Patrząc, jak Mary Ellen biega po kuchni, Steve nie wiedział, czy chce ją udusić, czy pocałować. Niestety, obie czynności wymagały kontaktu fizycznego. Poruszała się za szybko, żeby mógł spróbować jednego czy drugiego.
– Lepiej, żeby smakowały ci grzanki – ostrzegła. – Zrobiłam ich tyle, że starczyłoby dla pułku wojska. – Z uśmiechem postawiła przed nim talerz. – Łatwo zadowolić mężczyznę, który nic nie jadł od wczoraj. Podejrzewam, że rzuciłbyś się nawet na kawałek tektury.
– Ale to nie jest tektura. I naprawdę wygląda apetycznie.
I rzeczywiście. Robiła grzanki z lekko wysuszonego chleba, opieczonego na cudowny cynamonowy kolor. W innej sytuacji rzuciłby się na takie jedzenie. Nigdy nie odczuwał napięcia w sytuacjach kryzysowych, ale sądząc po przelewających się w żołądku kwasach, teraz właśnie coś takiego przeżywał. Nie miał pewności, czy potrafi przełknąć chociaż kęs.
Podała serwetki i słodki sos. Było jeszcze wcześnie. Zbliżała się siódma i na zewnątrz panował mrok. Steve miał nadzieję, że Mary Ellen będzie spała dłużej, ale wyskoczyła z łóżka w chwili, kiedy usłyszała szum prysznica. Gdy wyszedł z łazienki, już przygotowywała śniadanie. Ubrała się w gruby, różowy szlafrok, miała świeżo umytą twarz i włosy zaczesane za uszy. Na jej policzku odcisnął się ślad poduszki. Wyglądała tak, że można by ją zjeść.
Zjeść, objąć, przytulić i kochać… ale nie zbliżyła się do niego na tyle, żeby mógł zrobić którąś z tych rzeczy.
Tego ranka w jej oczach widać było rezerwę, przepaść głęboką jak Wielki Kanion Kolorado. Poczucie winy kłuło jego sumienie niczym kolce jeżozwierza.
Nieważne, jak chętna była zeszłej nocy jego wybranka. Kochanie się z nią było błędem. W nocy miał wrażenie, że podoba jej się ten pośpiech, ale niech to diabli – on znał Mary Ellen Barnett. Rzućcie ją wilkom, a rozkwitnie. Kobieta, którą kochał, zdobywała pewność siebie tylko w jeden sposób – stawiając czoło temu, czego się obawiała, i sprawdzając rezultaty. A on pozbawił ją tego wyboru. Gdyby zaczekał, aż sama przyjdzie do niego, wiedziałby na pewno, co do niego czuje. I ona też.
Jej dłoń z widelcem zawisła w powietrzu.
– Nie smakują ci moje grzanki?
– Żartujesz? Są przepysznościowe, jak mawiał mój tata. – Wepchnął do ust kęs i zaczął się modlić, żeby udało mu się go przełknąć.
– Jak się wczoraj czuł Biały Wilk?
– Jeszcze kuleje, ale jest z nim coraz lepiej. Szczerze mówiąc, kiedy przekonałem się, że nie ma złamań, bardziej się martwiłem o to, jak potraktują go inne wilki. Zawsze istniała możliwość, że członkowie stada zwrócą się przeciwko niemu.
– Nigdy mi o tym nie mówiłeś. To znaczy, że zaatakowaliby go? Mimo tego, że był ranny?
– Właśnie dlatego. Nie patrz tak, kruszynko. Taka już jest przyroda. Wilki pomagają sobie wzajemnie, ale nie swemu przywódcy. Jeśli widzą że wódz jest słaby, zastępują go innym. To ich sposób na przeżycie.
– Niezbyt mi się on podoba.
– Tak też myślałem. Masz miękkie serce. Ale ponieważ nic się nie stało, nie ma się czym martwić. Może stado wyczuło, że rana się zagoi. W każdym razie, nadal jest najważniejszy. Steve chciał wierzyć, że ich swobodna rozmowa jest dobrym znakiem. Tylko że on nie dawał się łatwo oszukać. To był ranek po „pierwszym razie”. Gdzie są nerwy? Gdzie niezręczność? Mary przyniosła mu kolejną szklankę soku pomarańczowego i przyjaźnie ścisnęła go za ramię.
