ROZDZIAŁ CZWARTY

Jakiekolwiek zbliżanie się do tego człowieka było pomyłką.

Mary Ellen włożyła do torebki fiolkę pigułek na nadkwasotę – przez ostanie dwa dni łykała je garściami – i zarzuciła kurtkę na plecy. Oczywiście, nie musiała nigdzie iść. Zazwyczaj w czwartki zaczynała pracę w barze o czwartej, lecz Samson zamknął dziś lokal na czas spotkania. Po nim, rzecz jasna, do baru zwali się cały tłum. Gdyby miała choć krztynę rozumu, siedziałaby w tej chwili w bujanym fotelu i odpoczywała przed długim, pracowitym wieczorem. Ale zamiast tego poszła tam, gdzie mogła spotkać Steve'a Rawlingsa.

Zapięła kurtkę, po czym sięgnęła do torebki i wyjęła kolejną pigułkę. Brzuch zaczął ją boleć, zanim jeszcze wyszła z domu. To nie najlepszy znak.

Wmówiła sobie, że Steve będzie osamotniony na tym spotkaniu. Bzdura. Jakby jej obecność mogła cokolwiek zmienić. Nie zaproponuje mu przecież pomocy – nie miała najmniejszego pojęcia o jego interesach czy kłopotach, ani o jego wilkach – a on nie miał żadnych powodów, by oczekiwać jej przybycia.

Była znana z tego, że popełnia głupie omyłki, ale tym razem przekroczyła wszelkie granice. Z pewnością nie powinna zaprzątać sobie głowy wizją tego człowieka samotnie stawiającego czoło całemu miastu. Jednak naprawdę liczyło się coś innego: każda inteligentna kobieta, obdarzona choćby odrobiną zdrowego rozsądku, trzymała się z dala od facetów, których się bała.

A Rawlings po prostu ją przerażał.

Nikt nigdy tak jej nie całował. I lepiej, by nikt – a już przede wszystkim on – nie próbował tego ponownie. W przeciwnym razie…

Krzywiąc się niemiłosiernie, przełknęła pigułkę. Już stojąc w drzwiach, rozejrzała się wokół w nadziei, że odkryje jakieś nie cierpiące zwłoki zajęcie, które zatrzymają w domu. Niestety. Wszystko było w idealnym porządku, przynajmniej wedle jej definicji słowa „porządek”.

Czteropokojowa chatka przez lata była wynajmowana myśliwym na sezon polowań. Należała do Samsona. Kiedy ostatnio wpadli tu z żoną z krótką wizytą długa szczęka szefa nisko opadła.

– Coś ty zrobiła, mała? – jęknął z rozpaczą.

Sprzątnęła dwunastoletnią warstwę kurzu i tłuszczu – oto co zrobiła. Powiesiła w oknach cytrynowożółte zasłony, przykryła dywanem kuchenną podłogę, zdjęła koszmarne poroża wiszące nad wielkim kamiennym kominkiem, postawiła przed nim nieduży bujany fotel i powiesiła na drewnianych ścianach całą kolekcję reprodukcji Moneta. Usunięcie ciemnego nalotu ze starego mosiężnego łóżka kosztowało ją trzy dni ciężkiej pracy, teraz jednak łoże, pokryte puszystą białą kapą dosłownie lśniło. Pastelowe zielenie i błękity dywanika przed kominkiem dodawały pomieszczeniu kolorytu i nastroju.

Samson stwierdził, że zniszczyła doskonałą męską kryjówkę. Niewątpliwie na to liczyła. Nic w nowym wystroju chatki do siebie nie pasowało, jednak Mary Ellen nie dbała o to. Po raz pierwszy w życiu nie starała się zadowolić nikogo poza sobą – choć rzeczy w jednym kącie bawialni z pewnością wyglądały jak na garażowej wyprzedaży.

