ROZDZIAŁ TRZECI

Gdy tylko zgasły światła w samochodzie, Mary Ellen upuściła kluczyki. Pochylona, szperała po podłodze pod siedzeniem, aż je znalazła. Potem zabrała rękawiczki, torebkę i garnek. Trzymając to wszystko, odkryła oczywiście, że nie potrafi otworzyć drzwi. Odstawiła. W końcu udało jej się wysiąść z przeklętego wozu. Trzymając oburącz ciężki garnek, zatrzasnęła drzwi biodrem.

Masa kłopotu tylko po to, by przywieźć komuś gulasz. Szczerze mówiąc, było to jej najlepsze ragout, ale o to można by się spierać. Była mu winna tę kolację. W ostatnich latach nie spotykała Galahadów. Steve nie tylko dał jej wczoraj swoją kurtkę, lecz wybawił ją z opresji: w lesie i w barze. Musiała mu się jakoś odwdzięczyć.

Na propozycję kolacji Steve zgodził się natychmiast. Żadnych obiekcji. Żadnego „naprawdę nie trzeba”. Ta szybka zgoda trochę ją zmartwiła. Po raz pierwszy widziała, że Steve Rawlings robił coś szybko. Zastanawiała się, czy mógłby źle zrozumieć jej gest. Mężczyźni mieli zwyczaj błędnej interpretacji wszystkiego, co kiedykolwiek zrobiła.

Ręce bolały ją od dźwigania garnka. Rozejrzała się. Był w domu. Widziała jego terenową półciężarówkę, zaparkowaną obok przyczepy. W oknach lśniło żółte światło, rzucając odblask na śnieg. Nawet dość wcześnie wieczorem, o szóstej, noc była czarna jak smoła. Steve ustawił swą przyczepę na zupełnym pustkowiu, w kępie czarnych drzew. Lodowaty, gwałtowny wiatr poruszał ich wierzchołkami. Poczuła dreszcz niepokoju.

W domu, w Georgii, w pierwszym tygodniu marca byłoby już ciepło. Tam żadna samotna kobieta nie odwiedzałaby po zmroku samotnego mężczyzny, chyba że sama prosiła się o kłopoty.

To śmieszne, pomyślała Mary Ellen. Przecież nie ma zamiaru u niego siedzieć. Zostawi tylko garnek. Już dwa razy jej pomógł i dobre maniery wymagały, by za to podziękowała. Jedyne, co jej groziło, to fakt, że sobie coś odmrozi, stojąc tak w mroku niczym jakaś głupia gęś.

Odetchnęła głęboko, podeszła do drzwi i zastukała łokciem. Rozległ się tylko głuchy dźwięk, ale drzwi otworzyły się natychmiast. Dmuchnęło ciepłym powietrzem. Spojrzała na olbrzyma, którego ramiona nie mieściły się w drzwiach przyczepy.

– Nareszcie przybywa Czerwony Kapturek. Martwiłem się już, że zgubiłaś drogę.

– Czerwony…?

To określenie ją zaskoczyło. Czyżby się domyślał, jaka była zalękniona zaglądając do wilczego legowiska? Ale dostrzegła przyjazny, kpiący uśmiech i od razu zrozumiała, skąd mu się wzięły te bajkowe skojarzenia. Oczywiście, miała na sobie czerwoną kurtkę z kapturem i niosła przez las jedzenie. Musiała się uśmiechnąć.

– Trafiłam bez kłopotu. Twoje wskazówki były bardzo pomocne.

Wyjął jej z rąk ciężki garnek.

– Pachnie wspaniale. Wejdź. Szybko pokręciła głową.

– Nie mogę zostać…

– Pracujesz dzisiaj?

– Nie. Jestem zajęta przez cztery noce w tygodniu. Ale chciałam ci tylko przynieść kolację i podziękować. Nie będę zabierać czasu.

– Chcesz, bym jadł sam? Kiedy już tu jesteś? I skoro wiesz, że przez cały dzień mogłem pogadać tylko ze zwierzakami?

Wzniosła oczy do nieba, słysząc ten płaczliwy ton. Nikt by mu nie uwierzył. Ale cóż, byłaby zakłopotana, gdyby odeszła, nie zamieniwszy przynajmniej ze Steve'em kilku słów. Ostrożnie weszła do środka.

