8

Obudziła się w nie najlepszym nastroju. Była sama, jako że Roarke przezornie wcześniej wycofał się z sypialni. Miał szczęście, że środek usypiający nie pozostawił po sobie żadnych przykrych następstw. Eve była rześka i wkurzona.

Elektroniczny sygnał, który rozległ się nagle przy łóżku, nie poprawił jej nastroju. Podobnie jak głos Roarke'a, płynący z notebooka.

– „Dzień dobry, pani porucznik. Mam nadzieję, że spała pani dobrze. Jeśli wstanie pani przed ósmą, znajdzie mnie pani w kąciku śniadaniowym. Nie chciałem pani budzić. Pogrążona we śnie wyglądała pani tak uroczo".

– Zaraz zobaczymy, kto tu wygląda uroczo – wycedziła przez zaciśnięte zęby. W niecałe dziesięć minut zdążyła wziąć prysznic, ubrać się i przypiąć kaburę do paska.

Kącik śniadaniowy, jak Roarke go określał, był w wielkim, zalanym słońcem atrium znajdującym się obok kuchni. Eve zastała tam nie tylko jego, ale i Mavis. Obydwoje obdarzyli ją promiennymi uśmiechami.

– Musimy wyjaśnić sobie parę spraw, Roarke.

– No proszę, wróciły ci kolory. – Zadowolony z siebie, wstał i pocałował ją w czubek nosa. – Nie było ci do twarzy z taką szarą cerą. – Pięść Eve wbiła mu się w brzuch. Roarke jęknął z bólu, po czym odchrząknął, jakby nigdy nic. – Widzę, że energii też ci przybyło. Chcesz kawy?

– Chcę, żebyś wiedział, że jeśli jeszcze raz odstawisz taki numer, to cię… – Urwała w pół zdania i spojrzała przymrużonymi oczami na Mavis. – A ty co się tak szczerzysz?

– Fajnie się na was patrzy. Tak za sobą szalejecie.

– Tak szalejemy, że jeśli on nie będzie uważał, to wyląduje na ziemi i będzie się wgapiał w sufit.

– Wciąż patrzyła na Mavis, nieco zbita z tropu.

– Wyglądasz… dobrze – stwierdziła w końcu.

– Wiem. Popłakałam w nocy, pożarłam masę szwajcarskich czekoladek i przestałam użalać się nad sobą. Pomaga mi najlepszy gliniarz w tym mieście, bronią mnie najlepsi adwokaci, jakich można sobie wymarzyć, a do tego mam faceta, który mnie kocha. Doszłam do wniosku, że kiedy będzie już po wszystkim, uznam to, co się wydarzyło, za swojego rodzaju przygodę. A dzięki zainteresowaniu mediów stanę się, nie przymierzając, gwiazdą.

Wzięła Eve za rękę i pociągnęła ją na wyściełaną ławę.

– Już się nie boję.

Eve z niedowierzaniem spojrzała jej głęboko w oczy.

– Rzeczywiście, widać to po tobie.

– Wzięłam się w garść. Długo myślałam o całej tej sprawie. Tak naprawdę to bardzo proste. Ja nie zabiłam Pandory. Dowiesz się, kto to zrobił, a wtedy będzie po wszystkim. A do tego czasu mogę sobie mieszkać w tym niesamowitym domu, jeść niesamowite żarcie. – Włożyła do ust ostatni kawałek cienkiego naleśnika. – No i w dodatku trafiłam na pierwsze strony gazet.

– Można i tak na to spojrzeć. – Eve wstała, nie chcąc patrzeć jej w oczy, i zamówiła kawę. – Mavis, nie chcę, żebyś się martwiła czy denerwowała, ale nie będzie lekko.

– Dallas, nie jestem głupia.

– Nie o to mi…

– Myślisz, że nie zdaję sobie sprawy, co w najgorszym razie może mnie spotkać? Owszem, jestem tego w pełni świadoma, ale po prostu nie wierzę, że tak to się skończy. Od tej pory będę myśleć pozytywnie i oddam ci przysługę, o którą mnie wczoraj prosiłaś.

– To dobrze. Mamy mnóstwo roboty. Chcę, żebyś się skupiła i spróbowała przypomnieć sobie jak najwięcej szczegółów. Nawet gdyby wydawały ci się mało ważne… Co to ma być? – spytała, kiedy Roarke postawił przed nią miskę.

– Twoje śniadanie.

– Przecież to owsianka.

– Właśnie.

Eve zmarszczyła brwi.

– Dlaczego nie mogę zjeść naleśnika?

– Możesz, ale najpierw zjesz owsiankę. Przeszyła go gniewnym spojrzeniem i zaczęła jeść.

– Naprawdę musimy poważnie porozmawiać.

– Ależ wy świetnie do siebie pasujecie. Cieszę się, że mogłam to zobaczyć na własne oczy. Nie żebym myślała, że jest inaczej, ale do tej pory po prostu rajcowało mnie to, że Dallas upolowała nadzianego faceta. – Mavis uśmiechnęła się do Roarke'a.

– Nie ma to jak prawdziwa przyjaźń.

– Tak, ale nie mogę wyjść z podziwu, kiedy widzę, jak trzymasz ją w ryzach. Wcześniej nikomu się to nie udało.

– Zamknij się, Mavis. Myśl, wytężaj umysł, tylko nie mów mi nic bez konsultacji z adwokatami.

– Wbili mi to już do głowy. Pewnie to tak, jakbym miała sobie przypomnieć czyjeś nazwisko albo miejsce, gdzie coś położyłam. Człowiek przestaje o tym myśleć, bierze się do czegoś innego, a tu bum! – nagle wszystko jasne. Dlatego postanowiłam czymś się zająć, a w tej chwili najważniejszy jest wasz ślub. Leonardo uważa, że trzeba jak najszybciej zrobić pierwszą przymiarkę.

– Leonardo? – Eve o mało nie zerwała się z krzesła. – Rozmawiałaś z nim?

– Adwokaci zgodzili się na to. Uznali, że dobrze będzie odnowić nasz związek. W ten sposób pozyskamy sympatię opinii publicznej. – Mavis oparła łokieć o stół i zaczęła się bawić trzema kolczykami tkwiącymi w jej lewym uchu. – Wiesz, nie zgodzili się na badanie na wykrywaczu kłamstw i hipnozę tylko dlatego, że nie są pewni, co sobie przypomnę. Tak w ogóle to mi wierzą, ale nie chcą ryzykować. Ale powiedzieli, że mogę spotykać się z Leonardem. Dlatego trzeba się z nim umówić na przymiarkę.