Na podłodze leżały w nieładzie narzędzia i części różnych urządzeń. Kilku klientów zdążyło już odpowiedzieć na jej ogłoszenia i powoli ruszała ze swym warsztatem napraw. Niestety, tak jak się spodziewała początek okazał się dość trudny. Pani LaBelle przyniosła jej zepsuty odkurzacz. Harold Becker zjawił się ze szwankującym magnetowidem. Oboje byli prawdziwymi klientami, natomiast Richard Schneider przytargał idealnie sprawne radio i potraktował to jako pretekst, aby uganiać się za nią po kuchni. A jeden z kumpli Freda Claire'a – niejaki Stelmach, o gębie gryzonia – najwyraźniej odniósł fałszywe wrażenie, że Mary Ellen złoży mu za darmo kupioną za zaliczeniem pocztowym wieżę stereo, jeśli przyniesie butelkę wina i zacznie się do niej przystawiać.

Cała trzęsiesz się ze strachu, Mary Ellen. Wiesz już przecież, że nie potrafisz radzić sobie z mężczyznami. Johnny udowodnił to na długo przedtem, nim tu trafiłaś. Czemu więc znów chcesz połknąć haczyk i okazać się przeklętą idiotką idąc na to spotkanie, zamiast, jak przystało na inteligentną rozsądną kobietę, zostać w domu – pomyślała.

Najwyraźniej jej rozsądek wziął sobie urlop. Ze stanowczą miną i zmarszczonym czołem zamknęła drzwi chaty i pomaszerowała do samochodu. Jej nastrój był niezwykle ponury, a jazda do miasta bynajmniej go nie poprawiła. Śnieg padał bez przerwy, oblepiając przednią szybę i ograniczając widoczność. Droga była śliska i mokra.

Rawlings będzie musiał sam stawić czoło tłumowi. Nie potrafiła przejść do porządku nad tym faktem.

Może całował w ten sposób każdą kobietę? Ostatecznie był zmysłowym, seksownym, czarującym mężczyzną. Najprawdopodobniej całował w swym życiu miliony kobiet i wybrał ten szczególny sposób, by podziękować jej za obiad. To nie jego wina, że wzbudził w niej takie emocje. Przedtem zachowywał się całkiem uprzejmie. Czuła się z nim bezpieczna.

Zanim jeszcze otworzyła drzwi starej szkoły, usłyszała gniewne głosy. Nikt nie spojrzał na nią gdy wśliznęła się do środka. Do sali zniesiono wszystkie ławki z baru. Zapełniali je ludzie, a nad ich głowami świeciły jaskrawe jarzeniówki. W całym pomieszczeniu unosił się zapach wilgotnej wełny. Powtarzała „przepraszam”, przeciskając się przez tłum, aż wreszcie znalazła skrawek miejsca z tyłu sali, pomiędzy dwoma potężnymi mężczyznami w myśliwskich strojach.

Kiedy spojrzała na Steve'a, jej wzrok złagodniał. Ubrany w kraciastą flanelową koszulę i dżinsy, nie różnił się wyglądem od pozostałych mężczyzn, a przecież, mój Boże, był kimś zupełnie innym. Wszyscy oprócz niego sapali ze złości. Jej samotny wilk stal nieruchomo, spokojnie mierząc wzrokiem zebranych. Opanowanym głosem tłumaczył coś cierpliwie.

– …Nie życzycie sobie wilków w pobliżu waszych domów. Doskonale to rozumiem, jednakże ta sytuacja jest tylko przejściowa. Wkrótce z powrotem przeniosę stado na wyspę. Wiem, że się boicie, ale one także. Wilk z własnej woli nigdy nie osiadłby w pobliżu ludzi. To stadko wcale nie chciało zamieszkać w waszym sąsiedztwie. Ugrzęzły tu na jakiś czas, kiedy urodziły się szczeniaki. Odkąd tu jestem, ani razu nie widzieliście żadnego z nich w pobliżu miasta Nie mają żadnych powodów, aby się tu zapuszczać, chyba że zgłodnieją a to się nie zdarzy. Dostarczam im dość świeżego mięsa. Póki nie będą musiały polować, wolą trzymać się w pobliżu swoich młodych. Po co miałyby wędrować do miasta?…

Nagle przerwał mu ostry kobiecy głos.

