Nie wydawał się też podniecony. Był… napięty, cierpliwy, zaciekawiony, gotowy do skoku.

Jak drapieżne zwierzę.

Niepokojący dreszcz przebiegł ciało Erin. Cokolwiek zdarzyło się kiedyś między nim a Lai, głęboko wryło się w jego duszę. Może była to miłość, może nienawiść, albo połączenie obu tych uczuć. Cole dał Lai coś więcej niż swoje ciało. W zamian otrzymał lekcję, że kobiety są tym, za co uważał je Abe: królowymi kłamstwa.

Erin wyszła spod wątłego cienia akacji na trawę. Słońce otuliło ją jak wilgotny, rozgrzany całun. Pot wystąpił na skórę i zbierał się w strużki między piersiami i pod pachami. Muchy nadleciały w bezładnej chmarze, ale nie siadały na niej. Używane przez Australijczyków połączenie kremu przeciwsłonecznego i środka przeciw owadom okazało się skuteczne.

Żałowała, że nie wymyślili jakiegoś kremu chroniącego przed zabójczym klimatem Kimberley. Już teraz czuła, że robi się zgryźliwa, napięta i gotowa do wybuchu pod pierwszym lepszym pretekstem. Podejrzewała, że Cole jest w takim samym stanie, ale lepiej to ukrywa. To również ją zirytowało. Zapragnęła skruszyć skorupę jego opanowania.

– Jak długo trwa pora przejściowa – zapytała.

– Dopóki nie spadnie deszcz.

Mruknęła coś niecierpliwie.

Cole spojrzał na nią spod oka. Jej blada skóra już się zaróżowiła od gorąca i pokryła błyszczącą warstewką potu. Zdjął kapelusz i włożył go na mahoniowe włosy Erin.

– Gdzie zostawiłaś swój kapelusz? Mówiłem ci, że…

– A ja ci mówiłam, ze nie potrafię pracować, kiedy coś mi dynda nad czołem – odcięła się, wpadając mu w słowo. – Poza tym, wiedziałam, że będziemy na słońcu tylko podczas krótkiej drogi do domu.

Zerwała kapelusz i oddała Cole'owi. Znów wcisnął go jej na głowę.

– Noś go – polecił. – Dwa tygodnie temu siedziałaś na lodowcu po drugiej stronie kuli ziemskiej i przygotowywałaś się do zimy. Teraz weszłaś do rozpalonego pieca i czekasz na lato. Twój organizm wciąż jeszcze się nie przestawił.

– Za to twój nie ma takich kłopotów – odparła z niechęcią.

– Ja przyjechałem tu z Brazylii. To inny piec, ale taka sama temperatura i pora roku. Przestań marnować energię na udowadnianie mi, że znosisz ten klimat równie dobrze jak ja. Wiesz, że to nieprawda. I daj mi te cholerne aparaty.

Nie czekał na jej zgodę. Szybkim ruchem odebrał jej sprzęt.

W milczeniu doszli do budynków stacji. Lai czekała na nich przy stole ustawionym w cieniu pod szerokim białym daszkiem, który biegł wzdłuż całego tyłu budynku. Dawał cień, a jednocześnie powiększał przestrzeń mieszkalną. Wielki biały namiot rozbito jakieś piętnaście metrów od domu. Mieszkało tam ośmiu Chińczyków. Obsługiwali liczne urządzenia na stacji, a również, jak podejrzewała Erin, byli ich strażnikami.

Lai wyglądała jak figurka ze złotej porcelany; spokojna, delikatna i doskonale zbudowana, co podkreślały jedwabne spodnie i bluzka w kolorze indygo. Grzecznie skinęła im głową i wycofała się do domu.

– Czy ona nigdy się nie poci? – wymamrotała Erin pod nosem.

– Może się bardzo zmienić do dwudziestego piątego roku życia, a potem tylko jeśli człowiek jest pijany, chory albo ranny. Dlaczego pytasz?