– Nie mam czasu na przymiarki. Jezu Chryste, Mavis, myślisz, że mogę teraz zawracać sobie głowę ciuchami i kwiatkami? Nie wyjdę za mąż, dopóki ta sprawa nie zostanie wyjaśniona. Roarke to rozumie.

Roarke wyjął papierosa i zaczął oglądać go w skupieniu.

– Nie, wcale tego nie rozumie.

– Słuchaj, Mavis…

– Nie, to ty mnie posłuchaj. – Mavis podniosła się i jej jasnoniebieskie oczy rozbłysły w słońcu. – Nie pozwolę, żeby przez ten bajzel nie doszło do skutku coś tak dla mnie ważnego. Pandora robiła wszystko, żeby zepsuć życie moje i Leonarda, a jej śmierć jeszcze bardziej pogorszyła sytuację. Nie chcę, żebyście i wy przez to cierpieli. Wasz ślub odbędzie się w ustalonym terminie, Dallas, a ty lepiej znajdź trochę wolnego czasu na przymiarkę sukni.

Spojrzawszy na zaszklone łzami oczy Mavis, Eve uznała, że teraz nie może się z nią spierać.

– Dobrze, nie ma sprawy. Zajmiemy się tą durną suknią.

– Ta suknia wcale nie jest durna. Będzie wspaniała.

– To właśnie chciałam powiedzieć.

– No, już lepiej. – Mavis pociągnęła nosem i wstała. – To kiedy mam się umówić z nim na przymiarkę?

– Hmmm… wiesz co, lepiej, żeby nas nie widziano razem. Twoi świetni adwokaci na pewno zgodziliby się ze mną. Prowadzący śledztwo nie powinien pokazywać się publicznie w towarzystwie oskarżonego. To nie wyglądałoby najlepiej.

– To znaczy, że nie mogę… – Mavis umilkła i zebrała myśli. – Dobrze więc, nie będziemy się razem pokazywać. Leonardo może pracować tu, na miejscu. Roarke nie będzie miał nic przeciwko temu, prawda?

– Ależ skąd. – Zaciągnął się papierosem. – Uważam, że to idealne rozwiązanie.

– Jedna wielka szczęśliwa rodzinka – burknęła Eve. – Detektyw prowadzący śledztwo, główna podejrzana oraz właściciel mieszkania, w którym popełnione zostało morderstwo, no i jeszcze na dodatek były kochanek ofiary i obecny podejrzanej. Odbiło wam czy co?

– A kto się o tym dowie? Roarke ma doskonałą ochronę. Poza tym, na wszelki wypadek, gdyby sprawy nie potoczyły się po mojej myśli, chcę spędzić jak najwięcej czasu z Leonardem. – Mavis naburmuszyła się. – I to właśnie zrobię.

– Polecę Summersetowi, żeby znalazł wam jakieś pomieszczenie na pracownię.

– Dzięki, Roarke. To miło z twojej strony.

– Róbcie sobie, co chcecie, ale ja muszę szukać mordercy.

Roarke mrugnął porozumiewawczo do Mavis i zwrócił się do Eve, która szybkim krokiem szła już do wyjścia.

– A co z twoim naleśnikiem? – zawołał.

– Wsadź go sobie!

– Ona szaleje na twoim punkcie – skwitowała Mavis.

– Aż mi głupio, kiedy mnie tak obsypuje czułościami. Chcesz jeszcze jednego naleśnika?

Mavis poklepała się po brzuchu.

– A czemu nie, do diaska?


Awaria świateł na skrzyżowaniu Dziewiątej i Pięćdziesiątej Szóstej wywołała nieopisany zamęt. Tak piesi, jak i kierowcy zapomnieli o obowiązującym w mieście zakazie hałasowania i trąbiąc, pokrzykując oraz pomrukując nieprzyjaźnie, dawali upust swojej irytacji. Eve pozamykałaby okna, aby przynajmniej w jej samochodzie było trochę ciszej, gdyby nie to, że klimatyzację znowu szlag trafił.

Żeby było weselej, matka natura postanowiła uszczęśliwić Nowy Jork czterdziestokilkustopniowym upałem. Dla zabicia czasu Eve obserwowała, jak fale gorąca unosiły się nad nagrzanym betonem. Jak tak dalej pójdzie, do południa usmaży się sporo procesorów.

Przemknęło jej przez myśl, żeby wzbić się w powietrze, mimo że służbowy samochód miał niepokojącą tendencję do odmawiania posłuszeństwa. Niestety, kilku innych, co bardziej zniecierpliwionych kierowców wpadło na ten sam pomysł. Nad zakorkowaną jezdnią sunęły kolejne ryczące maszyny. Jednoosobowe helikoptery kontroli ruchu starały się wprowadzić w powietrzu jakiś ład, ale tylko powiększały chaos brzęczeniem wirników i irytującą monotonną gadaniną.

Eve przyłapała się na tym, że patrzy z nienawiścią na hologramową naklejkę z napisem „Kocham Nowy Jork" widniejącą na zderzaku stojącego przed nią samochodu.

Najrozsądniej będzie popracować w wozie, postanowiła.

– Peabody – rzuciła do mikrofonu łącza i po kilku denerwujących trzaskach uzyskała połączenie.

– Sierżant Peabody. Wydział zabójstw.

– Dallas z tej strony. Zabiorę cię spod komendy; czekaj na mnie przy zachodnim wyjściu. Będę za piętnaście minut.

– Tak jest.

– Weź ze sobą wszystkie akta dotyczące spraw Johannsena i Pandory i… – Zawiesiła głos i zmrużywszy oczy, wlepiła wzrok w ekran. – Czemu u ciebie jest tak cicho, Peabody? Nie siedzisz w komendzie?

– Niewiele osób dotarło do pracy. Na Dziewiątej jest potężny korek.

Eve ogarnęła wzrokiem morze samochodów.

– Poważnie?

– Czasami opłaca się słuchać porannych wiadomości dla kierowców – odrzekła asystentka. – Pojechałam okrężną trasą.

