Steve Rawlings pchnął drzwi do knajpy Samsona i otrzepał śnieg z butów. Światło zakłuło go w oczy. Ściągnął rękawice, czapkę i odruchowo skierował się do stolika w tyle sali. Tak jak się spodziewał, przy barze było tłoczno. Ludzie nie mieli nic do roboty w mroczną śnieżną poniedziałkową noc w Eagle Falls. Mogli tylko pić i dyskutować głośno o meczu.
Na ekranie czarno – białego telewizora nad barem szalały Lwy. Obraz był nieostry; nie najlepszy odbiór to rzecz zwykła w tym odizolowanym zakątku Półwyspu Michigan. Równie zwykła jak płynące szerokim strumieniem piwo. Kilku ludzi obejrzało się na przechodzącego Steve'a. Nikt nie skinął mu głową nie poprosił, żeby się przysiadł. Pewnie przewróciłby się z wrażenia gdyby ktoś spróbował. Jego praca dawała mu popularność roznoszącej zarazę piranii. Był do tego przyzwyczajony. Jak dotąd, chłopcy obchodzili go z daleka, lecz nie okazywali wrogości. Do licha, bywał już w miejscach, gdzie ludzie witali go dubeltówką.
Chuchając w dłonie, usiadł na wytartej sosnowej ławie. Na zewnątrz panował mróz. Pracował na dworze prawie sześć godzin. Buty pokrył mu lód, palce zdrętwiały, a w brzuchu burczało z głodu. Niezgrabnie rozpiął i zsunął z ramion kurtkę. Schylił głowę i wtedy usłyszał miękki kobiecy głos. Podniósł wzrok.
Oczywiście, były kobiety w Eagle Falls, tyle że w niewielkiej liczbie. Mieszkało tutaj najwyżej kilkuset ludzi. Letnie domki i myśliwskie chatki o tej porze roku były zabite deskami. Nawet tartaki zamykano na zimę. Stałych mieszkańców było niewielu. Ten region przyciągał miłośników pustkowi, samotników i niektóre rodziny. Nie było tu samotnych kobiet, a to z oczywistego powodu, że niewiele rzeczy mogło tu zainteresować samotną kobietę.
A zwłaszcza młodą kobietę, taką jak ona.
Wyróżniała się niczym róża wśród chwastów. Na twarzy nie miała ani jednej zmarszczki – musiała być poniżej trzydziestki – i mierzyła jakieś metr sześćdziesiąt pięć. Krótko ścięte i proste jasnobrązowe włosy lśniły jedwabiście. Trudno było ją nazwać klasyczną pięknością, raczej miłą i uroczą dziewczyną. Miała zadarty nosek, dołki w brodzie i ciemne brwi nad wielkimi, zdumiewająco niebieskimi oczami. Małe usta o kształcie luku były pozbawione szminki i różowe jak płatek peonii.
Steve roztarł zmarznięte ręce i uważnie ją obserwował. Była ubrana w luźną flanelową koszulę narzuconą na czarny golf i dżinsy. Rzeczy wyglądały na nowe: dżinsy wciąż były sztywne, a buty błyszczące. Materiał spodni ciasno opinał ładną pupę. Mężczyzna musiałby być też jednocześnie ślepy i głupi, żeby nie zauważyć, jak przepiękne piersi okrywał golf. Nie miał pojęcia, co ona może tu robić.
Samson, właściciel baru, był już stary i cierpiał na artretyzm. Steve rozumiał, dlaczego ten sknera wynajął kogoś do pomocy, tyle że nie miał pojęcia skąd wzięła się ta dziewczyna. Możliwe, że pracowała już jako barmanka lub kelnerka, ale czemuś w to wątpił. Marszcząc brwi, obserwował, jak niezgrabnie niesie ciężką tacę. Niezdarne żonglowanie kuflami piwa sugerowało całkowity brak doświadczenia w wykonywanym zawodzie.