– Myślę, że to Abe napisał te słowa na odwrocie fotografii.

Cole stanął tuż za Erin i spojrzał na zdjęcie i wiersze. Im dłużej na nie patrzył, tym bardziej zgadzał się z dziewczyną. Wiele liter wykazywało podobieństwo nie tylko dlatego, że nakreślono je w tym samym starannym, wiktoriańskim stylu.

– Być może – zgodził się Cole. – Ale czy to ma znaczenie?

– Nie wiem. Tylko wydaje mi się dziwne, że ta fotografia. podpisana przez Abe'a, znalazła się u mojego dziadka.

Cole westchnął.

– Nic w tym dziwnego, jeśli obaj spali z tą samą kobietą.

– Co takiego?

– Nie bądź taka zgorszona. To twoi dziadkowie, co nie znaczy, że nie byli zwykłymi ludźmi. Twoja babka nie byłaby pierwszą kobietą, która sypiała z jednym, a zaręczyła się z drugim.

– „Królowe zdrady…”

– Właśnie.

– To by wyjaśniało, dlaczego tych dwoje wyjechało do Ameryki..

– Tak. Szczególnie jeśli Bridget była w ciąży z niewłaściwym mężczyzną.

– To mało prawdopodobne – zaprotestowała Erin.

– Dlaczego nie? Antykoncepcja nie była wtedy zbyt rozwinięta, a ludzkie namiętności nie zmieniły się od czasów, kiedy Ewa skusiła Adama tak, że jadł jej z ręki.

– Masz spaczone pojęcie o kobietach.

– Mógłbym powiedzieć to samo o twoim pojęciu o mężczyznach.

Erin zignorowała jego słowa, odwróciła fotografie i spojrzała na błyszczący, wypłowiały obrazek.

– Czy to wapień? – zapytała, pokazując dziwnie ukształtowane skały, które sięgały Bridget McQueen Windsor do kolan albo nawet do talii.

– Prawdopodobnie..

– A co jest pod ziemią?

– Pewnie też wapień.

– „Kości martwego morza”.

Cole jęknął.

– Kiedy zrobiono te zdjęcia, Abe szukał wody dla swojego bydła, nie diamentów.

– A jednak ciekawi mnie, gdzie to było.

– Dlaczego?

– To wygląda jak prawdziwe wzgórze, a jeszcze tu takiego nie widziałam – odparła zwięźle. – Chciałabym zobaczyć, jak wygląda świat z jego szczytu.

Szare oczy Cole'a wpatrzyły się w fotografie leżące przed Erin. Szacowały kąt nachylenia zbocza i dopasowywały go do utrwalonych w precyzyjnej pamięci obrazów ze stacji Windsor. W końcu doszedł do wniosku, że Erin ma rację. Żadne miejsce na stacji nie przychodziło mu do głowy. Również położone poza jej granicami działki wyglądały zupełnie inaczej i były jeszcze hardziej płaskie.

– Dziwne – wymamrotał, patrząc jeszcze raz na zdjęcia – to nie może być daleko od obozu albo osady, ponieważ jej sukienka jest wygnieciona, ale nie brudna.

Wziął zdjęcie wykonane z daleka, wyjął lupę z jednej z licznych kieszeni koszuli i uważnie się przyjrzał utrwalonej na nim scenie.

– A niech mnie. Ten przystojny chłopak to Abe.

– Jesteś pewien?

– Widzę bliznę na lewym nadgarstku. Abe miał właśnie taką pamiątkę z czasów, kiedy był jeszcze młody i tak głupi, że postanowił złapać na linę bawołu. Zwierzę omal go nie zabiło. Miał szczęście, że nie stracił dłoni.

– Tak tęsknie spogląda na Bridget.

– Biedaczysko. Jeszcze nic nie wie.

– Czego nie wie? – zapytała Erin.