– Zamknij się, Peabody – mruknęła Eve i przerwała rozmowę. Przez następnych kilka minut sprawdzała wiadomości pozostawione na jej łączu, po czym umówiła się z Paulem Redfordem na przesłuchanie w jego gabinecie. Później zadzwoniła do laboratorium, żeby popędzić chemików ociągających się z przygotowaniem raportu toksykologicznego z sekcji zwłok Pandory, uzyskała parę wymijających odpowiedzi, po czym rzuciwszy do mikrofonu wymyślną groźbę, przerwała połączenie.

Kiedy zaczęła się zastanawiać, czy zadzwonić do Feeneya, aby dla rozrywki zmyć mu głowę, zauważyła małą dziurę w ścianie samochodów. Dodała gazu, skręciła raptownie w lewo i przecisnęła się przez szparę, ignorując donośne wycie klaksonów i uniesione w górę, niczym dzidy, środkowe pałce pozostałych kierowców. Modląc się, by wóz w tej chwili nie odmówił posłuszeństwa, wcisnęła przycisk ruchu pionowego. Zamiast podskoczyć, samochód powoli, chwiejnie, uniósł się w górę, ale na szczęście osiągnął wymaganą wysokość trzech metrów.

Skręciła w prawo, mijając zatłoczoną platformę pełną posępnych spoconych twarzy, i znalazła się nad Siódmą. Tablica rozdzielcza ostrzegała o niebezpiecznym przeciążeniu silnika. Pięć przecznic dalej samochód już rzęził, ale przynajmniej ruch był o wiele mniejszy. Eve z donośnym hukiem osadziła wóz na jezdni, po czym skierowała się ku zachodniej ścianie gmachu komendy.

Niezawodna Delia Peabody już na nią czekała. Eve wolała nie wiedzieć, jak tej dziewczynie udawało się w taki upał dobrze wyglądać w nieprzepuszczającym powietrza mundurze policyjnym.

– Pani samochód nie wygląda najlepiej, pani porucznik – odezwała się Peabody, wsiadając do wozu.

– Naprawdę? Nie zauważyłam.

– Pani też nie wygląda najlepiej z taką ponurą miną. – Kiedy rozzłoszczona Eve w odpowiedzi tylko zacisnęła zęby i ruszyła przez miasto w kierunku Piątej, asystentka wyciągnęła z torebki mały przenośny wentylator i przyczepiła go do deski rozdzielczej. Czując na twarzy podmuch chłodnego powietrza, Eve o mało nie jęknęła z zachwytu.

– Dzięki.

– Klimatyzacja w tym modelu dość często zawodzi – odparła Peabody z kamienną twarzą. – Ale pani pewnie tego nie zauważyła.

– Masz gadane, Peabody. To mi się w tobie podoba. Powiedz, czego dowiedziałaś się na temat Jo-hannsena.

– Laboratorium ciągle ma trudności ze zidentyfikowaniem wszystkich składników znalezionej przez nas substancji. Usiłują zyskać na czasie. Być może przeprowadzili już pełną analizę, ale postanowili trzymać gęby na kłódkę. Doszły mnie słuchy, że wydział nielegalnych substancji chce przejąć tę sprawę, więc trwają jakieś zakulisowe przepychanki. Drugie badanie nie wykazało najmniejszego śladu środków chemicznych, nielegalnych czy legalnych, w ciele ofiary.

– Czyli nie brał – powiedziała Eve w zamyśleniu. – Boomer zazwyczaj testował rozprowadzany przez siebie towar, ale tym razem dostał ogromny worek tego gówna i nawet go nie tknął. O czym to świadczy, Peabody?

– Na podstawie stanu jego mieszkania i wypowiedzi androida z recepcji można stwierdzić, że Boomer miał czas i możliwości, by szprycować się do woli. Wiadomo, że od czasu do czasu brał. Dlatego wnioskuję, iż albo wiedział, albo domyślał się czegoś, co zniechęciło go do eksperymentowania z tą substancją.

– Zgadzam się. Co powiedział ci Casto?

– Twierdzi, że nic nie wie. Z przesadną wręcz gorliwością zarzuca mnie rozmaitymi informacjami i teoriami.

Coś w głosie asystentki sprawiło, że Eve spojrzała na nią kątem oka.

– Próbuje cię podrywać? Dziewczyna patrzyła przed siebie lekko przymrużonymi oczami.

– Nie zachowywał się niewłaściwie.

– Mów po ludzku. Nie o to cię pytałam. Rumieniec wypełzł spod kołnierza munduru Peabody i objął jej policzki.

– Okazywał mi pewne zainteresowanie osobiste.

– Jezu, gadasz jak glina. Czy to pewne zainteresowanie jest odwzajemnione?

– Mogłoby tak być, gdybym nie podejrzewała, że porucznik Casto jest bardziej zainteresowany moją bezpośrednią przełożoną. – Peabody zwróciła spojrzenie na Eve. – Wpadła mu pani w oko.

– Cóż, będzie musiał z tym żyć – odparła Eve, choć słowa Peabody bardzo jej pochlebiły. – Moje zainteresowania osobiste są już sprecyzowane. Przystojny z niego sukinsyn, co?

– Kiedy na niego patrzę, język staje mi kołkiem w ustach.

– Hmmm… – Eve oblizała zęby, by sprawdzić, czy i ona nie ma takiego problemu. – No to śmiało, korzystaj z życia.

– W obecnej sytuacji nie powinnam pozwalać sobie na zaangażowanie emocjonalne.

– A kto tu mówi o zaangażowaniu? Idźcie do łóżka, pohasajcie trochę, zróbcie sobie dobrze i tyle.

– Melduję, że preferuję związki intymne oparte na miłości i wzajemnym zaufaniu – odpowiedziała zimno dziewczyna.

– Słusznie. Wtedy jest o wiele przyjemniej. – Eve westchnęła. Tłumienie natarczywie powracających myśli o Mavis niemalże sprawiało jej ból, ale mimo to usiłowała się skupić. – Tak tylko się z tobą drażnię, Peabody. Wiem, jak to jest, kiedy próbujesz robić, co do ciebie należy, i nagle jakiś facet zaczyna smalić do ciebie cholewki. Przykro mi, jeśli nie czujesz się przy nim najlepiej, ale jesteś mi potrzebna.