Fred Claire wykorzystał fakt, że miała zajęte ręce, i klepnął ją w pośladek, mrugając przy tym do kolegów. Rumieniec pokrył jej policzki. Kufel przewrócił się i popłynęło piwo. Taca stuknęła o stół.
Steve podrapał się po brodzie. Szóstym zmysłem wyczuwał kłopoty. Pielęgnacja tego zmysłu była w jego pracy warunkiem koniecznym. W tym przypadku nie wyczuł niczego. Dziewczyna nie zachowywała się prowokacyjnie, lecz jeśli sądziła że w takim miejscu nie będzie zwracała na siebie uwagi, musiała być niepoprawną marzycielką. Większość mężczyzn była w średnim wieku, spora ich część miała żony, raczej żaden nie był typem Don Juana, ale do licha, nowa, młoda i ładna kobieta podwyższyła ich poziom testosteronu. To, że chłopcy będą ją zaczepiać, było równie pewne jak konflikty na Bliskim Wschodzie.
Od zatłoczonego stolika przy drzwiach rozległ się rubaszny śmiech. Fred i jego kumple, najwyraźniej pili już od kilku godzin i teraz robili zamieszanie z powodu rozlanego piwa. Rumieniec na policzkach dziewczyny gwałtownie pociemniał.
Wciąż wzburzona, uniosła głowę i wtedy go dostrzegła. Gdy tylko wymknęła się od tamtego stolika, podeszła i otworzyła bloczek.
– Przepraszam, że musiał pan czekać. Co podać?
– Kawę. I parę steków, jeśli Samsonowi jeszcze jakieś zostały. Krwiste. Zanotowała zamówienie.
– Parę steków? – powtórzyła podnosząc nagle głowę.
– Parę. To znaczy dwa – potwierdził.
Wtedy przyjrzała mu się uważnie. Kiedy siedział, nie mogła dostrzec, że ma prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, lecz jej wzrok przesunął się po szerokich ramionach i klatce piersiowej. Nie była pierwszą kobietą która tak na niego patrzyła. To nie wina Steve'a że zwracał powszechną uwagę. Jego wzrost i budowa futbolisty sprawiały, że trudno by mu było ukryć się w tłumie. Włosy miał kruczoczarne, oczy niebieskie, gładką zaróżowioną skórę, a wszystko to w kłopotliwy sposób zwracało uwagę kobiet. Ale nie jej. Zerknęła tylko na jego twarz i ramiona po czym spuściła wzrok. Szybko. Zapisała pilnie „dwa” i podkreśliła.
– Widzę, że niełatwo będzie pana nakarmić. Dołożę kilka ziemniaków i sądzę, że na zapleczu znajdzie się jeszcze kawałek jabłecznika…
– Wspaniale.
– Kawę czarną czy ze śmietanką?
– Czarna wystarczy.
– W porządku. Zaraz podaję.
Odwróciła się, nie patrząc na niego. On jednak miał dość czasu, by przyjrzeć się tej kobiecie z bliska. Kiedy z jej policzków zniknął rumieniec, ujrzał skórę bladą jak kość słoniowa.
Aksamitny głos wypowiadający słowa z południowym akcentem był delikatny i kobiecy, jak wszystko, co się z nią łączyło. Na plakietce przypiętej do koszuli odczytał: „Mary Ellen”. Jeśli ta dziewczyna szukała towarzystwa mężczyzn, znalazła właściwe miejsce. Zimy w tej puszczy były długie i mroźne. Nigdzie, poza Alaską nie mogłaby znaleźć wśród mieszkańców wyższej liczby mężczyzn w stosunku do kobiet. A jednak rola kobiety polującej na mężczyzn zupełnie do niej nie pasowała. Chodziła sztywna jak pogrzebacz, jej twarz wyrażała zdenerwowanie i zmęczenie, a niesamowite oczy były równie lękliwe jak u nowo narodzonego źrebaka.
Obserwował, jak przyjmuje kolejne zamówienia. Stała tak, jak przy jego stoliku, z dala od klientów, pragnąc uniknąć podszczypywań i poklepywań, nikomu nie patrząc w oczy. A potem znikała na zapleczu. Ryk kibiców odbił się echem w pomieszczeniu, kiedy Lwy zdobyły przewagę.