– Przecież to takie wyraźne, jak ten chytry, uwodzicielski uśmieszek na jej twarzy. Ona pragnie mężczyzny, który robi to zdjęcie, nie Abe'a.

– To musiał być dziadek. Byli dobrym małżeństwem. Została z nim do końca życia.

Cole mruknął coś niezbyt pochlebnego. Wolno przesunął lupę, oglądając resztę zdjęcia.

– Nie widzę tu nic, co by wyglądało na źródło, nie mówiąc, już o billabongu. Ale to pora sucha, co znaczy, że wędrowali od wodopoju do wodopoju.

– Pieszo?

– W takich butach? Kiedyś Abe wszędzie jeździł konno, ale potem wypuścił na wolność konie i resztę bydła, żeby sobie same radziły. Wtedy, razem z bratem i Bridget, jechali pewnie na koniach, rozbijając po drodze obozowiska, robią zdjęcia i szukając najlepszego miejsca na dom dla szczęśliwej pary.

Gorzka ironia kryjąca się w jego słowach wprawiła Erin w zakłopotanie. Dziewczyna wyczuła, że Cole zalicza ją do takich kobiet jak jej babka, Lai i Ewa, które zdradziły zakochanych w nich mężczyzn.

Tłumaczyła sobie, że Cole jej nie kocha, więc to porównanie jej nie dotyczy. Poza tym, to nie ona rozgrzebywała stygnące popioły, żeby znaleźć w nich iskry.

Cole wydał okrzyk zaskoczenia, ustawił zdjęcie pod innym kątem, żeby padało na nie więcej światła, i obejrzał narożny fragment przez lupę.

– Rzeczywiście rozbili tu obóz. Widzę juki i bagaże w cieniu tych odległych drzew. Nie znalazłem źródła ani żadnych roślin, które zwykle rosną w pobliżu wody.

– Może wozili wodę ze sobą.

– Wątpię. Woda jest ciężka, a konie dużo piją. Daleko by nie zajechali.

Erin obserwowała Cole'a wpatrującego się z wielkim napięciem w fotografię. Kusiło ją, żeby wziąć aparat i zrobić mu portret. Jednak tylko sięgnęła po kawę i rogaliki, które przyniósł z kuchni. Jedząc, niedbale przeglądała strony „Pawia z Antypodów”. Kiedy uświadomiła sobie, co oznacza tytuł, skrzywiła się. Wymioty z Australii. Potem przypomniała sobie, jak diamenty przedostają się pod powierzchnię ziemi – w gwałtownie wydobywającym się z głębin stopieniu magmy.

– Czy Abe miał poczucie humoru? – zaciekawiła się.

– Pewnego rodzaju. Dlaczego pytasz?

– Czy rozbawiłaby go myśl, że diamenty to coś w rodzaju kosmicznych wymiotów?

Blackburn uniósł czarne brwi. Całą uwagę skupił na Erin, tak że dziewczyna poczuła się jak schwytana w światło reflektora.

– Tak – potwierdził. – Masz jeszcze jakieś pomysły?

Zawahała się.

– Pomyślisz, że zwariowałam, ale te skałki przypominają mi czarne łabędzie. – Erin wskazała na fotografię, na której Bridget McQueen Windsor stała na wietrznym wzgórzu. Cole przez chwilę się nie poruszał. W końcu wziął fotografię pod lupę.

– Nie – powstrzymała go. – Nie tak. Odłóż szkło i spójrz na zdjęcie tak, żebyś nie widział go ostro.

– Jakbym był pijany? – zapytał sucho.

– Dlaczego nie? Przecież Abe niemal cały czas chodził zalany w trupa.

– Możliwe, że wyglądają jak łabędzie – odezwał się po chwili. – Ale pewnie to samo można powiedzieć o każdym paśmie wzgórz, na których są kawały zerodowanego, sczerniałego wapienia.