– To żaden problem. – Delia uśmiechnęła się, rozluźniona. – Poza tym, nie nazwałabym przebywania w jego towarzystwie męką. – Podniosła głowę, gdy Eve skręciła na wjazd wiodący na podziemny parking pod białym, strzelistym wieżowcem przy Piątej. – Czy to nie jest jeden z gmachów Roarke'a?

– Jak większość w tym mieście. – Elektroniczny strażnik bacznie zlustrował samochód, po czym podniósł szlaban. – To jego główne biuro. Tu także mieści się nowojorskie przedstawicielstwo Redford Productions. Umówiłam się z Redfordem na rozmowę w sprawie zabójstwa Pandory. – Eve zatrzymała wóz na miejscu dla VIP-ów, zarezerwowanym specjalnie dla niej przez Roarke'a, i wyłączyła silnik. – Nie dostałaś przydziału do tego śledztwa, ale oficjalnie jesteś moją asystentką. Feeney siedzi po uszy w papierach, a mnie potrzebna jest druga para oczu i uszu. Jakieś obiekcje?

– Nic mi nie przychodzi do głowy, pani porucznik.

– Dallas – przypomniała jej Eve i wysiadły z wozu. Natychmiast włączyła się bariera zabezpieczająca, chroniąca samochód przed stłuczkami, zadrapaniami i kradzieżą. Skromnym zdaniem Eve, wóz był już tak mocno poobijany, że żaden szanujący się złodziej nie zniżyłby się do zwrócenia na niego uwagi. Podeszła do prywatnej windy i, próbując nie okazywać zażenowania, wprowadziła swój kod.

– Tak będzie szybciej – mruknęła.

Peabody rozdziawiła usta z wrażenia, kiedy ujrzała puszysty dywan przykrywający podłogę windy. Kabina była tak obszerna, że swobodnie zmieściłoby się w niej sześcioro ludzi; zdobił ją bujnie rozrośnięty, wonny hibiskus.

– Czas to pieniądz – skwitowała Peabody.

– Trzydzieste piąte piętro – rzuciła Eve. – Redford Productions, biura zarządu.

– Trzydzieste piąte piętro – powtórzył komputer. – Wschodni kwadrant, biura zarządu.

– W dniu swojej śmierci Pandora urządziła kameralne przyjęcie – zaczęła Eve. – Być może to właśnie Redford widział ją ostatni. Byli tam też Jerry Fitzgerald i Justin Young, ale wyszli wcześniej, po bójce między Mavis Freestone a Pandorą. Wzajemnie dają sobie alibi na resztę nocy. Redford natomiast został u Pandory. Jeśli Fitzgerald i Young mówią prawdę, to są poza podejrzeniami. Wiem, że Mavis nie kłamie. – Zawiesiła na chwilę głos, ale Peabody się nie odezwała. – Dlatego musimy zobaczyć, co da się wydusić z pana producenta.

Winda płynnie zmieniła kierunek ruchu z pionowego na poziomy i ruszyła na wschód. Drzwi się otworzyły i do kabiny wdarł się hałas.

Najwyraźniej podwładni Redforda lubili przy pracy słuchać muzyki. Z głośników ukrytych we wnękach wydobywał się donośny łomot, wypełniający powietrze energią. Dwaj mężczyźni i kobieta stali przy szerokiej, okrągłej konsoli i prowadzili radosne rozmowy przez łącza, uśmiechając się promiennie do monitorów komputerowych.

Wyglądało na to, że w recepcji trwa kameralna impreza. Kręciło się tam kilka osób z małymi filiżankami i ciasteczkami w dłoniach; perlisty śmiech i gwar towarzyskich rozmów zlewał się z dźwiękami rytmicznej muzyki.

– Zupełnie jakbym oglądała scenę z któregoś z jego filmów – powiedziała Peabody.

– Niech żyje Hollywood. – Eve podeszła do konsoli i wyjęła odznakę. Zwróciła oczy na najmniej rozgadanego z trójki recepcjonistów. – Porucznik Dallas. Jestem umówiona na spotkanie z panem Redfordem.

– Tak, pani porucznik. – Złotowłosy mężczyzna, wyglądem przywodzący na myśl młodego boga, obdarzył ją anielskim uśmiechem. – Powiem mu, że pani przyszła. Proszę się czymś poczęstować.

– Chcesz coś przegryźć, Peabody?

– Te ciasteczka wyglądają kusząco. Kiedy będziemy wychodzić, można by ich kilka zwędzić.

– Czytasz w moich myślach.

– Pan Redford zaprasza do siebie, pani porucznik. – Apollo wyszedł zza konsoli. – Pozwolą panie, że wskażę drogę.

Otworzył przed nimi drzwi z przydymionego szkła; tutaj hałas zmienił się w gwar głośnych rozmów. Po obu stronach korytarza rzędami ciągnęły się pootwierane drzwi, za którymi widać było ludzi siedzących przy biurkach, przechadzających się w zamyśleniu bądź rozwalonych na sofach; wszyscy zajęci byli promocją własnej osoby.

– I to ma być oryginalny pomysł, JT? Takie filmy kręcili już w pierwszym tysiącleciu.

– Potrzebujemy nowej twarzy. Garbo z niewinnością Czerwonego Kapturka.

– Ludzie nie chcą głębi, mój drogi. Daj im wybór między oceanem a kałużą i bez namysłu zaczną się taplać w kałuży. Wszyscy jesteśmy dziećmi.

Eve i Peabody podeszły do podwójnych drzwi pomalowanych na błyszczący, srebrzysty kolor. Ich przewodnik otworzył je teatralnym gestem.

– Pańscy goście, panie Redford.

– Dziękuję, Cezarze.

– Cezar – mruknęła Eve do siebie. – Niewiele się pomyliłam.

– Porucznik Dallas. – Paul Redford podniósł się od biurka w kształcie litery U, w tym samym srebrzystym kolorze co drzwi. Podłoga, po której szedł na powitanie gości, była gładka jak szkło i pomalowana na wszystkie kolory tęczy. Za jego plecami, jak należało oczekiwać, roztaczała się wspaniała panorama miasta. Wyćwiczonym, niemal odruchowym gestem uścisnął dłoń Eve. – Dziękuję, że zgodziła się pani tu przyjść. Mam dziś masę spotkań i wygodniej jest mi przyjąć panią w moim gabinecie.