Steve zgarbił się, ignorując odgłosy meczu, hałas i obecność nowej kelnerki. Nie obchodzą go jej problemy. Bóg wie, że ma dość własnych. W przydymionym, ciepłym barze z wolna tajały przemarznięte kości, a zmęczenie atakowało go falami. Gdyby nie pusty żołądek, pojechałby do swojej przyczepy i przeleżał sześć godzin w łóżku. Był przyzwyczajony do wysiłku, lecz mróz i zmęczenie zupełnie go wykończyły.
Nie zauważył, kiedy zamknął oczy, ale z pewnością to zrobił, gdyż rozbudził go aromat gorącej kawy. Tuż przed nim stał parujący kubek. Mary Ellen przyszła i odeszła, a on jej nie słyszał. Lecz widział ją teraz, jak krążyła po barze, podając gościom nowe kufle pienistego piwa. Ktoś krzyknął:
– Skarbie? Kochanie, jesteś nam tu potrzebna.
Zauważył, że dziewczyna zaciska zęby, a policzki znowu nabierają wiśniowej barwy.
Jeżeli nawet istniała kobieta, dla której praca w barze byłaby mniej odpowiednia, nie mógł sobie takiej wyobrazić.
W ciągu następnej godziny trzykrotnie podeszła do jego stolika. Nie powiedziała ani słowa nie spojrzała na niego. Dolewała kawy, podała krwiste steki z ziemniakami i jarzyną o którą nie prosił. Kiedy skończył jeść, wróciła przynosząc solidną porcję jabłecznika z bitą śmietaną. Nie krążyła wokół niego – nawet nie pytała co ma mu podać – ale dbała o niego niczym kwoka o swoje pisklę.
Steve musiał zauważyć, że przy nim zachowuje się spokojnie i swobodnie, co wyraźnie kontrastowało z zachowaniem wobec innych mężczyzn. Miał dar zjednywania sobie takich dzikich stworzonek. Zwierzęta ufały mu instynktownie. Ale kobiety to całkiem inny gatunek. Ta dama nie musi być wyjątkowo spostrzegawcza, by zauważyć, że inni traktują go jak pariasa. Dla innych kobiet byłaby to wyraźna wskazówka, że należy go unikać, a przy jego wzroście i rozmiarach z pewnością nie budził w kobietach poczucia bezpieczeństwa. Jednak ona traktowała go tak, jakby od razu uznała go za „bezpiecznego”, za kogoś, kto nie sprawi jej kłopotów.
Przełknął kawałek ciasta obserwując jak Fred Claire znów próbuje ją poklepać. Mary Ellen odskoczyła.
Steve skupił swą uwagę na cieście. Jabłecznik to specjalność Samsona. Jabłka były aż ciężkie od gałki muszkatołowej i cynamonu. Przepyszne. Nie wiedział więc, dlaczego nie może ich przełknąć. Przy stoliku obok wejścia nie działo się nic takiego, o co musiałby się martwić.
Fred nie był jego kumplem, jak zresztą nikt w Eagle Falls, ale tacy ludzie regularnie bywali w barze. Widywał ich na tyle często, by wiedzieć, że mają już dość. Fred strzygł się krótko, lubił chodzić w wojskowych kurtkach, chwalił się bronią i każdemu, kto chciał słuchać, wygłaszał swoje spiskowe teorie. Może nie był całkiem przeciętnym facetem, ale zupełnie nieszkodliwym. Dużo gadał, mało robił.
Steve właśnie kończył jeść ciasto, gdy Mary Ellen podeszła i wsunęła pod jego talerz rachunek. Mocno przygryzła wargę. Oczy miała zmrużone i pełne napięcia. A jednak w głosie zabrzmiała urocza nieśmiałość.
– Wrócę, jeśli będzie potrzebna reszta.