Zupełnie jakby mu mówiła że nie musi się o nic martwić. Spaliśmy razem, nic wielkiego. Tylko że on miał nadzieję, że kochanie się jest czymś wielkim. Liczył na nerwowość, skrępowanie i niepewność. A tymczasem otrzymywał tylko uśmiechy.
– Wiem, że szczenięta bardzo urosły. Jesteś gotowy je przenieść, prawda? Ustaliłeś już dokładną datę?
Nareszcie, pomyślał z ulgą Ma jakieś wejście, szansę wspomnienia o przyszłości.
– Tak. Myślałem, że zrobię to za tydzień. W środę. Zawiozę je hydroplanem na ich dawny teren na wyspie i zostanę tam przez tydzień, żeby się upewnić, czy się zadomowiły. A potem… Yellowstone. Byłaś kiedyś w Yellowstone? Potrząsnęła głową.
– Chyba ci się spodoba – powiedział ostrożnie. – W parku są zupełnie dzikie obszary, niektóre tak piękne, że ich widok zapiera dech w piersiach. Przysięgam, że to kraina umiłowana przez Boga.
– To brzmi wspaniale.
Zobaczył na jej twarzy cień prawdziwego zainteresowania. Ciekawość. Lecz rezerwy w jej oczach nie stopiłaby chyba nawet lampa lutownicza. Jakby tylko słuchanie o tych planach było czymś interesującym, lecz one same zupełnie jej nie dotyczyły.
– W tej części kraju jest wiele miasteczek. Mnóstwo miejsc, gdzie kobieta zajmująca się drobnymi naprawami mogłaby znaleźć pracę. Naprawdę uważam, że tam by ci się spodobało.
– Chciałabym tam pojechać. – Gdy tylko zobaczyła że jego talerz jest pusty, wstała i przestawiła naczynia na blat. – O której masz się spotkać z Wooleyem Harrisem w sprawie tego kłusownika?
– Około dziesiątej. Wie, że przede wszystkim muszę zanieść szczeniętom śniadanie. Kwasy w żołądku wirowały z podwójną prędkością. Nie miał nic przeciwko swoim wilkom, ale teraz nie chciał wychodzić. Gdyby w ogóle miał jakiś wybór, to znaleźliby się z powrotem w łóżku.
– Wielkie nieba dopiero teraz zorientowałam się, która godzina. Będziesz musiał zaraz wyjechać, prawda?
– Powinienem – przyznał niechętnie. Też widział ten cholerny zegar. Równie szybko, jak sprzątnęła talerze, poszła po jego kurtkę. Pomyślał ponuro, że nie może się doczekać, żeby się go pozbyć. Nigdy nie czul tak dojmującej rozpaczy.
– Steve… uważaj na siebie, dobrze? Nie podoba mi się ta sprawa z kłusownikiem. On może mieć broń…
– Nie zrobię niczego głupiego. Przecież mnie znasz, a z takim problemem stykam się nie pierwszy raz.
– Wiem, że dasz sobie radę. – Uniosła kurtkę, żeby mógł wsunąć ręce w rękawy. Kiedy się odwrócił, strzepnęła mu z ramienia pyłek. – Ale chcę, żebyś był szczególnie ostrożny. Jesteś niewyspany i na pewno zmęczony…
– Jest to najwspanialszy rodzaj zmęczenia – powiedział cicho. – Gdybym tylko mógł, w ogóle bym nie spał.
Zarumieniła się lekko i Steve ujrzał w jej oczach blask uczucia, które żywiła tylko dla niego.
– Steve… – Parsknęła nagle śmiechem i strzepnęła kolejny pyłek. – Nie mogę przestać myśleć o pewnej żenującej historii. Pamiętasz pierwszą osobę, w której się zakochałeś?
Jedyną kobietą, w której się zakochał – taką która naprawdę się liczyła – była ona. Ale odparł: „Jasne”, żeby opowiedziała mu to, o czym myśli.
– Ja też. Właściwie swoją pierwszą miłość pamiętam tak, jakby to było wczoraj. Mieliśmy się pobrać, mieć dzieci i żyć długo i szczęśliwie. Miałam wtedy szesnaście lat, a do tych wszystkich wniosków doszłam na naszej pierwszej randce. – Mówiła z przeciągłym południowym akcentem, lekkim i żywym tonem, jakby zachęcając go, by dostrzegł komizm tamtej sytuacji. – Chłopak założył się o dziesięć dolców o to, że uda mu się posiąść mnie na tylnym siedzeniu buicka jego tatusia. Oczywiście, nigdy nie przyszło mi do głowy, że nie jest tak głęboko i nieodwołalnie zakochany jak ja.