– Ale to nie jest jakieś tam wzgórze. Na tym wzgórzu Bridget McQueen uśmiechała się do mężczyzny, który wkrótce miał zostać jej mężem, a tymczasem Abe stał z boku i myślał, że ona należy do niego.

– McQueen… królowa… królowa zdrady. – Cole uniósł jedną brew. – Wszystko się zgadza, ale w tamtych czasach Abe nie odróżniłby diamentu od kwarcu.

– Nie wydaje ci się, że miał obsesję na punkcie mojej babki?

– Prawdopodobnie. Nic mu nie pozostało, może oprócz zemsty. Tak oszukany mężczyzna zwykle chce powetować sobie krzywdę, i to z nawiązką.

Erin patrzyła na fotografię, ale widziała Lai, z jej piękną twarzą i gibkim ciałem. Zdradzona miłość łatwo może się przekształcić w żądzę zemsty. Erin zerknęła na Cole'a. Chciała go zapytać, czy to pragnienie zemsty i nienawiść łączą go z Lai, a nie miłość. Jednak to byłoby pytanie osobiste, a więc takie, które sama uznała za niedozwolone.

– Czy jest możliwe, że Abe często wracał w to miejsce, bo zrobił sobie z niego coś w rodzaju dziwacznej świątyni wspomnień? – zapytała, ostrożnie dobierając słowa.

– To więcej niż możliwe. Wydaje się bardzo do niego podobne. Jeździł tam, upijał się, wspominał i wpadał we wściekłość, aż w końcu był zbyt zmęczony, żeby czymkolwiek się przejmować.

Erin już chciała zapytać, czy on też ma taką świątynię, w której rozpamiętuje zdradę, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język.

– Ile sióstr i braci ma twój ojciec? – zapytał Cole z roztargnieniem?

Zamrugała.

– Nie ma rodzeństwa. Jest jedynakiem.

– Jeśli się nie mylimy co do Bridget i Abe'a, to chyba zdajesz sobie sprawę, co to oznacza?

Zanim Erin zdążyła się odezwać, zacytował fragment wierszy Abe'a.

Przybądź na mą ziemię, Wnuczko zdradzonej miłości. Tyś krew z mojej krwi. I kość z mojej kości. Jesteś wnuczką Abe'a. To ciebie nazywa „owocem zdrady”.

– Cudownie – stwierdziła Erin, ale jej ton mówił, że wcale jej to nie cieszy. – Tylko tego mi brakowało, przodka, który postradał zmysły.

Cole uśmiechnął się krzywo.

– Nie przejmuj się. Jeśli nawet Abe miał jakieś złe geny, to nie przekazał ich twojemu ojcu. To najzdrowszy, najrozsądniejszy człowiek pod słońcem.

Erin przerzuciła kartki z poezją.

Znajdź ją, jeśli potrafisz,

Jeśli masz odwagę iść

Tam gdzie czarny łabędź gości

Nad martwego morza kośćmi…

– To jest całkiem jasne. Natomiast następnych linijek w ogóle nie rozumiem.

– Jak chcesz, wytłumaczę ci to jeszcze raz – zaproponował Cole.

– Dziękuję – odparła szybko. – Wiem już wystarczająco wiele na temat nieprzyzwoitych wyrażeń w australijskim slangu.

– Sama mnie o to pytałaś.

– A ty chętnie odpowiedziałeś. – Skrzywiła się. – Sprowadzamy to do absurdu. Jednak muszę przyznać, że Abe potrafił nadać słowom podwójne, a nawet potrójne znaczenie. Spójrz tylko na tytuł. Może oznaczać opinię o tych wierszach, opis powstawania diamentów albo określenie samych diamentów. Niezbyt to ładne, ale bardzo zgrabnie pomyślane.