– Zostanę tylko parę minut…

Chyba nie słyszał jej słów, bo powąchał garnek i uśmiechnął się.

– Domowego ragout nie jadłem od stu lat. Czy mogę cię zapewnić o mojej dozgonnej wdzięczności?

– To tylko gulasz – odparła oschle, ale niech to, ten facet zmuszał ją do śmiechu.

– Po prostu gulasz jest prawdziwym jedzeniem. Nie zrozumiesz tego. Od tygodni albo otwieram puszki, albo stołuję się u Samsona.

Odstawił garnek, zdjął z Mary Ellen czerwoną kurtkę, a potem szybko zmierzył wzrokiem długi biały sweter i dżinsy. Starannie dobierała rzeczy. Dżinsy były nie za obcisłe, a luźny sweter ukrywał jej figurę skuteczniej niż habit zakonnicy. Nie zobaczył niczego, absolutnie niczego, co mogłoby wywołać ten błysk w jego oczach.

– Dobrze, że jesteś taką kruszynką. Nie ma tu zbyt wiele miejsca.

Parsknęła śmiechem i poczuła, jak opada z niej napięcie. Czy mężczyzna nazwałby kobietę kruszynką, gdyby zamierzał ją uwieść? Po prostu był zabawny i naturalny.

– Ten pokoik wcale nie jest taki mały. Szczerze mówiąc, jest o wiele większy, niżby się to wydawało z zewnątrz – zauważyła, rozglądając się dookoła.

– Więc siadaj i rozgość się. Możesz zająć honorowe miejsce. Chcesz wina, piwa czy wody mineralnej?

– Niczego, dziękuję.

To honorowe miejsce było jedynym fotelem pokrytym szarym tweedem. Długi tapczan był w tym samym kolorze. Do części mieszkalnej przylegała kuchenna wnęka. Krótkie przejście między szafami prowadziło do ciemnej sypialni, gdzie wrzucił jej kurtkę.

Zdjęła buty i usiadła w fotelu. Steve otwierał i zamykał szafki, wyjmował talerze, sztućce, serwetki i swobodnie podtrzymywał rozmowę.

– Mam dom w Wyoming. Nieduży, na kawałku ziemi nad strumieniem. Tam się wychowałem, na zachodzie, ale tę przyczepę mam już od lat. Czasami wyjeżdżam na całe miesiące. Zwariowałbym, mieszkając w motelach albo wynajmując mieszkania. A w ten sposób stale mam ze sobą swoje rzeczy.

– Rozumiem… że jedziesz tam, gdzie są wilki.

– Nie zawsze są to wilki. Ale to moja miłość i chyba chcąc czy nie chcąc, wyspecjalizowałem się w tej dziedzinie. Przez jakiś czas pracowałem dla Towarzystwa Ochrony Zwierząt, potem zahaczyłem się w Parku Narodowym. Do realizacji tego projektu zatrudnił mnie Departament Zasobów Naturalnych stanu Michigan. Zresztą nieważne, kto podpisuje moje czeki. I tak zawsze robię to samo. Po prostu nie ma zbyt wielu ludzi, których podnieca noszenie rannych wilków czy opieka nad ich stadem. Jestem jak lekarz o określonej specjalizacji. Nie ma nikogo, kto wykonałby tę robotę czy nawet jej się podjął. I tak w tym utknąłem.

– Pewnie sporo podróżowałeś.

– Od Meksyku do Alaski – potwierdził. – Rudy wilk, szary wilk, wilk meksykański. Wszystkie są zagrożone. Jedynie w trzech miejscach na tej planecie gatunek rozwija się normalnie. Miłośnicy tych zwierząt naprawdę się starają założyli Zespół Ochrony Wilków w Michigan. Wsparli to wszystko sensownym prawem i surowymi karami za zabijanie tych zwierząt. Tylko rzecz w tym, że kiedy wilk sprawia kłopoty, najłatwiej go zastrzelić albo złapać i trzymać w niewoli. Wtedy nie przeszkadza. Trudno kogoś za to winić. Taki wilk jest częścią stada i środowiska… Niełatwo mu pomóc. Dlatego wygodniej, kiedy zajmuje się tym ktoś, kto zna ten gatunek.

– I wtedy wołają Wilkołaka – mruknęła.