Przerwała. To była pointa. Teraz powinien, jej zdaniem, roześmiać się i potwierdzić, że była cholernie głupia i naiwna. Steve wolałby raczej znaleźć tego chłopaka z Georgii i rozkwasić mu nos, lecz wstrzymał się z ujawnieniem prymitywnych instynktów. Dla Mary Ellen był to najwyraźniej niepewny teren. Opowiedziała mu już wcześniej o kilku swoich młodzieńczych wyczynach, zawsze zakładając, że Steve dostrzeże ich śmieszność, podczas gdy on jedynie widział, jak mocno zostało zranione jej czułe i wrażliwe serce. Nie było powodu, by dyskutować o tej historii – nie tuż po tym, jak się kochali – chyba że miała ona dla niej jakieś znaczenie.
– Uważasz – zapytał łagodnie – że tak samo ja wykorzystałbym ciebie?
– Nie. – Spojrzała mu w oczy. – Wielkie nieba, nie! – Machnęła ręką. – Próbowałam ci tylko powiedzieć, że kiedy byłam młodsza, ciągle niewłaściwie odczytywałam uczucia innych. Miałam niedobry zwyczaj budowania zamków na lodzie. Na szczęście wyrosłam z tego. Nie musisz się martwić, że po spędzeniu z tobą zeszłej nocy wyciągnę wnioski, jakich byś sobie nie życzył.
– Mary… ja cię kocham.
Uśmiechnęła się.
– Ja ciebie też. – Wspięła się na palce i pocałowała go. Takim pocałunkiem mogłaby obdarzyć brata czy najlepszego przyjaciela. Jest miłość i miłość. Nie traktowała na serio niczego, co powiedział w chwilach namiętności.
Poczuł frustrację i strach. Chciał, żeby to wyznanie miłości potraktowała poważnie. Pragnął, żeby zrozumiała, co stało się ich udziałem.
Szanował pragnienie Mary Ellen, która chciała mieć więcej czasu na poznanie go, jeżeli miała zaufać swoim uczuciom. Czas jednak płynął, i to szybko. Musiał wyjechać za niecałe dwa tygodnie. Jeśli nie znajdzie jakiegoś sposobu na przekonanie jej o swojej miłości, to ją straci.
Pomyślała że załatwiła sprawę doskonale. Tak doskonale, że nawet po kilku dniach potrafiła wrócić pamięcią do całej tej rozmowy i czuć się świetnie. Na szczęście nie zrobiła niczego tak głupiego, jak rzucenie mu się w ramiona i przyznanie, że jest dla niej wszystkim. Nie zdarzyło się jej też nic żenującego – jak wybuch płaczu – nawet wówczas, kiedy mówił o wyjeździe do Yellowstone.
Czas jego pracy dla Towarzystwa Ochrony Zwierząt był ograniczony. Zawsze o tym wiedziała. Tak jak istniał kres zależności szczeniąt od Steve'a, istniał też kres jej zależności od niego. Kochając go, dojrzała. Dorosła, zmieniła się, odkryła prawdziwą miłość i nigdy nie będzie żałowała ani jednej spędzonej ze Steve'em chwili.
– Trzymaj się blisko mnie, dobrze?
– Doprawdy, Steve. Musiałbyś prowadzić mnie na smyczy, abym mogła być jeszcze bliżej.
– Smycz? – Podrapał się w podbródek. – Podoba mi się ten pomysł.
– Oczywiście. Przypominasz mi jaskiniowców i takich innych facetów mających nadopiekuńcze podejście do kobiet.
– Posłuchaj, mądralo, kłusownik jeszcze grasuje na wolności, a dopóki nie dowiemy się, kim jest ten palant, uważam, że nie powinnaś chodzić po lesie.
Udała, że ziewa z nudów. Wiedziała, że chciał, żeby została w domu. Był jednak niedzielny wieczór, nie musiała być u Samsona. Udawała że jest w dobrym humorze, ale ból w jej sercu wciąż się nasilał. Nie będzie miała już tak wielu okazji do przebywania ze Steve'em… ani oglądania kudłatych wilczych potworków, które tak pokochała.