– Mam dwoje dzieci, panie Rawlings. Żadne z nich nie skończyło jeszcze dziesięciu lat. Boję się wypuszczać je na dwór. Twierdzi pan, że wilki tu nie przyjdą ale nie może pan przecież tego zagwarantować!

Mary Ellen przełknęła ślinę. Gdyby była matką czułaby to samo. Pragnęła poprzeć Steve'a ale nie zmieniło to faktu, że sama czuła lęk przed dorosłymi wilkami. Natomiast tłum popadł w amok na długo przed jej przyjściem i teraz przypominał rozwścieczoną żądną krwi zgraję. Nikt nie słuchał argumentów Rawlingsa. Jakiś męski głos wykrzyknął:

– Proponuję, abyśmy utworzyli oddział myśliwski i je wystrzelali!

Odpowiedział mu chór bojowych wrzasków:

– Wystrzelać je! Wystrzelać! Nie chcemy, żeby kręciły się wokół naszych kobiet i dzieci! Tak długo, jak są w pobliżu, nikt nie jest bezpieczny, nawet nasze zwierzęta! Po zabijać je wszystkie!

Gniewne głosy rozbrzmiewały coraz donośniej, póki wreszcie Steve nie powiedział cicho:

– Oczywiście możecie to zrobić. Po tych słowach nastało pełne zdumienia milczenie. Najwyraźniej nie tego się po nim spodziewali. Steve ciągnął dalej:

– W stadzie są cztery dorosłe wilki i siedem szczeniąt. Nie zamierzam cytować wam ustawy. Wszyscy wiecie, że ten gatunek jest pod całkowitą ochroną. Wiecie też, że niezależnie od tego, co mówi prawo, moglibyście zapewne wybić całe stado i nikt by was na tym nie przyłapał. Możecie zatem podjąć taką decyzję. Z pewnością nie zdołam was powstrzymać.

Przyjrzał się uważnie zebranym, wpatrując się w poszczególne twarze i czekając, aż zamilkną ostatnie szepty. Wreszcie odezwał się ponownie:

– Istnieje także inne wyjście. W ciągu kilku dni mógłbym przewieźć szczenięta do zoo, schwytać dorosłe wilki i przerzucić je na wyspę Royale. Ponieważ to rozwiązałoby nasz problem, wyjaśnię, dlaczego, jak dotąd, nie podjąłem takiej decyzji. – Zawahał się. – Te szczenięta, ten jeden jedyny miot, może zmienić całą przyszłość wilków na wyspie. W tej chwili gatunek wymiera poszczególne osobniki są tak blisko ze sobą spokrewnione, że przestały się rozmnażać. Te szczeniaki reprezentują nową linię, która może to zmienić, ale nie wtedy, jeśli oddzielę je teraz od stada. Proszę jedynie o cierpliwość. Potrzeba mi tylko kilku tygodni. Jeżeli w tej chwili odbiorę je rodzicom, nigdy nie poradzą sobie na wolności, ponieważ nie nauczą się zachowań niezbędnych, by przetrwać. Czy istnieje inny sposób, aby dostarczyć wilkom na wyspie zastrzyk świeżej krwi? Jasne. Są takie plany, ale nie da się ich zrealizować dostatecznie szybko. Trzeba czasu, aby odnaleźć i przygotować kolejną grupę zwierząt, czasu, by urodziły się młode. Zaś czas stanowi najważniejszy czynnik, jeśli chodzi o przetrwanie wilków na tej wyspie. – Ponownie zawiesił głos. – Ale przecież was nic to nie obchodzi. Dlaczego mielibyście się tym przejmować?

W tym momencie ją dostrzegł. Dokładnie w chwili gdy wciśnięta pomiędzy potężnych mężczyzn wrzucała do ust kolejną pigułkę na nadkwasotę. Nagle uświadomiła sobie, że w sali jest niewiarygodnie duszno i gorąco. Ich oczy spotkały się; Rawlings nie spuścił wzroku. Spojrzeniem mówił wyraźnie: wiedziałem, że tu będziesz. Ujrzała, jak po jego ustach przemknął łobuzerski uśmieszek – tak szybki, że prawdopodobnie nikt inny go nie zauważył. To spojrzenie poruszyło ją do głębi, przypominając – co za niesprawiedliwość! – o pocałunku, o którym tak usilnie starała się zapomnieć.