– A więc słyszałaś, jak nazywają mnie w mieście. – Nałożył gulaszu na dwa talerze i ustawił je na stole. – Muszę przyznać, że czasem nazywają mnie o wiele gorzej. No, chodź. Zjesz ze mną czy nie?

Właściwie nie była głodna, a już na pewno nie planowała wspólnej kolacji. A jednak opróżniła wraz z nim talerz ragout. Minęła godzina, nim zauważyli, że wciąż rozmawiają, przede wszystkim o jego pracy.

Coraz bardziej intrygował ją ten obcy, którego teraz lepiej poznawała. Pracę miał ciekawą, niebezpieczną i trudną. Ale to do niego pasowało. Ta spokojna pewność siebie znamionowała siłę, nie arogancję. Znalazł swoje miejsce w życiu, był pewien, czego chce.

Lubiła go, zwyczajnie lubiła. Nawet jego zagadkowe uśmiechy nie wzbudzały w niej niepokoju i nie hartowały ciekawości. A naturalna kobieca ciekawość kazała rozglądać się dookoła.

Na telewizorze stały dwie fotografie: mężczyzny i kobiety. Oboje starsi od niego. Może rodzice? Drugie zdjęcie ukazywało dwójkę nastoletnich dziewcząt obejmujących się ramionami, uśmiechających się sztucznie do aparatu. Dostrzegła jego strzelbę na hakach ponad drzwiami i masę książek, leżących w bezładzie obok fotela. To miejsce pachniało męskim aromatem skóry i wełny, co uznała za zabawny kontrast z rzędem butelek do karmienia niemowląt, suszących się nad zlewem. Stary mikser stał na kuchennym blacie. Obok leżał worek żółtej mącznej substancji. Podejrzewała że jest to podstawa robionej przez Steve'a mieszanki.

– Nie mogę uwierzyć, że zapomniałam zapytać… jak tam moje maleństwa? Zaśmiał się.

– Twoje maleństwa… Te małe łobuzy dziś po południu podrapały mi rękę. Mogę trzymać tylko dwie butelki naraz, a jedna z tych małych wilczyc nie chciała czekać na swoją kolej.

– To musiała być wilczyca, prawda? Zawsze cała wina spada na kobiety.

– Chwileczkę. Bronisz jej, a to przecież ja jestem ranny.

– Zauważyłam te dwa zadrapania. Trudno nazwać je ranami. – Przekomarzała się z nim i coraz łatwiej przychodziło jej swobodne zachowanie. – Dziś wieczorem też musisz karmić te szczeniaki?

– Tak, powinienem. – Usunął talerze, co zajęło mu jakieś dwie sekundy, a potem przyniósł dzbanek z kawą i dwa kubki. – Mam nadzieję, że za parę dni będę mógł zrezygnować z tego nocnego karmienia. To mnie naprawdę irytuje. Zmarszczyła czoło.

– Nie uwolnisz się od tych szczeniaków, prawda? To znaczy, są od ciebie uzależnione. I nikt cię nie zastąpi, kiedy zachorujesz.

– Rozwiązanie jest proste. Nie zachoruję. Mam poważniejsze problemy. Aby przygotować mieszankę, muszę mieć mikser, a ten stary potwór dwa razy dziennie odmawia posłuszeństwa – stwierdził ponuro.

– Mikser? – Zerknęła na maszynę stojącą na blacie. – Jeśli chcesz, mogę go przejrzeć.

– Słucham?

– Naprawiam różne rzeczy. Uwielbiam urządzenia elektroniczne, ale radzę sobie też z silnikami małej mocy i takimi drobiazgami.

Patrzył na nią bez słowa.

– Naprawdę – zapewniła. – Szczerze mówiąc, to właśnie próbowałam robić, kiedy tu przyjechałam. Przyjęłam pracę u Samsona, ponieważ nie mogłam znaleźć niczego innego. Długo potrwa zanim rozwinę własny interes.

Nagle mocno zacisnęła palce na kubku kawy, żałując, że się wygadała. Po przyjeździe tutaj z czystego uporu umieściła na ścianie domu wywieszkę, więc jej plany nie były dla nikogo tajemnicą. Ale zdradzenie się z tym marzeniem jak dotąd przynosiło łatwe do przewidzenia rezultaty. Tak jak i w domu, naprawiania urządzeń nie uważano za zajęcie odpowiednie dla kobiet. Zwłaszcza mężczyźni sądzili, że jej zainteresowanie mechaniką doprasza się żartu i złośliwych uwag. Nie traktowali jej poważnie.