– Żaden problem. To moja asystentka, sierżant Peabody.

Na jego obliczu pojawił się uśmiech, równie nieszczery i wyćwiczony, jak uścisk dłoni.

– Proszę spocząć. Czym mogę panie poczęstować?

– Najchętniej informacjami. – Eve powiodła spojrzeniem po meblach i zamrugała oczami ze zdziwienia. Wszystkie wyglądały jak zwierzęta; krzesła, stołki, sofy miały kształty tygrysów, psów czy żyraf.

– Moja pierwsza żona była dekoratorką wnętrz

– pospieszył z wyjaśnieniem Redford. – Po rozwodzie postanowiłem zatrzymać meble. Z nimi wiążą się najmilsze wspomnienia z tamtego okresu.

– Usiadł na jamniku i położył nogi na poduszce w kształcie skulonego kota. – Chcecie porozmawiać o Pandorze.

– Tak. – Jeśli byli kochankami, jak sądzono, to Redford szybko pogodził się z jej stratą. Wizyta policji także ani trochę go nie poruszyła. Sprawiał wrażenie spokojnego, jowialnego mężczyzny. Miał na sobie garnitur wart pięć tysięcy dolarów i włoskie mokasyny w kolorze roztopionego masła.

Redford był równie fotogeniczny jak aktorzy, z którymi pracował. Foremną, kościstą twarz zdobiły pedantycznie przystrzyżone wąsy. Ciemne włosy nosił zaczesane do tyłu, poskręcane i spięte w fantazyjny kucyk opadający na plecy.

Eve uznała, że ten mężczyzna wygląda jak człowiek, którym jest: znany producent, napawający się swoją władzą i majątkiem.

– Chciałabym nagrać naszą rozmowę, panie Redford.

– Tak będzie nawet lepiej, pani porucznik.

– Odchylił się w objęcia psiny o smutnych ślepiach i splótł dłonie na brzuchu. – Słyszałem, że już kogoś aresztowaliście w związku z tą sprawą.

– To prawda. Ale dochodzenie trwa. Był pan znajomym Pandory.

– I to dobrym. Rozważałem współpracę z nią przy pewnym projekcie, przez te wszystkie lata spotykaliśmy się wiele razy na różnych przyjęciach, a kiedy była po temu okazja, uprawialiśmy seks.

– Czy w okresie poprzedzającym jej śmierć byliście państwo kochankami?

– Nigdy nie byliśmy kochankami, pani porucznik. Uprawialiśmy seks. Nie kochaliśmy się. Prawdę mówiąc, chyba nie ma na tym świecie człowieka, który kiedykolwiek się z nią kochał czy choćby próbował. Ktoś taki musiałby być głupcem. Ja głupcem nie jestem.

– Nie lubił jej pan.

– Czy ją lubiłem? – Redford się roześmiał. – Boże mój, nie! Była najbardziej odpychającą istotą ludzką, jaką kiedykolwiek znałem. Ale miała talent. Nie tak wielki, jak myślała, ba, niektórych rzeczy za żadne skarby nie potrafiłaby zagrać, a mimo to…

Uniósł swoje wypielęgnowane dłonie; w świetle błysnęły pierścionki z ciemnymi kamieniami osadzonymi w złocie wysokiej próby.

– Piękno przychodzi łatwo, pani porucznik. Niektórzy rodzą się z nim, inni mogą je kupić. W dzisiejszych czasach każdy może sobie załatwić atrakcyjną powłokę cielesną. To ciągle jest w cenie. Uroda nie wychodzi z mody, ale, by z niej żyć, trzeba też mieć choć krztynę talentu.

– A jaki talent posiadała Pandora?

– Biła od niej pewna aura, moc, której źródłem była prymitywna, wręcz zwierzęca umiejętność do emanowania seksem. Seks jest i zawsze będzie chodliwym towarem.

Eve przechyliła głowę.

– Tyle że teraz jest licencjonowany. W odpowiedzi Redford błysnął do niej uśmiechem.

– Rząd musi skądś brać pieniądze. Nie chodziło mi jednak o sprzedawanie seksu, ale o wykorzystywanie go do sprzedaży innych produktów, od napojów chłodzących po urządzenia kuchenne. No i mamy jeszcze modę – dodał. – W świecie mody seks jest niezbędny.

– I to właśnie było specjalnością Pandory.

– Można by zawinąć jaw zasłony i wypchnąć na wybieg, a nawet bardziej rozgarnięte obserwatorki sypnęły pieniędzmi, byle tylko wyglądać tak jak ona. Pandora specjalizowała się w sprzedaży. Nie istniał towar, którego nie potrafiłaby opchnąć. Niestety chciała zostać aktorką. Nie zdawała sobie sprawy, że nie może być nikim innym, jak tylko sobą, Pandorą.

– Ale współpracował pan z nią.

– Rozważałem nakręcenie filmu, w którym Pandora zagrałaby, że tak powiem, samą siebie. Nic ponadto. Być może to by wypaliło. A dochody ze sprzedaży gadżetów… tu dopiero zaczęłyby się prawdziwe zyski. Niestety, ten projekt pozostał tylko na papierze.

– Był pan w domu ofiary tej nocy, kiedy zginęła?

– Tak, potrzebowała towarzystwa. No i podejrzewam, że chciała zobaczyć minę Jerry, kiedy to się dowie, że ona, Pandora, dostanie główną rolę w moim filmie.

– I jak zareagowała pani Fitzgerald?

– Była zaskoczona i pewnie nieco zirytowana. Sam się zdenerwowałem, bo było jeszcze za wcześnie, by rozgłaszać to publicznie. Zapowiadała się niezła kłótnia, ale przeszkodziła nam ta fascynująca młoda kobieta, która stanęła w drzwiach. Chodzi o tę, którą aresztowaliście – powiedział z błyskiem w oku. – Media twierdzą, że jest pani jej bliską przyjaciółką.

– Może zamiast snuć te dywagacje powie mi pan, co się wydarzyło po przybyciu pani Freestone?

– Melodramat, napięcie, przemoc. Proszę to sobie wyobrazić – powiedział i złączył palce obu dłoni w kształt ekranu. – Na plan wkracza młoda, dzielna piękność. Widać po niej, że płakała, jest blada, w oczach ma rozpacz. Chce dogadać się ze swoją rywalką. Postanowiła usunąć się w cień, zrezygnować z mężczyzny, o którego względy obie zabiegają, żeby go ochronić, uratować jego dobrze zapowiadającą się karierę.