A mimo to ani na moment nie przestał mówić.

– Alaska jest jednym z trzech miejsc na naszej planecie, gdzie ponoć wilki mają żyć bezpiecznie. Jednak zeszłej zimy władze zezwoliły na legalne polowania. Za opłatą piętnastu dolarów myśliwi mogli korzystać z samolotów, karabinów półautomatycznych, śniegołazów – wszystkiego, czego tylko zapragnęli – i zabijać bez żadnych ograniczeń. Tam, skąd pochodzę, strzelanie z broni półautomatycznej jest uważane nie za polowanie czy sport, ale za urządzanie rzezi. Celem tego wszystkiego było zachowanie stad karibu dla myśliwych; zamiar w pełni zrozumiały, zważywszy, że myśliwi przynoszą stanowi ogromne zyski. Tyle że karibu we wszystkich miejscach tradycyjnych polowań były zupełnie nie zagrożone, więcej: wspaniale im się wiodło. Zabicie tych wilków od początku nie miało sensu. Ich przetrwanie jako gatunku od dawna stoi pod dużym znakiem zapytania nawet jeśli człowiek zostawi je w spokoju. – Odczekał chwilę, po czym dodał cicho: – Nie musicie się tym przejmować. To w końcu nie wasz problem. Podobnie jak was, mnie także denerwują radykalni działacze ochrony środowiska, którzy przedkładają interesy zwierząt nad interesy ludzi. Ludzie są ważniejsi; ale na całej planecie nie istnieje choćby jedno zwierzę, które nie odgrywa roli w naszym przetrwaniu. I jeśli kogoś to nie zainteresuje, stracimy wkrótce jeden z najpiękniejszych gatunków zwierząt na Ziemi.

Mary Ellen zerknęła na ścienny zegar i wstrząśnięta uświadomiła sobie, że minęła już ponad godzina. W każdej chwili zebranie może dobiec końca. Musiała już wyjść. Samson spodziewał się, że po zakończeniu zebrania cały tłum skieruje się do baru, ona zaś obiecała że wróci na czas.

Próbowała zwrócić na siebie uwagę Steve'a, ale nie mogła. Zresztą to i tak nieważne. Powinna była wiedzieć, że nie ma sensu tu przychodzić. Te jej pomysły, że mógłby jej potrzebować! Istna komedia. W czym miałaby mu pomóc? Na jej oczach ów samotny wilk przemienił rozjuszony tłum w stado łagodnych baranków.

Bardzo pragnęła przekonać się, jak zakończy się zebranie, ale nie miała na to najmniejszych szans.

Dwie godziny później bolały ją nogi, a poziom decybeli w barze był taki, że dzwoniło jej w uszach. Nawet w kuchni piekły oczy od dymu z papierosów i cygar. Odziana w fartuch narzucony na narciarski sweter i dżinsy, położyła na grillu kolejne cztery plastry mięsa. Wołowina zasyczała gwałtownie.

– Jeszcze trzy steki, kochana! – zawołał Samson. – Dwa krwiste, a trzeci wysmażony na podeszwę. Nie żałuj czosnku.

– Jasne – odparła choć grill był tak pełny, że nie miała pojęcia, gdzie je umieścić. Po karku spływały jej strużki potu. Skarpetka w prawym bucie podwinęła się i boleśnie obcierała stopę. Jednakże wszystko było lepsze niż praca na sali. Tu nikt nie zawracał jej głowy – oprócz Samsona, który wpadał do kuchni z rozwianymi siwymi włosami, unoszącymi się wokół głowy niczym aureola. Od czasu do czasy ściskał jej ramię lub czule poklepywał po plecach. Mary Ellen podejrzewała że Samson nigdy wcześniej nie zatrudniał u siebie kobiety i przez cały czas nie mógł się zdecydować, czy ma ją traktować tak jak każdy facet, czy też jak dobry dziadunio.