Cole czekał patrząc na Erin. Jej długie, szczupłe palce przesuwały się po kartkach z wierszami, ale oczy patrzyły w przestrzeń. Z takim samym skupieniem robiła zdjęcia… i kochała się.

– Jesteś pewien, że ani na stacji, ani na żadnej z działek nie ma jaskiń? – zapytała w końcu.

– Nigdy się z nimi nie spotkałem.

Erin westchnęła.

– Cóż, miałam taki dobry pomysł.

– Jaki pomysł?

– Gdyby były tu jakieś jaskinie, przechodzące przez kości martwego morza, to Abe, ze swoim dziwacznym widzeniem świata, mógł postrzegać wejście człowieka do jaskini jako coś przypominającego akt płciowy. Jaskinię uważał za kobietę. Często się przecież mówi Matka Ziemia. – Cole popatrzył na nią zaskoczony. – Z literatury w college'u miałam same piątki. Słowa były moją pasją. Potem odkryłam fotografię. A poza tym, Abe podobno znał się na dziełach literackich, prawda?

– I to dobrze, ale tylko na trzeźwo. Kiedy piliśmy, recytował mi Miltona i Pope'a.

– Musiałeś się, biedaku strasznie męczyć.

– Pewnie mi nie uwierzysz, ale bardzo to lubiłem. Abe miał zadziwiająco dobry głos. – Erin spojrzała na Cole'a i uświadomiła sobie, że wierzy w jego słowa. Miał bardzo różnorodne zainteresowania. – Jest jednak pewien problem, jeśli chodzi o taką interpretację jego wierszy – ciągnął Cole. – Ściśle mówiąc, kilka problemów.

– Jakich?

– Nie ma tu jaskiń.

– Pewnie są, tylko trzeba je znaleźć.

– Oczywiście – odparł zwięźle. – To nam pozostawia problem samego Abe'a.

– Nie rozumiem.

– „Pijaczyna, wiecznie zalany”. Te słowa bardzo dobrze go opisują.

– Nigdy nie trzeźwiał? – zapytała.

– Nie. I to mnie martwi. Pamiętasz ostatnie wersy na testamencie? – Erin potrząsnęła głową i zaczęła szukać odpowiedniej kartki. – Nie trudź się – powiedział Cole. – "Królowo kłamstwa, już się żegnamy. A ja jestem królem." Cały ten spadek to może być największe oszustwo świata.

– Ale te diamenty są prawdziwe.

– Tak prawdziwe jak śmierć – zgodził się ponuro Cole.

Sekrety czarniejsze niż śmierć

I prawda, za którą mogę zginąć.

Ale do ciebie przemówię… dziecko smutku.

– To do ciebie mówi, Erin.

Przyjdź do mnie,

dziecię zdradzonej miłości.

Tu jest mój grób, tu leżą moje kości.

Wsłuchaj się w ich jęk.

– On ci ofiarowuje śmierć – dodał.

– Powinieneś studiować literaturę. Wyczytałeś z tych wierszy więcej niż ja. – Spojrzała na zegarek Cole'a. – Ile mamy czasu do następnego lotu?

Chwilę panowała cisza, zanim zareagował na nagłą zmianę tematu.

– Zrobię przegląd helikoptera.

Odszedł, nie mówiąc nic więcej o śmierci i poezji. Erin westchnęła głęboko i wypiła łyk kawy. Parujący płyn był niewiele gorętszy od otoczenia.

Silnik zbudził się do życia i zaterkotał równym rytmem.

Nagle zadławił się, znów jakiś czas chodził równo, po chwili zawahał się i jeszcze raz wpadł w rytm. Minęło kilka minut, zanim umilkł. Cole wyskoczył z kabiny, otworzył pokrywę I zaczął szperać w mechanizmie.

Erin dopijała właśnie drugą filiżankę kawy, kiedy wszedł pod cień rzucany przez daszek. Z jego ruchów i zaciętej linii ust odgadła, że jest zły. Przyniósł ze sobą okrągły metalowy cylinder.