Teraz zbliżenie na Pandorę. Z jej twarzy wyziera wściekłość, pogarda, jakaś szaleńcza energia. Chryste, co za piękne ujęcie. Pandora jako ucieleśnienie zła. Nie satysfakcjonuje jej ofiara złożona przez rywalkę. Chce sprawić jej ból. Najpierw obrzuca przybyłą wyzwiskami, a potem zadaje pierwszy cios. Teraz mamy klasyczną scenę walki. Dwie kobiety biją się o mężczyznę. Młodsza ma po swojej stronie miłość, ale to za mało dla Pandory, rozpalonej żądzą zemsty. I uzbrojonej w ostre paznokcie. Kły i pazury idą w ruch. Przeciwniczki toczą ze sobą zażarty bój, dopóki nie rozdzielają ich dwaj zafascynowani widzowie. Jeden z nich zostaje ugryziony.

Redford skrzywił się i potarł prawe ramię.

– Pandora zatopiła we mnie kły, kiedy ją odciągałem. Muszę przyznać, że kusiło mnie, by jej przyłożyć. Pani przyjaciółka wyszła. W drzwiach rzuciła jakiś utarty frazes, zapowiedziała, że Pandora jeszcze tego pożałuje czy coś takiego, ale wyglądała raczej na załamaną niż rozwścieczoną.

– A Pandora?

– Była niesamowicie podniecona. – Tak jak on w czasie opowiadania tej historii. – Przez cały wieczór szalała, a po wizycie tej dziewczyny zrobiło się jeszcze gorzej. Jerry i Justin szybko nas opuścili, a ja zostałem, żeby spróbować ją uspokoić.

– Udało się panu?

– Gdzie tam. Była jak w amoku. Wykrzykiwała absurdalne groźby. Najpierw chciała dopaść tę małą sukę i urwać jej głowę. Potem odgrażała się, że załatwi Leonarda. Kiedy z nim skończy, nie będzie mógł sprzedawać guzików na rogu ulicy. Nawet żebracy nie włożą na siebie jego szmat i tak dalej. Mniej więcej po dwudziestu minutach przestałem się z nią użerać. Wtedy wściekła się, że psuję jej przyjęcie, i dla odmiany zaczęła się wydzierać na mnie. Krzyczała, że nie jestem jej potrzebny, że z innymi producentami może podpisać korzystniejsze, o wiele ciekawsze kontrakty.

– Utrzymuje pan, że wyszedł od niej około wpół do pierwszej?

– Mniej więcej.

– I wtedy była sama?

– W mieszkaniu miała tylko domowe androidy. Nie życzyła sobie towarzystwa ludzi, których sama do siebie nie wezwała. O ile mi wiadomo, po moim wyjściu została sama.

– Dokąd udał się pan potem?

– Przyszedłem tutaj i opatrzyłem rękę. To było naprawdę paskudne ugryzienie. Trochę popracowałem, zadzwoniłem do paru osób. Potem pojechałem do mojego klubu, dostałem się do środka przez nocne wejście, kilka godzin siedziałem w saunie i pływałem w basenie.

– O której przyszedł pan do klubu?

– Zdaje się, że koło drugiej. Wiem, że do domu wróciłem dobrze po czwartej.

– Czy widział pan kogoś bądź rozmawiał z kimś między drugą a piątą nad ranem?

– Nie. Po to właśnie chodzę tam o tak późnej porze, żeby odpocząć od ludzi. Na wybrzeżu mam własny basen, saunę i inne wygody, ale przebywając tutaj, nie pozostaje mi nic innego, jak uczęszczać do klubu.

– Jak się nazywa pański klub?

– Olimp, znajduje się na Madison. – Podniósł brew. – Zdaję sobie sprawę, że moje alibi ma pewne braki. Chcę jednak zauważyć, że wchodząc i wychodząc z klubu, wpisywałem swój kod dostępu. Takie są przepisy.

– Nie wątpię. – Postanowiła koniecznie to sprawdzić. – Czy zna pan kogoś, kto mógłby źle życzyć Pandorze?

– Pani porucznik, do końca życia nie udałoby mi się zamknąć listy. – Błysnął zębami w uśmiechu, w jego oczach widać było rozbawienie i drapieżność zarazem. – Co prawda, siebie do jej wrogów nie zaliczałem, ale to głównie dlatego, że niewiele dla mnie znaczyła.

– Czy skosztował pan najnowszego specjału Pandory?

Redford zesztywniał, zawahał się, po czym znów odzyskał spokój.

– No proszę, doskonały manewr. Zbić nieostrożnego rozmówcę z tropu zaskakującą zmianą tematu, a nuż się zdradzi. Otóż chcę oficjalnie oświadczyć, że nie używam żadnych zabronionych substancji. -Ale na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech, zadający kłam jego słowom. – Wiedziałem, że Pandora od czasu do czasu brała. Uważałem, że to jej sprawa. Ostatnio chyba odkryła coś zupełnie nowego, coś, z czym często zdarzało jej się przeholować. Tamtego wieczora wszedłem do jej sypialni.

Zamilkł na chwilę, jakby usiłował przywołać w pamięci wszystkie szczegóły.

– Wyjęła jakąś pigułkę z małej, ślicznej drewnianej szkatułki. Zdaje się, że była chińska. To znaczy, szkatułka – dodał z uśmiechem. – Pandora była zaskoczona, bo zjawiłem się za wcześnie, i wrzuciła szkatułkę do szuflady toaletki, po czym pospiesznie ją zamknęła. Spytałem ją, co tak przede mną ukrywa, a ona powiedziała… – Znów zawiesił głos i zmrużył oczy. – Co takiego powiedziała? Aha, że to jej skarb, jej fortuna. Nie, nie, coś innego; nagroda czy coś… Tak, tak właśnie powiedziała. Potem wrzuciła pigułkę do ust i popiła ją szampanem. I zaczęliśmy uprawiać seks. Początkowo Pandora wydawała się zdekoncentrowana, wkrótce jednak stała się dzika, nienasycona. Chyba nigdy jeszcze nie widziałem jej w takim stanie, jak wtedy. Potem ubraliśmy się i zeszliśmy na dół. W tym samym czasie przyjechali Jerry i Justin. Później nie pytałem już Pandory więcej o te tabletki. Po prostu o nich zapomniałem.