Po niebie pędziły ciężkie szare chmury. Do zachodu słońca brakowało jeszcze godziny, ale wieczór był już chłodny. Zbierało się na deszcz. Przysiadła na głazie i odkręciła termos, żeby nalać kawy, a Steve przemierzał ostatnie metry dzielące go od jaskini.
Dla dobra szczeniąt trzeba było ograniczać ich kontakty z ludźmi, ale chciała na nie popatrzeć. Widziała jak małe potworki, poczuwszy zapach Steve'a, wysypały się zza skalnego występu z ogromnym entuzjazmem.
Popatrzyła na nie z czułością. Tak bardzo wyrosły. Uszy miały już stojące, potrafiły warczeć i wyć jak dorosłe wilki. A syn Białego Wilka piękne śnieżnobiałe szczenię, zdobył dominującą pozycję wśród rodzeństwa.
Zdjęła rękawice i oplotła dłońmi kubek, wpatrując się w Steve'a. Kucał, otoczony rozszczekanymi wilczkami. Hamlet, Grom i Scarlett już regularnie przynosiły młodym smakołyki z lasu, więc nie musiał ich karmić. Łobuziaki miały jednak trudne dzieciństwo, więc dawał im jeszcze witaminy w postaci smacznych kąsków.
Usłyszała za sobą jakiś dźwięk. Odwróciła głowę i w odległości kilku metrów od siebie zobaczyła Białego Wilka.
– Cześć, kolego – szepnęła. – Przyszedłeś się ze mną zobaczyć?
Najwyraźniej tak było, bo wielkie zwierzę przykuśtykało bliżej z wysoko uniesionym ogonem, wpatrzone w nią swymi sięgającymi w głąb duszy oczyma. Wyglądał na groźnego, dzikiego i wystarczająco zdrowego, by ją rozszarpać w mgnieniu oka. Podbiegł jeszcze kilka kroków, a potem podniósł pysk i strącił jej czapkę z głowy.
– Hej! – zaprotestowała bez przekonania. Wilk cofnął się kilka kroków, ale przekrzywił łeb i pomachał srebrzystobiałym ogonem, jakby zapraszając do zabawy.
– Chcesz zabrać moją czapkę, olbrzymie? – Podniosła czapkę i rzuciła ją. Wilk skoczył za nią i, niestety, uciekł ze swoim nowym skarbem. Kiedy wrócił w podskokach zza kępy sosen, nie miał czapki, ale znów przekrzywił łeb i machnął ogonem, jakby prosił ją o coś jeszcze.
– Nie ma mowy, utrapieńcze, więcej ubrań ode mnie nie dostaniesz. Może pobawimy się patykiem?
Podniosła jakąś gałązkę, ale uważała, żeby trzymać ją nisko, bo uniesiony patyk wilk mógłby potraktować jako oznakę agresji. Chwycił gałązkę i podrzucił kilka razy, a potem podbiegł do Mary Ellen. Okazywana przez niego ochota do zabawy rozgrzała jej serce. Zupełnie tak jak Steve, Biały Wilk był radosny, łobuzerski, przyjazny… i samotny. Na tyle samotny, że zaakceptował jej towarzystwo.
Znów rzuciła w jego kierunku patyk, lecz zabawa raptownie się skończyła. Biały Wilk nagle warknął, obnażył zęby i zjeżył sierść. Mary Ellen zmarszczyła czoło, zastanawiając się, czy zrobiła coś niewłaściwego.
Wilk odwrócił się gwałtownie, zaczął węszyć i znów warknął. Mary Ellen usłyszała za sosnami trzask łamanej gałęzi. Biały Wilk rzucił się przez las w tym kierunku. Martwiąc się o jego ranę – wilk jeszcze kulał – Mary Ellen ruszyła za nim. Chciała tylko mieć go na oku, żeby móc zawołać Steve'a gdyby zwierzę wpadło w jakieś kłopoty.
Po chwili, zdyszana, znalazła się na szczycie wzgórza. Inne wilki zniknęły. Za gałęziami ogromnego srebrzystego świerka zobaczyła przemykający cień. Biały Wilk. Ale tuż za nim dostrzegła jakiś ruch. To był mężczyzna w wojskowym stroju maskującym. Zalśniło coś metalowego, co intruz upuścił w biegu.