– Jeden dzień mamy z głowy, a może nawet dwa – oznajmił, pokazując jej cylinder. Spojrzał na zamglone od upału niebo. W kilku miejscach już gromadziły się chmury. Było jeszcze zbyt wcześnie na początek pory deszczowej, ale wszelkie znaki wskazywały, że się zbliża. Deszcz mógł spaść już wkrótce, odbierając im możliwość poszukiwania kopalni Szalonego Abe'a aż do powrotu pory suchej.

– Lai!

Na wezwanie Blackburna zjawiła się tak szybko, że z pewnością stała tuż za drzwiami, czekając na polecenie albo podsłuchując. A może i jedno, i drugie. Cole dobrze o tym wiedział.

– Słucham? – zapytała, patrząc tylko na Cole'a.

– Powiedz Wingowi, żeby nam przysłał cały komplet filtrów paliwa dla helikoptera. Lepiej trzy komplety. Części zapasowe będę cały czas woził ze sobą.

Lai skinęła głową i powiedziała coś po chińsku.

– Mów po angielsku – nakazał jej surowo.

– Ale przecież dobrze znasz chiński – zamruczała w odpowiedzi.

– Ale Erin go nie zna.

– To dlaczego jej nie nauczysz, jak ja nauczyłam ciebie?

Było to proste pytanie, ale wypowiedziane głosem wywołującym obraz dwojga splecionych w uścisku kochanków, którzy uczą się nawzajem rzeczy, nie mających nic wspólnego z obcymi językami. Lai równie zmysłowo poruszyła ręką, jakby chciała przebłagać albo zatrzymać mężczyznę. Ten gest wydał się tak intymny, że Erin odwróciła wzrok.

– Zadzwoń do brata – polecił ostro Cole.

Lai z pozbawioną emocji miną skinęła głową i wycofała się do wnętrza domu.

– Co się stało? – zapytała Erin.

– Paliwo jest zanieczyszczone.

– Co takiego?

Cole odkręcił pokrywkę cylindra i wyjął papierowy rożek.

– Dotknij tego.

Przesunęła palcami po papierze, a następnie potarła nimi o siebie. Z początku wydawało jej się, że to tylko czyste paliwo, ale stopniowo coraz wyraźniej czuła na skórze jakąś dziwną szorstkość.

– Zawsze można się spodziewać drobnych zanieczyszczeń Właśnie dlatego używa się filtrów – wyjaśnił Cole. – Ale to wygląda tak, jakby cały pył z pobliskich wzgórz znalazł się w przewodach paliwowych.

– Jak to możliwe, że paliwo jest aż tak brudne?

– Być może nie zakręciłem wlewu – oznajmił obojętnie.

– Mało prawdopodobne.

– Dziękuję.

Erin wzruszyła ramionami.

– To prawda. Dbasz o ten helikopter jak kwoka o jedyne pisklę.

– On daje nam największe szanse na odnalezienie kopalni przed deszczami. Ktoś jeszcze o tym wiedział i wsypał coś do paliwa.

– Sabotaż?

– Zrobiłbym to samo, gdybym chciał utrudnić komuś poszukiwania.

– Albo go zabić, prawda?

– Tak.

Erin podniosła wzrok i aż zadrżała, widząc wyraz oczu Cole'a. Blackburn był przekonany, że ktoś chce ich zlikwidować.

– To nie jest ostatnia próba – powiedział beznamiętnie. – Uciekaj stąd, Erin. Zostaw kopalnię i stację. Wyjedź z Australii. Nic nie jest warte twojego życia, nawet skarbiec samego Pana Boga.

– W Arktyce nauczyłam się, że ucieczka przed światem to też jest rodzaj śmierci. Przyjechałam tutaj, żeby odnaleźć nowe życie. Zostanę.