– No i co o nim sądzisz, Peabody?

– Jest chytry.

– Jak każdy skąpiec. – Eve włożyła ręce do kieszeni i zaczęła się bawić małymi żetonami. Winda ruszyła w dół. – Nienawidził jej, ale z nią sypiał i był gotów wykorzystać ją do własnych celów.

– Myślę, że chociaż uważał Pandorę za żałosną i potencjalnie niebezpieczną, liczył na to, że dużo na niej zarobi.

– Czy mógłby ją zabić, gdyby straciła popularność albo stała się nazbyt niebezpieczna?

– Bez najmniejszych skrupułów. – Peabody wyszła z windy pierwsza. – Sumienie się dla niego nie liczy. Gdyby współpraca przestała im się układać albo gdyby Pandora próbowała go szantażować, zlikwidowałby ją natychmiast. Ludzie tak pewni siebie, tak opanowani, mają w sobie mnóstwo agresji. A jego alibi jest do niczego.

– Prawda? – Eve uśmiechnęła się do niej. – Sprawdzimy je, ale najpierw pojedziemy do mieszkania Pandory i poszukamy tej szkatułki. Połącz się z dyspozytornią – nakazała. – Załatw zezwolenie na wyłamanie zamków.

– Zrobiłabyś to i bez zezwolenia – mruknęła Peabody, ale posłusznie uruchomiła łącze.


Szkatułka zniknęła bez śladu. Było to dla Eve tak dużym zaskoczeniem, że wpatrywała się w szufladę przez dobrych dziesięć sekund, zanim dotarło do niej, że jest pusta.

– To jest toaletka, zgadza się?

– Tak się na to mówi. Spójrz na te wszystkie buteleczki i słoiczki. Krem na to, krem na tamto. Cały dzień można by tu przesiedzieć. – Peabody nie wytrzymała i wzięła do ręki pojemniczek wielkości połowy jej kciuka. – Krem Wiecznie Młoda. Wiesz, ile kosztuje to gówno, Dallas? Pięćset w sklepie Saksa. Pięć setek za nędzne piętnaście gramów!

Odłożyła słoiczek, zawstydzona, że przez chwilę czuła pokusę, by schować go do kieszeni.

– Gdyby podliczyć wartość tego wszystkiego, wyszłoby, że wydała na to dziesięć, piętnaście tysięcy. Jezu.

– Peabody, weź się w garść.

– Tak jest. Przepraszam, pani porucznik.

– Szukamy jakiejś szkatułki. Nasi ludzie grzebali już w tym pokoju, powyjmowali dyski z jej łącz. Wiemy, że tamtej nocy nikt do niej nie dzwonił ani ona do nikogo nie dzwoniła. Przynajmniej z tego mieszkania. Dobrze, zastanówmy się. Jest wkurzona. Jest nabuzowana. Co robi?

Eve otwierała kolejne szuflady, jedną po drugiej, nie przerywając swoich rozważań.

– Może pije kolejne drinki, biega po domu i wyobraża sobie, co zrobiłaby ludziom, którzy ją wkurzyli. Dranie, suki. Za kogo oni się mają? Ona może mieć wszystko i wszystkich. Wpada do sypialni i połyka następną tabletkę, tylko po to, żeby pozostać na haju.

Znalazła jakieś pudełko. Mimo że było zwykłe, emaliowane, a nie drewniane i rzeźbione, jej serce zabiło nadzieją. W środku jednak znajdowały się najprzeróżniejsze pierścienie. Złote, srebrne, porcelanowe, wykonane z rzeźbionej kości słoniowej.

– Dziwne miejsce na biżuterię – zauważyła Peabody. – Zwłaszcza że kostiumy trzymała w tej wielkiej szklanej skrzyni, a prawdziwe kamienie szlachetne w sejfie.

Eve podniosła głowę; kiedy zauważyła, że asystentka ma śmiertelnie poważną minę, parsknęła śmiechem, nawet nie próbując ukryć rozbawienia.

– Peabody, to nie jest taka zwykła biżuteria. To pierścienie na członek. Wiesz, wkładasz to na niego, a potem…

– Jasne. – Peabody wzruszyła ramionami, starając się nie patrzeć z zaciekawieniem na znalezisko Eve. – Wiedziałam o tym. Tylko że… trzymała je w dziwnym miejscu.

– No tak, oczywiście, jak można trzymać zabawki seksualne przy łóżku? Mniejsza z tym, o czym to ja mówiłam? Aha, no więc Pandora połyka tabletki i popija je szampanem. Ktoś musi jej zapłacić za zepsuty wieczór. Ten skurwiel Leonardo będzie pełzał przed nią w pyle, błagając o litość. Zemści się na nim za to, że zdradzał ją z jakąś nędzną zdzirą, i za to, że pozwolił, by ta mała suka przyszła do niej, do Pandory, to jej mieszkanie, do cholery!…, i jeszcze się na nią rzuciła z pięściami!

Eve zamknęła szufladę i otworzyła następną.

– System monitoringu wskazuje, że Pandora wyszła z domu parę minut po drugiej. Drzwi zamykają się automatycznie. Nie wezwała taksówki. Od mieszkania Leonarda dzieliło ją co najmniej sześćdziesiąt przecznic i miała wysokie obcasy, ale nie pojechała taksówką. W rejestrach żadnej z firm przewozowych nie ma wzmianki o tym, by któryś z kierowców zgłosił się na jej wezwanie czy gdzieś ją zawoził. Pandora figuruje w rejestrze właścicieli miniłączy, ale nie miała go przy sobie.

– Jeśli skontaktowała się przez miniłącze ze swoim przyszłym zabójcą, ten człowiek na pewno miałby dość oleju w głowie, żeby je potem wyrzucić. Przecież na dysku zapisywane są wszystkie rozmowy. – Peabody przystąpiła do przeszukiwania dwupoziomowej garderoby i na chwilę zaparło jej dech w piersiach na widok niezliczonych szykownych kreacji; do wielu z nich wciąż jeszcze przyczepione były metki. – Nawet jeśli była na prochach, nie ma mowy, żeby poszła pieszo do centrum. Podeszwy większości jej butów są nienaruszone. Nie lubiła spacerów.