Przygotowała się na taką samą reakcję u Steve'a, ale się jej nie doczekała. Patrzył na nią jeszcze przez sekundę, a potem w mgnieniu oka odwrócił się, chwycił mikser i postawił go przed nią z rozmachem.

– Nie masz pojęcia jaki będę ci wdzięczny. To draństwo doprowadza mnie do szału. Z wilkiem, niedźwiedziem, nawet lawiną poradzę sobie świetnie. Ale gdy trafię na coś mechanicznego, stracę tylko masę czasu.

– Steve, naprawdę nie mogę gwarantować…

– Czego ci trzeba? Narzędzi? Mam ich całą szufladę. Nie mam pojęcia, do czego mogą służyć, ale na pewno znajdziesz coś, co ci się przyda. Czyli przyjechałaś tu, by otworzyć własny interes. A skąd jesteś?

– Z White Sands w Georgii. To bardzo małe miasteczko na południe od Savannah, na wybrzeżu.

– W ciągu pięciu minut części miksera leżały na czystym jasnym blacie. Niczym asystentka chirurga Steve dostarczał narzędzi, szmat, oleju i patrzył na nią z pełnym szacunku podziwem. Była pewna, że ten podziw jest udawany, ale nie mogła powstrzymać uśmiechu.

– Pomyślałam, że taki warsztat bardzo by się przydał. Nieduże miasto, niedużo sklepów. Ludzie tu wolą naprawiać rzeczy, zamiast kupować nowe.

– Hm. To wymagało odwagi. Wyjechałaś tak daleko od domu.

Nie uniosła głowy. Nie po raz pierwszy zauważyła że ma o niej zupełnie fałszywą opinię. Przyjechała tu, bo była potwornym tchórzem, a nie z zamiłowania do przygód. Zastanawiała się, czy szczerze mu tego nie wyznać. Ale jak przyznać się, że została porzucona przed ołtarzem i że miała za sobą długą historię rozczarowywania wszystkich wokół? Nigdy w życiu. Odłożyła śrubokręt. – No dobrze. Włącz go i spróbujemy. Wsunął wtyczkę do gniazdka i nacisnął włącznik. Urządzenie ryknęło głośno.

– A niech mnie. Nie marnuj czasu na tłumaczenie, jak to zrobiłaś. Nawet nie chcę wiedzieć. A jak sobie radzisz z cieknącym kranem?

– Rawlings, na litość boską każdy potrafi naprawić cieknący kran.

– Nie mógłbym chyba cię prosić, co? A zresztą mniejsza z tym…

Nie miał cieknącego kranu. To rura przeciekała. Jak większość tego typu problemów naprawa nie wymagała męskich mięśni, lecz paru sprytnych sposobów i pomysłowości. Wprawdzie nie przewidywała że będzie leżeć na plecach pod umywalką w jego łazience, otoczona mnóstwem osobistych, męskich rzeczy, które musiał wyjąć z malej szafki, poczynając od prezerwatyw – jakże krępujące! – po płyn po goleniu, aspirynę, bandaże i jakieś leki. Steve bardzo jej pomagał. Trzymał latarkę.

Wygłosiła krótki wykład dotyczący elementów hydrauliki. Same podstawy. Stuki i brzęczenie zwykle oznaczały obluzowaną uszczelkę. Kurek od ciepłej wody miał lewoskrętny gwint. Gwizd oznaczał złą pracę grzybka. Zrezygnowała kiedy spojrzała na twarz Steve'a. Zwykle umysł miał bystry, a oczy błyszczące inteligencją ale nie w tej chwili.

– Nic nie rozumiesz, prawda? – spytała sucho.

– Chwileczkę, pilnie słucham. Połączenia dialektyczne, zamknięte brodawki, męskie i żeńskie części…

Wzniosła oczy do nieba.

– Trzymaj tę latarkę, Rawlings.

– Tak, pszepani.

Skończyła wysunęła się spod szafki, a jej włosy rozsypały się w nieładzie.

– Sam nie wiem, jak ci dziękować.

– Nie ma sprawy.