Zniknęła zanim Steve zdążył sięgnąć do kieszeni po portfel. Nie potrzebował reszty. Wyłożył banknoty na stół, dość dużo, by wystarczyło na ogromny napiwek – zasłużyła na to. Dzięki temu, powiedział sobie, przestanie o niej myśleć. Teraz marzył tylko o powrocie do domu. Wyobrażał już sobie łóżko w przyczepie i jak nago wsuwa się pod ciepłą kołdrę. Nie istniało nic spokojniejszego niż noc w lesie na północy, a gorąca kolacja dopełniła dzieła. Był zmęczony, potwornie, prawie śmiertelnie zmęczony.
Mógłby przysiąc, że wcale na nią nie patrzy. Lecz gdy sięgał po kurtkę, oczy jakby mimowolnie spojrzały w drugi koniec sali, ponieważ dokładnie zauważył moment, kiedy Fred objął ją w talii.
Teraz nie miała tacy, ale też nie spodziewała się ataku. Niezgrabnie wylądowała mu na kolanach. Fred coś powiedział; bez wątpienia jakiś wulgarny komplement, gdyż pozostali parsknęli śmiechem. Usiłowała się uwolnić, a Fred próbował ją przytrzymać.
– Do diabła – mruknął zniechęcony Steve i wstał.
Nie było mu to potrzebne. Miał własne kłopoty. Ale, do licha, teraz dziewczyna nie była już zarumieniona, tylko śmiertelnie blada. Nawet z tej odległości widział, że nie jest po prostu wzburzona czy zakłopotana, ale zwyczajnie przerażona.
Przeszedł przez salę tak cicho, że nikt go nie zauważył, póki nie chwycił kelnerki i uwolnił z uścisku Freda.
– Hej – zaprotestował Claire.
Wystarczyła sekunda, by dziewczyna odzyskała równowagę. Przez ten krótki moment Steve trzymał dłonie na jej talii, czuł ciepło sprężystego ciała, pochwycił delikatny kobiecy zapach. Podniecała go, to było pewne.
– Hej! – warknął znowu Fred. Poderwał się, niemal przewracając stolik.
Steve nie miał czasu, więc westchnął z żalem. Trudno zaprzeczyć, że ten człowiek sam prosił o kłopoty. Fred pił już od wielu godzin. Chuda twarz była zaczerwieniona, a oczy błyszczały wściekłością. Steve chwycił go za kołnierz koszuli.
– Martwię się, jak dojedziesz do domu po tym pijaństwie – powiedział spokojnie. – Jako dobry przyjaciel powinienem pomóc ci wytrzeźwieć.
Krzesła zaszurały po drewnianej podłodze. W sali zaległa całkowita cisza. Jedynym dźwiękiem był wrzask sprawozdawcy telewizyjnego. Nikt nie próbował zagrodzić drogi, kiedy Steve popychał Freda do drzwi. Nie protestowali. To najlepsza zabawa, jaką mieli tej nocy, z wyjątkiem zaczepiania tej małej.
Wiatr ucichł w końcu, ale gdy Steve otworzył drzwi, dmuchnęło powietrzem zimniejszym niż serce wiedźmy. Wciągnął do płuc mroźny powiew. Świeży śnieg lśnił w mroku jak srebro. Steve puścił Freda, pochylił się, nabrał garść śniegu i natarł mu nim twarz. Miał rację. Fred natychmiast wytrzeźwiał. Próbował zadać cios. Za to głupie posunięcie Steve jeszcze raz natarł go śniegiem.
– Tam, skąd pochodzę, mężczyzna nie zaczepia kogoś słabszego niż on sam. Tylko tchórze tak robią. Zrozumiałeś, o co mi chodzi, czy chcesz to jeszcze przedyskutować?
Najwyraźniej Fred był w nastroju do poważnych dyskusji. Wyrzucił z siebie wiązankę jednosylabowych słów, a także szczegółowy komentarz na temat moralności matki Steve'a, jej zamiłowania do wojska oraz niepewnych upodobań seksualnych jego ojca. Ale nie próbował atakować.