Tego wieczoru był w doskonałym nastroju, szczęśliwy, bo biznes szedł na całego. Pani Samson krzyczała na niego, żeby usiadł na tyłku, w przeciwnym razie rano nie zwlecze się z łóżka z powodu artretyzmu. Samson ignorował ją reagując na owe władcze polecenia jedynie mruknięciem bądź pełnym rezygnacji westchnieniem.

Nagle tylne drzwi otworzyły się, wpuszczając do środka ożywczy strumień chłodnego powietrza. Mary Ellen ani na moment nie podniosła wzroku. Miała przed sobą istną taśmę fabryczną pełną talerzy, bułek, sałaty, korniszonów i hamburgerów. Na poziomie wzroku za pomocą klamerki do bielizny powiesiła listę zamówień. W ogóle nie zdawała sobie sprawy z tego, że ktoś jest w kuchni, dopóki zza jej pleców nie wyłoniła się ręka i nie podkradła frytki z talerza.

Instynktownie trzepnęła ową dłoń i została wynagrodzona szerokim uśmiechem. Jego uśmiechem. W ciągu zaledwie kilku sekund ogarnął wzrokiem jej wilgotne policzki, usta ze startą szminką i zmęczone oczy. Musiała wyglądać na wykończoną, a kucharski fartuch dokładnie ukrywał jej figurę, jednakże błysk w oczach Steve'a wyrażał wyłącznie aprobatę. Może był krótkowidzem? Zastanowiła się, dlaczego nagle przeszedł ją dreszcz. I co, na Boga Steve Rawlings robił w kuchni Samsona?

– Musiałem ci podziękować za to, że przyszłaś na zebranie – wyjaśnił.

– Żałuję, że nie masz mi za co dziękować. Nic przecież nie zrobiłam. – Zaniosła trzy talerze do otwartego okienka, umieszczonego pod rzucającą jaskrawe światło lampą skąd odbierał je Samson. Zanim odwróciła się z powrotem, Steve zdążył już znaleźć się obok grilla. Odczytywał listę zamówień, wciąż nie zdejmując kurtki.

– Potrzebujesz trzech steków?

– I to dużych. Zaraz je przyniosę – pospieszyła w kierunku lodówki. – Nie możesz tu zostać. Samson dostanie zawału, jeśli przyłapie cię w kuchni.

– Nigdy się o tym nie dowie. W college'u dorabiałem jako kucharz w barze szybkiej obsługi. Nie przejmuj się. Nie narobię ci bałaganu… a wracając do tematu, sama twoja obecność mi pomogła. Nie spodziewałem się, że w tłumie zobaczę przyjazną twarz, więc twój widok dodał mi otuchy. Fakt, że się zjawiłaś, miał dla mnie duże znaczenie. Ten facet naprawdę chce podwójną porcję korniszonów?

– I to bez koperku. – Wszelka dyskusja z nim przypominała próbę poruszenia góry. – Nie powiedziałam niczego, co mogłoby ci pomóc.

– Ale byłaś tam. W moim narożniku. – Rozłożył sałatę na bulkach tak wprawnie, jakby rozdawał karty, przez cały czas nie spuszczając z niej wzroku. Zupełnie jakby podobała mu się wizja Mary Ellen w jego narożniku. Jakby coraz bardziej odpowiadał mu pomysł przyparcia jej do lin.

Zarumieniła się.

– Jeden stek bez cebuli.

– W porządku.

– Nic nie mogłam poradzić. Musiałam wyjść wcześniej…

– Domyśliłem się, że pracujesz dziś wieczorem.

– Kiedy wychodziłam, wszyscy już się uspokoili. Naprawdę potrafisz sprawić, by ludzie cię słuchali.

– Świetny ze mnie orator. – Z drwiącym uśmiechem wsunął w usta frytkę. – Nie miałaś jeszcze okazji, żeby coś zjeść?