Wzięła szmatę i po chwili szafka znów była sucha. Musiała umyć ręce, a on odstawić kilka drobiazgów, ale obie prace naprawcze zakończyły się sukcesem. Miała wobec niego dług wdzięczności i znalazła sposób, żeby mu naprawdę pomóc.

Kiedy odwróciła się od umywalki, odkryła że Steve nawet nie drgnął. Przykucnął na podłodze, trzymając w ręku latarkę. Wpatrywał się w jej twarz.

– Jesteś wyjątkowa, wiesz? – powiedział cicho. Serce zabiło jej mocniej, a policzki pokryły się rumieńcem. Nie po raz pierwszy odkryła, że ją pociąga nieodparcie kusi. Ale znała prawdę. Wcale nie była wyjątkowa. To on robił coś niezwykłego. Cieszyła się, bardzo się cieszyła że wciąż byli dla siebie obcy, że tak naprawdę wcale jej nie znał. Ruszyła do drzwi.

– O rany, nie wiedziałam, że już tak późno. Lepiej pójdę. Musisz jeszcze przygotować mieszankę na ostatnie karmienie, prawda?

Narzuciła szybko kurtkę i włożyła rękawiczki. Kiedy złapał za swoją kurtkę, uparła się, że przecież nie musi odprowadzać jej do samochodu. Miał swoją pracę. A garnek może oddać przy okazji albo przynieść do baru, skoro i tak regularnie bywa u Samsona.

Nie zwracając uwagi na to co mówiła, narzucił kurtkę i wyszedł z nią na dwór. Aksamitna czerń przesłaniała drzewa. Aromat cedrów i sosen unosił się w powietrzu. Niebo mrugało tysiącem gwiazd. Prawie tego nie zauważyła.

Wszystko świetnie się układało, pomyślał Steve, dopóki nie zaryzykował komplementu. Wtedy uciekła, wciąż uciekała. Przyglądał się, jak szuka kluczyków w torebce, paplając nerwowo niczym sroka: jak odgrzewać gulasz, co robić, gdyby mikser znowu się zepsuł. – Mary?

Ledwo znalazła czas, by na niego spojrzeć, tak pilnie szukała kluczyków.

– Tak naprawdę mam na imię Mary Ellen. Wczoraj chciałam zapytać, skąd o tym wiesz, ale na pewno przeczytałeś napis na plakietce w barze, prawda? Posłuchaj, dzięki za wszystko. Chcę, żebyś wiedział…

– Mary – powtórzył znowu i tym razem coś w jego głosie wreszcie zwróciło jej uwagę. Jednak najwyraźniej nie oczekiwała że ujmie ją pod brodę. Odchyliła głowę. W jej oczach błysnęła nagle wrażliwość: była urocza i delikatna.

Aż do tej chwili Steve nie był pewien, czy zamierza ją pocałować. Ale kiedy już to zrobił, był wściekły na siebie, że czekał tak długo.

Jeśli ktokolwiek już ją całował, co było pewne, gdyż w tym wieku miała pewnie za sobą nie tylko pocałunki, nie pokazywała tego po sobie. Usta miała ciepłe i tak miękkie, że pragnął w nich zatonąć. Czuł smak kawy i cukru. Bardziej cukru. To go nie zaskoczyło. Dostrzegł w niej słodką wrażliwość na wszystko i wszystkich wokół. Nie cofnęła się, nie pytała jakim prawem ją całuje. Znieruchomiała tylko, wstrzymała oddech, jakby nie wiedziała co zrobić z obcymi wargami spoczywającymi na jej ustach.

Steve wiedział. Kaptur jej kurtki opadł na plecy, ukazując księżycowi i jemu gęstwinę lśniących, kasztanowych włosów. Wsunął w nie palce. Przesuwał delikatnie wargi po jej ustach w lekkim i delikatnym pocałunku, jakby mówił: nie denerwuj się, to nic złego.

Rozumiał jej ostrożność; przecież przez całe życie zajmował się dzikimi, czujnymi stworzeniami. Nie chciały, by człowiek im coś darowywał. Człowiek miał siłę, był głównym przeciwnikiem i najniebezpieczniejszym wrogiem. Mary Ellen zadrżała kiedy opuszkiem kciuka pieścił jej miękką białą szyję. Może instynktownie rozumiała że znalazła się w strefie zagrożenia gdyż Steve pragnął czegoś więcej niż pocałunków.