– Tamtego wieczora była nabuzowana, a jakże. Nie zamierzała zamawiać jakiejś zafajdanej, cuchnącej taksówki. Przecież wystarczy strzelić palcami i pojawi się pół tuzina nadgorliwych sługusów, którzy zawiozą ją, gdzie tylko zechce. Czyli strzela palcami i ktoś po nią przyjeżdża. Razem jadą do Leonarda. Dlaczego?

Zafascynowana łatwością, z jaką Eve odgadywała tok myślenia Pandory i przeplatała go własnym, Peabody przerwała poszukiwania i wlepiła w nią wzrok.

– Nalega. Żąda. Grozi.

– Może dzwoni właśnie do Leonarda. Albo do kogoś innego. Dojeżdżają na miejsce, okazuje się, że kamera monitorująca jest zniszczona. Albo to Pandora ją rozwala.

– Bądź robi to zabójca. – Peabody przebrnęła przez morze białego jedwabiu. – Ponieważ już wie, że ją załatwi.

– Po co więc miałby zabierać ją do Leonarda, skoro chciał ją zabić? – spytała Eve. – A jeśli zrobił to Leonardo, to po co miałby kalać własne gniazdko? Nie jestem pewna, czy w tym momencie morderca wiedział już, co właściwie chce zrobić. Dobrze, docierają więc na miejsce i, jeśli Leonardo mówił prawdę, studio jest puste. On sam zalewa pałę i szuka Mavis, która także zalewa pałę. Pandora chce, żeby Leonardo był w domu, chce go ukarać. Wpada w szał i zaczyna demolować pracownię, może też wyładowuje gniew na towarzyszącej jej osobie. Wywiązuje się walka, z każdą chwilą coraz bardziej gwałtowna. On bierze do ręki laskę, może w obronie własnej, a może nie. Ona jest zszokowana, przerażona. Jak on śmie podnieść na nią rękę? Co to, u licha, ma znaczyć? A on nie może się powstrzymać albo nie chce. Pandora leży na podłodze, wszędzie jest krew.

Peabody nie odezwała się ani słowem. Widziała zdjęcia z miejsca zbrodni i mogła sobie wyobrazić, że wydarzenia rozegrały się tak, jak opisała to jej szefowa.

– Stoi nad nią, ciężko oddycha. – Z na wpół przymkniętymi oczami Eve próbowała przywołać obraz tajemniczej postaci. – Cały jest we krwi. Wszędzie unosi się jej zapach. Ale on nie wpada w panikę, nie może sobie na to pozwolić, trzyma nerwy na wodzy. Co może naprowadzić policję na jego trop? Rozmowa zarejestrowana na mini-łączu. Zabiera je więc i chowa do kieszeni. Jeśli jest cwany, a w tej chwili tylko spryt może go uratować, przeszukuje ubranie Pandory, sprawdza, czy nie miała przy sobie czegoś, co nie powinno wpaść w ręce policji. Wyciera swoje odciski palców na lasce, wyciera wszystko, czego mógł dotknąć.

Eve miała to wszystko przed oczami niczym stary film, przymglony, pełen cieni: morderca – mężczyzna czy kobieta – pospiesznie usuwa ślady, przechodzi ponad ciałem, starannie omija kałuże krwi.

– Trzeba się spieszyć. W każdej chwili ktoś może przyjść. Ale on, nasz zabójca, musi być skrupulatny. Już zatarł po sobie prawie wszystkie ślady. Nagle ktoś wchodzi do studia. To Mavis. Woła Leonarda, wbiega do pracowni, zauważa ciało i klęka przy nim. Morderca dostrzega w tym swoją szansę. Ogłusza Mavis, a potem zaciska jej palce na lasce, może nawet zadaje kilka ciosów nieżyjącej już ofierze. Następnie bierze Pandorę za rękę i drapie paznokciami twarz nieprzytomnej Mavis, rozrywa jej sukienkę. Wrzuca coś na siebie, pewnie jeden z ciuchów Leonarda, żeby ukryć zakrwawione ubranie.

Eve wyprostowała się i napotkała spojrzenie Peabody.

– Zupełnie jakby pani to wszystko widziała na własne oczy – mruknęła dziewczyna. – Chciałabym umieć to robić, tak wnikać w umysł zabójcy.

– To przyjdzie samo, jak obejrzysz jeszcze kilka miejsc zbrodni. O wiele trudniej jest potem wrócić do rzeczywistości. Gdzie, do diabła, jest ta szkatułka?

– Mogła zabrać je ze sobą.

– Nie sądzę. Gdzie klucz, Peabody? Ta szuflada jest zamknięta. Gdzie klucz?

Peabody w milczeniu wyjęła łącze i ściągnęła z głównej bazy danych listę przedmiotów znalezionych przy denatce.

– Wśród dowodów nie ma żadnego klucza.

– Czyli to zabójca go zabrał, nie? A potem wrócił tu, wziął szkatułkę i wszystko, co było mu potrzebne. Sprawdźmy dysk z systemu monitoringu.

– Czy ekipy śledcze już tego nie zrobiły?

– A po co? Przecież nie tu ją zamordowano. Kazano im tylko sprawdzić, o której wyszła. – Eve podeszła do monitora i odnalazła nagranie z interesującego ją przedziału czasowego. Patrzyła w skupieniu, jak Pandora wypada z budynku i znika w oddali. – Druga zero osiem. Dobra, zobaczmy, co z tego wyjdzie. Czas zgonu ustalony został na około trzeciej. Komputer, przewiń do trzeciej, a potem odtwarzaj na potrójnych obrotach. – Wbiła wzrok w zegar. – Zatrzymaj. Sukinsyn. Widzisz to, Peabody?

– Widzę. Zegar przeskoczył z czwartej zero trzy na czwartą trzydzieści pięć. Ktoś wyłączył kamerę. Musiał to zrobić przy użyciu pilota. Wiedział, co robi.

– Ktoś tak bardzo chciał tu wejść, żeby coś stąd zabrać, że nie zawahał się przed podjęciem takiego ryzyka. Bardzo ważna była dla niego ta szkatułka z nielegalnymi prochami. – Eve uśmiechnęła się ponuro. – Mam pewne przeczucie, Peabody. Chodźmy pomęczyć chłopaków z laboratorium.

Загрузка...