– Steve!
Ogarnął ją strach. Lęk, że mężczyzna ma broń i zastrzeli Białego Wilka. Bała się, że wilk zaatakuje mężczyznę, a przede wszystkim obawiała się, że jeśli teraz, natychmiast, coś się nie stanie, to ktoś zostanie ranny. Zawołała Steve'a pewna, że ją słyszy. Nie jest przecież tak daleko. A będąc tchórzem – prawdziwym, patentowanym tchórzem – zamierzała usunąć się na bok, zejść Steve'owi i wszystkim innym z drogi. Jednak w chwili, gdy się odwracała, rozpoznała leżący w błocie kawałek metalu.
To był potrzask. Jej pamięć przywołała obraz zakrwawionego Białego Wilka z łapą uwięzioną w identycznej okrutnej paszczy. Teraz trzaski się zbliżały. Intruz zawrócił. Idiota, pewnie w końcu zdał sobie sprawę, że powinien skierować się do drogi i samochodu. Ale to znaczyło, że przedzierał się przez krzaki w odległości mniejszej niż dziesięć metrów od niej. Cholera. Biały Wilk tropił go, błyskając zza drzew białym futrem.
Pobiegła. Robiła już w życiu głupstwa kierując się impulsem, ale teraz nie miała wyboru. Czuła grożącą katastrofę, czuła ją w panicznym biciu swego serca. Zwierzę za chwilę zaatakuje tego durnia a jeśli do tego dojdzie, to Steve, Biały Wilk i wszystkie inne wilki drogo za to zapłacą.
Mężczyzna pędził przez las dokładnie w jej stronę. Przebiegnie tuż obok niej! Nie zastanawiała się, nie miała na to czasu. Istniała tylko jedna szansa, by zapobiec nieszczęściu. Skoczyła intruzowi na plecy i wczepiła się w nie niczym kleszcz, krzycząc:
– Steve! – I jeszcze: – Biały Wilku, nie!
Uderzył ją komizm tej sytuacji – tylko dureń spodziewałby się, że dziki wilk posłucha ludzkiego rozkazu. O, Boże, ale wpadła. Siła jej skoku nie przewróciła mężczyzny, który zaklął zaskoczony. Próbował ją zrzucić z pleców, przeklinając, krzycząc i szarpiąc się gwałtownie.
Mięśnie nóg i rąk ścierpły jej od wysiłku i Mary Ellen z rozpaczą zdała sobie sprawę, że nie jest na tyle silna, żeby przewrócić nieznajomego. Miał strzelbę, co zauważyła dopiero wtedy, kiedy ją upuścił podczas szamotaniny. Przynajmniej na razie ta broń nie zagrażała jej ani Białemu Wilkowi. Mężczyzna kręcił się dookoła usiłując ją zrzucić. Uderzyła głową w twardy pień drzewa i zobaczyła wszystkie gwiazdy. Ujrzała też siebie w głównej roli w komedii w stylu tych z Flipem i Flapem o głupiej kobiecie ujeżdżającej ludzkiego mustanga.
– Schneider…
Poprzez zgiełk w jej głowie przedarł się głos Steve'a. Dopiero teraz rozpoznała w kłusowniku Richarda Schneidera z baru. Steve potrafiłby prawdopodobnie tym swoim cichym, aksamitnym głosem rozbrajać bomby. Potrafił też sprawić, że kobieta traciła dla niego serce.
Schneider być może nie wiedział, w jakie wpadł kłopoty, ale ona wiedziała.
– Schneider. Masz się odwrócić, a potem powoli i bardzo ostrożnie postawić tę panią na ziemi. Chyba nie chcesz, żeby coś jej się stało. Zapewniam cię, że nie będę szczęśliwy, jeśli zobaczę na jej ciele chociaż jeden siniec. W porządku. Nie rób szybkich ruchów, a wszystko będzie dobrze…
Niektóre przyjęcia ciągnęły się w nieskończoność. Zanim Mary Ellen zwinęła się w rogu kanapy w przyczepie Steve'a zapadła kompletna ciemność. Ledwo usiadła, podał jej szklaneczkę whisky z Południa. Nie znosiła jej. Szczenięta miały się dobrze, podobnie jak Biały Wilk. Wszyscy byli zadowoleni, poza Schneiderem, który wcale nie był zachwycony, kiedy Wooley Harris znalazł u niego w kieszeni woreczek z marihuaną. No i który został oskarżony o kłusownictwo. W końcu jednak całe zamieszanie minęło i ona też czuła się dobrze – tyle że kiedy przełknęła obrzydliwą whisky, Steve postawił przed nią następną szklaneczkę.