Chwyciła go za kurtkę i przylgnęła do niego. Język Steve'a pieścił jej dolną wargę, czując słodki smak i delikatny aromat. Potem wolno wsunął się do wewnątrz.

Z wahaniem rozluźniła uchwyt, wspięła się na palce i objęła go za szyję. Ten lekki, słodki pocałunek stał się nagle gwałtowny. Chyba tego nie oczekiwała. On tak. Księżyc rozjaśniał srebrem jej bladą twarz, kiedy przylgnęła do niego, jakby popchnięta gwałtownym podmuchem wiatru. Przyjął jej pocałunek, a ona przyciągnęła jego głowę, czekając na następny.

Ta reakcja sprawiła że krew zaczęła mu szybciej krążyć w żyłach. Wiedział, co to namiętność. Pociągały go kobiety, ale nigdy do tego stopnia. Jej jedwabiste włosy wplatały mu się w palce. Zsunął dłonie po grubej wełnianej kurtce i poczuł żar promieniujący z jej ciała.

Miał nadzieję, że znajdzie w tej dziewczynie coś szczególnego. Ale z pewnością nie liczył na taki skarb. Wiedział, że będzie musiał to sprawdzić, przekonać się, czy tylko tak ją sobie wyobraża, czy marzy o niej, ponieważ jest samotny i pragnie kobiety.

A teraz wiedział. W końcu niechętnie uniósł głowę. Powietrze było chłodniejsze niż lodowata kąpiel. Oboje byli okryci warstwami zimowej odzieży, a jednak Mary rozgrzała go bardziej niż płomień i to zaledwie po kilku pocałunkach. Nie pomylił się co do niej. Oczy zaszły jej mgłą. Wydawała się… zakłopotana, jakby to, co miało miejsce, nie powinno było się zdarzyć.

Potarł jej nos swoim policzkiem.

– Jesteś najbardziej wyjątkową kobietą, jaką spotkałem.

– Ja…

Czekał, lecz ona tylko przełknęła ślinę. Szybko spojrzała mu w oczy, po czym odwróciła głowę. Oświetlona księżycem twarz była zaczerwieniona.

– Masz kluczyki do samochodu? – zapytał. Tak, miała kluczyki. Wydawała się zdumiona tym, że wciąż ściska je w dłoni.

– Wiesz, gdzie jesteś? Potrafisz wrócić do domu?

Skinęła głową. Steve wsunął ręce do kieszeni i patrzył, jak wsiada do samochodu, cofa go i w końcu znika w ciemności.

Musiał przygotować mieszankę, nakarmić wilczki, miał przed sobą wyczerpującą noc. A jednak stał nieruchomo, czekając, aż jego ciało powoli ostygnie. Wciąż czuł smak ust Mary Ellen. Chciał rozkoszować się tym, dopóki potrafił.

Opowiedział jej o swojej pracy. Spodziewał się, że Mary Ellen przestraszy się i ucieknie. Inne kobiety zawsze to robiły. Znalezienie jakiejś do łóżka nigdy nie stanowiło problemu i to mu wystarczało, kiedy miał dwadzieścia lat. Ale teraz miał trzydzieści trzy, był już dość dorosły, by docenić i pragnąć czegoś trwałego i głębokiego. Przestał niemal wierzyć, że znajdzie kobietę, której nie przestraszy jego niebezpieczne i samotne życie. Nie miał do nikogo pretensji. Do diabła gdyby był kobietą, też by uciekł przed takim facetem.

Ale Mary Ellen nie uciekała. Słuchała i akceptowała go, jak jeszcze nigdy żadna kobieta. Może nie rozumiała, co mu darowuje. To niebezpieczne zaoferować samotnemu wilkowi czułość. Bał się, naprawdę się bał, że Mary Ellen popełni błąd, którego on nie pozwoli jej naprawić.

Kto wie, jak daleko mogą się razem posunąć. Miała swoje tajemnice, jakieś problemy w przeszłości, które całkiem zniszczyły jej wiarę w siebie. Zdobycie jej zaufania może być trudne. A jednak chętnie zaryzykuje.

Jeśli czegokolwiek nauczył się podczas swego życia samotnika i wyrzutka, to przede wszystkim tego, że kiedy człowiek znajduje ukryty skarb, byłby durniem, gdyby go zostawił.

Загрузка...