– Posłuchaj, jesteś pijany – stwierdził spokojnie Steve. – To głupio bić się w takim stanie. Kiedy wytrzeźwiejesz i nadal będziesz miał na to ochotę, możemy się spotkać. Załatwię cię, jeśli naprawdę ci na tym zależy. Tylko zostaw tę panią w spokoju, zgoda?
Fred uznał, że ta uwaga wymaga kolejnej długiej rozprawy na temat charakteru, zalet i męskości Steve'a a raczej braku tych cech. Minął dłuższy czas, nim skończył mu się zapas obelg. Steve słuchał cierpliwie. Japończycy od wieków rozumieli, że kiedy mężczyzna stracił twarz, stawał się niebezpieczny. Żaden człowiek nie zapomina chwili swego poniżenia. Dlatego pozwolił Fredowi wygadać się do woli i nie rozprawił się z nim na oczach kolegów. Nie chciał mieć w nim wroga, jak zresztą w nikim w Eagle Falls. Chciał tylko, by dali spokój niebieskookiej kelnerce.
Fred zakończył swoją wiązankę. Płomień gniewu przygasał w jego oczach, a poziom adrenaliny wracał do normy. Był teraz zmarznięty, trząsł się w samej koszuli, a roztopiony śnieg ściekał mu z twarzy na szyję. Kilka minut na mrozie zwykle było sposobem na wszystko, nawet na urażone męskie ego i temperament. Steve spojrzał mu w twarz i odszedł.
Mężczyźni. Ponieważ jedyną rzeczą której Mary Ellen postanowiła unikać, były kontakty z przedstawicielami płci odmiennej, wydawało się wyjątkową ironią że wylądowała w gnieździe żmij. Oczywiście, psucie wszystkiego było jej specjalnością. Nigdy nie popełniała drobnych pomyłek. Zawsze przytrafiały się jej wielkie, klasyczne, przygnębiająco kłopotliwe błędy.
Wsunęła włosy pod czapkę i chwyciła za kijki. Wciągnęła w płuca czyste, rześkie powietrze i raz jeszcze spróbowała samą siebie przekonać, że przeprowadzka tutaj była najlepszą rzeczą jaka jej się w życiu trafiła. To fakt, nie doceniła liczby mieszkających tu mężczyzn. Podobnie nie rozważyła kłopotliwej sprawy pieniędzy. W najgorszych koszmarach nie przewidywała, że będzie pracować w barze, ale tu po prostu nie było innej pracy.
Mimo wszystko, swoją zmianę u Samsona zaczynała dopiero o czwartej. Do tego czasu była wolna.
Biegowe narty zostawiały wyraźny ślad na świeżym śniegu. Otaczały ją cuda. Wychowana na południu, nawet nie wyobrażała sobie takiego śniegu. Sosnowe lasy były ciche i spokojne. Tam, gdzie prześwitywało słońce, świeży śnieg lśnił srebrzyście na szmaragdowych gałęziach. Przez drogę przebiegł kudłaty królik. Nie wiedziała dokąd zmierza. To nie było ważne. Słusznie przewidywała że w tym odludnym zakątku odrodzi się na nowo. Wokół czekały na zbadanie nieskończone połacie lasów. Wynajęta chatka była idealną przystanią dla kobiety, która planowała żyć jak pustelniczka i mniszka. Nie było rodziny, którą mogłaby rozczarować. Nie było całego miasteczka które zaglądało jej przez ramię, czekając na następną okazję do powiedzenia: „A nie mówiliśmy”. I chociaż wszyscy ci Fredowie, George'owie i Benowie doprowadzali ją w barze do szalu, w ciągu dnia nie musiała oglądać żadnej ludzkiej istoty.
W jej myślach pojawiła się wizja niebieskookiego olbrzyma.
Myślała o nim, po prostu dlatego, że niczym to nie groziło, nie budziło żadnych pragnień. Zapamiętała niezwykły wzrost obcego, spojrzenie jego zadziwiających oczu. Pamiętała, że uznała go za niesamowitego faceta i z tego samego powodu nie czuła się zaniepokojona. Tacy faceci nigdy się nią nie interesowali. Wyglądała zbyt zwyczajnie.