– Wolałabym już truciznę…
– Nie odmawiaj, dobrze? Jeszcze teraz ręce mi się trzęsą. Będę spokojniejszy, jeśli się napijesz.
Ręce wcale mu się nie trzęsły. Mary Ellen – owszem. Narzucił jej na ramiona ogromny koc. Nie potrafiła spojrzeć mu w oczy.
– Czuję się naprawdę… głupio – przyznała się.
– Głupio? – Steve uniósł w zdumieniu brwi. – Uduszę cię, jeśli jeszcze raz zrobisz coś tak niebezpiecznego, ale przyskrzyniliśmy drania jedynie dzięki tobie. Dlaczego miałabyś się czuć głupio?
– Bo… – machnęła ręką czując się niezręcznie nawet teraz, gdy próbowała mu to wyjaśnić. – Ten skok na jego plecy był idiotyczny. Nie pomyślałam, co robię. Ten facet był za duży, w żaden sposób nie dałabym mu rady. Ale nie mogłam niczego innego zrobić.
– Mary, a czego właściwie się po sobie spodziewałaś? – Steve potrząsnął głową. – No dobrze, zareagowałaś gwałtownie i śmiertelnie mnie przeraziłaś. Ale przysięgam, że masz więcej odwagi niż jakakolwiek spotkana przeze mnie osoba. Autentycznej odwagi. Nie czujesz się dumna z tego, co zrobiłaś?
Obraz jej, uczepionej pleców Schneidera jak małpa, sprawiał, że raczej czuła wstyd niż dumę. Ucieszyła ją jednak pochwała Steve'a. Spojrzała mu w oczy. Nagle zobaczyła siebie jego oczyma.
Kocha ją. To uczucie dostrzegła we wzroku i uśmiechu Steve'a. Wiedziała że mu na niej zależy, ale miłość? Była pewna, że on nie zna prawdziwej Mary Ellen na tyle dobrze, żeby ją pokochać. Chcąc zasłużyć na jego szacunek, starannie ukrywała swoje wady i życiowe sekrety.
Przemilczała upokarzającą historię z Johnnym. A jednak Steve z uporem szukał w jej charakterze odwagi.
Upór Steve'a przekonał ją że odwaga rzeczywiście odegrała w jej zachowaniu pewną rolę. Cecha, której nigdy w dzieciństwie nie miała. Po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że Steve nie patrzy na nią przez różowe okulary. Naprawdę była już inną kobietą. A jego spojrzenie nagle sprawiło, że nadzieja na dobre zagościła w jej sercu. – Zimno mi – przyznała niespodziewanie.
– Mam ci przynieść jeszcze jeden koc? Potrząsnęła głową.
– Nie chcę koca. I na pewno nie chcę już więcej whisky.
– No to… – zauważył jej powoli rozlewający się uśmiech – może powinnaś spędzić noc tutaj…
– Może powinnam.
– Może powinnaś spędzić noc w moim łóżku.
– Chyba tak.
– Ze mną.
– Nie sądzę, abym mogła się rozgrzać w jakikolwiek inny sposób – rzekła z taką powagą że Steve się roześmiał. Po czym podniósł ją z kanapy.
– Czy zawsze będziesz mi się tak odgryzać? Skakać w przepaść, przerażać mnie na śmierć, a potem mnie rozśmieszać?
– Zawsze – potwierdziła. Pocałowała go. Dźwięk słowa „zawsze” brzmiał jej w uszach niczym zapowiedź burzy przynoszącej wiosenny deszcz. Pomyślała: może.
Może potrafi sprawić, że słowo „zawsze” stanie się rzeczywistością i jest na tyle silna, by utrzymać tego mężczyznę, swego kochanka, samotnego wilka pana swego serca.
Jak dotąd po raz pierwszy w życiu nie popełniła żadnego błędu. Jedyny raz w życiu – ten jedyny raz – błagała los o trochę szczęścia. Jej serce ściskało się z żalu. Nie zapomniała, jak niewiele jej zostało czasu…