Głośno przełknęła ślinę.

– W końcu trochę się uspokoi. Wtedy coś przegryzę. – Nadal nie mogła przestać myśleć o zebraniu. – Czy myślisz, że wszystko pójdzie dobrze? Że dadzą spokój wilkom?

– Nie mam pojęcia. Wszystko może się zdarzyć. Ludzie, podobnie jak wilki, inaczej zachowują się w gromadzie, a inaczej samotnie. W grupie, z facetów takich jak Fred Claire, zawsze wychodzą najgorsze cechy, ponieważ próbują udowodnić, jacy z nich twardziele. Claire'owi polowanie na moje maleństwa wydaje się świetnym sportem, szczególnie jeśli podpuszczą go przyjaciele. Ale byli tam też wspaniali ludzie. W tej chwili w tym okręgu żyje więcej wilków niż na całej wyspie. Fakt ten wiele mówi o miejscowej ludności, o tym, jak potrafi być tolerancyjna i współczująca. Czy też jak bardzo pragnie taką być. Mary Ellen rozumiała go znakomicie.

– Ci ludzie się boją.

– Owszem. A przestraszony człowiek nigdy nie zachowuje się racjonalnie. Byłoby dużo lepiej, gdyby ta przeklęta wilczyca nie oszczeniła się akurat w pobliżu granic miasta. Nie mogę oczekiwać, aby matka dwojga dzieci nie denerwowała się wizją stada wilków, kręcącego się nie opodal jej werandy. Do końca świata mogę ją zapewniać, że ludzie jako łup wcale ich nie interesują. Czemu miałaby mi uwierzyć? Ostatecznie, jestem tu obcy.

Mary Ellen zaniosła do okienka kolejne trzy talerze i wróciła, by obrócić steki – tylko po to, by odkryć, że Steve już to zrobił. Spojrzała na niego uważnie. Choć pozornie opowiadał jedynie o wilkach i zaniepokojonych matkach, intuicja Mary Ellen podpowiadała że próbuje przekazać jej coś innego – na przykład, że rozumie jej uczucia i obawy. Jest przecież obcy i trudno mu ufać.

Ale ona mu ufała. Od pierwszej chwili instynktownie czuła zaufanie do Steve'a. Oto odważny, silny i prawy mężczyzna, człowiek, który nigdy nie wykorzysta kogoś słabszego od siebie. Jej pierwsze wrażenie nie uległo zresztą zmianie. Gdyby nie pocałunki… Nagle bezpieczeństwo stało się w jej oczach czymś względnym. Kobieta, która wychodzi na dwór w czasie huraganu, sama naraża się na kłopoty. Wszystko może się zdarzyć, nawet jeśli nikt nie zamierza jej skrzywdzić.

Nie bała się, że mógłby się nią zainteresować. Ogarniał ją jednak coraz większy lęk, iż to ona zbytnio zawraca sobie nim głowę. Zaczynał naprawdę ją obchodzić, a dawne doświadczenia jasno wskazywały, że nie powinna pozwalać, aby głos serca zagłuszył zdrowy rozsądek.

– Czy chłopcy sprawiają ci jakieś kłopoty? – spytał od niechcenia Steve.

– Tak jak tamtego wieczoru? Mój Boże, nie. Po prostu Fred Claire trochę za dużo wypił. To nic takiego. – Pochyliła głowę, aby nie dostrzegł wyrazu jej twarzy.

– Wyobrażam sobie, że jeśli wcześniej nie pracowałaś w barze, może to być dla ciebie trochę trudne.

– Niewątpliwie nie jest to mój wymarzony zawód – przyznała – ale przynajmniej zapewnia mi utrzymanie. Poza tym Samson i jego żona traktują mnie naprawdę wspaniale.

– Nie masz więc żadnych problemów z miejscowymi wilkami?

– Żartujesz? To dla mnie chleb z masłem. Mam dwadzieścia siedem lat…

– Naprawdę?

– I już dawno przestałam być dzieckiem. Poradzę sobie.