Nie słyszał w jej głosie wahania, a oczy patrzyły zdecydowanie. Kłótnia nie tylko na nic by się nie zdała, ale jeszcze pogorszyłaby sytuację. Jeszcze bardziej oddaliłaby ich od siebie l Erin stałaby się o wiele łatwiejszym celem dla zabójcy.

– Kto to zrobił? – zapytała spokojnie, chociaż daleko jej było do spokoju.

– To mogło się stać, zanim paliwo dowieziono na stację. Ale jest bardziej prawdopodobne, że ktoś to zrobił tu, na miejscu.

Erin bez namysłu wskazała palcem na drzwi, za którymi zniknęła Lai.

– Niewykluczone, ale wątpię – odparł Cole. – Nie znaczy to, że Lai nie potrafiłaby zabić. Przecież już raz to zrobiła. Ale rodzina Chen ma nadzieję, że dzięki nam dostanie się na grzbiet diamentowego tygrysa, a Lai dla rodziny zrobi wszystko, co tylko jej każą.

– Lai kogoś zabiła? – zapytała przerażona Erin.

– Była w siódmym miesiącu ciąży, kiedy wuj Li rozkazał jej pozbyć się dziecka i wyjść za mąż za innego człowieka, Chińczyka, który miał umocnić pozycję jej klanu w Kowloon. Zrobiła to bez najmniejszych skrupułów.

– Tak mi przykro – wyszeptała z trudem.

– Dlaczego? Przecież nie było w tym twojej winy.

Potrząsnęła tylko głową. Nie potrafiła wytłumaczyć, dlaczego bolesne przeżycia z przeszłości Cole'a tak ją raniły. Zanim dobrała właściwe słowa, w drzwiach stanęła Lai.

– Wing chce z tobą mówić.

Cole spojrzał na Erin.

– Chodź ze mną. Z pokoju nadajnika nie będę cię widział.

Chociaż Erin ze zdumienia rozwarła szeroko oczy, nic nie powiedziała, tylko poszła za Cole'em do rozgrzanego, dusznego wnętrza domu.

– Czy mamy jeszcze jakieś problemy? – zapytał Cole Winga.

– Jason Street jest w drodze na stację.

Cole przeczesał czarne włosy palcami i jęknął z niechęcią.

– Co się stało?

– Podejrzewamy, że Amerykanie rzucili Australijczykom kość.

– To niedobrze, Wing. Street był dobrym poszukiwaczem zanim założył agencję ochrony.

– Jest jedna pomyślna wiadomość. Zdjęcia satelitarne nic zapowiadają zmiany pogody. Monsuny jeszcze nie zaczęły się pokazywać.

– To bardzo ważne. Poszukiwania z pomocą samochodu są o wiele wolniejsze niż z helikoptera. Coś jeszcze?

– Nie – odparł Wing.

– Zastanów się, ponieważ dzisiaj już się z tobą nie połączę. Ściśle mówiąc, nie będę się z tobą kontaktował, dopóki nic znajdziemy kopalni albo nie zacznie padać. Jedno z dwojga. Erin ma pewną myśl, którą chcę sprawdzić.

– Coś na temat kopalni? – ożywił się Chińczyk. – Jesteście blisko celu?

– Nie tak blisko, jak byliśmy, zanim ktoś nie zanieczyścił paliwa. Przejrzyj kartoteki swoich ludzi, Wing. Założę się, że co najmniej jeden z nich pobiera wynagrodzenie z dwóch źródeł.

– Sprawdzę to, ale wątpię. Dobrałem tych ludzi wyjątkowo starannie. Czy to rozsądne, żebyśmy tak długo nie mieli ze sobą kontaktu?

– Erin nie chce zrezygnować z poszukiwań, więc nie mam wyboru. Jedziemy na wyprawę. Nikogo za nami nie wysyłaj. Wiesz, że pogrzeby krewnych wprawiają cię w kiepski nastrój.

Загрузка...