Posypała hamburgery pieprzem, świadoma, że wznosi prawdziwą piramidę kłamstw. Wiedziała nawet, dlaczego tak się dzieje. Ten facet podrażnił jej kobiecą dumę. Bóg jeden wie, skąd wzięło się to jego przekonanie, że jest odważna i silna. Chyba podobały mu się te cechy. Szanował ją za nie. Przeklinając siebie w duchu, brnęła dalej.

– Żaden z nich nie sprawił mi zbytnich kłopotów. Parę dowcipów i tyle. Spłynęło to po mnie jak woda po kaczce.

– Naprawdę? To dziwne, sądziłbym raczej, że będą ci się naprzykrzać. W okolicy nie żyje zbyt wiele samotnych kobiet. Żadna z nich nie jest nawet w części tak ładna jak ty.

– Ładna? – Nie mogła powstrzymać śmiechu. Tym razem był prawdziwy i szczery. – Raczej zupełnie przeciętna. A kiedy tu jestem, zazwyczaj biegam tak szybko, że i tak nikt nie zdoła mi się przyjrzeć.

Steki były gotowe. Przerzucił je na talerze, a ona dodała pokrojone pieczone kartofle i zaniosła porcje do okienka.

– No cóż, jeśli nie potrzebujesz obrony przed tymi wilkami, zastanawiam się, czy byłabyś zainteresowana spotkaniem z prawdziwymi drapieżnikami. Miałabyś ochotę wybrać się ze mną rano, żeby nakarmić szczenięta?

Nie spodziewała się tego zaproszenia. Padło ono w momencie, gdy czuła zdenerwowanie i podniecenie – z powodu wszystkich tych kłamstw, dlatego że nazwał ją ładną i że ich biodra i dłonie zderzały się co chwila w miniaturowej kuchni obok grilla. Otarła o fartuch wilgotne ręce myśląc, że od chwili gdy Steve tu wszedł, była tak rozkojarzona, że niemal zapomniała jak się nazywa. Tylko w ten sposób potrafiła wyjaśnić swą odpowiedź.

– Jasne. O której?

– Zazwyczaj jadają około pierwszej po południu. Mogę po ciebie podjechać.

– Dobrze – rzuciła.

Jedno krótkie niewinne słowo. To wszystko. Nic, co zasługiwałoby na nagły męski uśmiech. Zanim zdążyła zaprotestować, Steve musnął okolonymi zarostem ustami jej skroń i uśmiechnął się ponownie.

– Niech mnie diabli. Nigdy dotąd żadna kobieta nie odpowiedziała mi „tak” na podobną propozycję. Ani razu. Wkraczamy na dziewicze terytorium. Musisz mi obiecać, że będziesz ostrożna, bo zaczynam czuć onieśmielenie. Byłem całkowicie pewien, że odmówisz. Nigdy dotąd nie spotkałem kobiety, którą nie przerażałaby perspektywa wizyty u moich wilków.

Kilka minut później wyszedł. Mary Ellen uniosła drżącą dłoń ku skroni. Nadal czuła na niej dotyk jego ust, przeżywała nagły wstrząs, gdy otoczył ją jego zapach, ciepło, obecność. Westchnęła ciężko.

Jeśli nawet jej serce rzeczywiście biło jak młotem, a nogi uginały się pod nią miękkie niczym rozgotowany makaron, istniał po temu logiczny powód. Wilcze szczenięta były naprawdę czarujące. Sam ich widok sprawiał, że macierzyński instynkt Mary Ellen dawał o sobie znać ze zdwojoną siłą. Oszalała na punkcie tych maluchów. Lecz taki tchórz jak ona zbyt gwałtownie reagował na jakiekolwiek potencjalne niebezpieczeństwo. Jeśli pojedzie ze Steve'em, aby obejrzeć szczenięta zaryzykuje ponowną konfrontację z dorosłymi wilkami.

To zdenerwowanie, pomyślała, nie ma nic wspólnego z ponownym spotkaniem Steve'a. To wilki ją niepokoją. Nie on.

Загрузка...