Przez cały czas, gdy go obsługiwała był uprzejmy, spokojny, nie posuwał się do żadnych kpin i przekomarzań. Obserwowanie go, to jak oglądanie wystawy zamkniętego sklepu ze słodyczami. Nie groziło jej, że skuszą ją niebezpieczne kalorie. Lecz na pewno go nie zapomni.
Nie zapomni tego, jak nagle się zerwał i wyrzucił Freda Claire'a. Poruszał się jak łowca, szybko i pewnie. Wyciągnął Freda z baru, nim ktokolwiek zauważył, co się dzieje. Nie powiedział ani słowa, nawet nie wrócił do środka. Mary Ellen nie wiedziała, co zrobił, ale kiedy pan Zaczepialski usiadł z powrotem przy stoliku, był grzeczny jak uczeń szkółki niedzielnej.
Miała dług wobec tego olbrzyma. Podziękuje mu – jeśli znów go zobaczy. Świeży śnieg skrzypiał pod nartami. Nie jeździła jeszcze zbyt dobrze. Złapała rytm, a rześkie powietrze zaróżowiło jej policzki.
Każdego dnia wyruszała w innym kierunku. Była załamana, kiedy się tu zjawiła. Od czasu do czasu myślała jeszcze o Johnnym. Niekiedy budziła się zlana potem, na nowo przeżywając koszmar panny młodej, czekającej w białej sukni w kościele w wigilię Bożego Narodzenia. Całe miasto czekało na pana młodego, który się nie pokazał.
To poniżające wspomnienie wciąż budziło dreszcz… Lecz z wolna uświadamiała sobie, że nie to sprawiało jej największy ból. Rzecz w tym, że znów się pomyliła. O jeden raz za dużo. Znów zrozumiała, że jest nie kochana. Johnny okazał się nic niewart, ale nie w tym tkwił problem. Jej godność była w stanie gorszym niż pokruszone ciasteczko.
Weszła na wzgórek, potem ugięła kolana i zjechała w małą kotlinkę. Na dole zatrzymała się i zdjęła rękawiczkę, by sięgnąć do kieszeni po kompas. Północny wschód. Jeśli dalej podąży w tym kierunku, w końcu dotrze do Jeziora Górnego. Chociaż krajobraz był całkiem nieznany, wiedziała gdzie jest, i nie obawiała się, że zgubi drogę. Wsunęła kompas do kieszeni i właśnie wciągała rękawiczkę, gdy zobaczyła zwierzę.
W pierwszej chwili nie poczuła strachu. Zwierzak wyglądał jak pies. Syberyjski husky. Miał długi pysk, szpiczaste uszy i lśniące czarne oczy. Przepiękne gęste futro było niemal równie białe jak śnieg. Uśmiechnęła się. Wielki Boże, był wspaniały, stojąc tak na wzgórku dziesięć metrów od niej; królewski i nieruchomy jak posąg. – No co, mały – powiedziała cicho. – Zgubiłeś się?
Głos miała delikatny jak szept. Zakochała się w tym psie od pierwszego wejrzenia lecz on zareagował całkiem inaczej. Na pierwszy dźwięk jej głosu obnażył wielkie ostre kły i warknął tak groźnie, że coś ścisnęło ją w gardle.
To nie był pies. Zrozumiała to od razu. Żaden husky nie byłby taki wielki, żadne oswojone zwierzę nie wydawało takich dzikich odgłosów. To z pewnością wilk.
Każdy mięsień jej ciała napiął się i znieruchomiał. Nie mogła przełknąć śliny. Adrenalina popłynęła w żyłach lodowato zimną falą.
Wilk przeszedł jeszcze dwa metry, cały czas groźnie warcząc. Trudno go było nie zrozumieć. Napotkana istota nie podobała mu się. Miała ochotę odwrócić się i uciekać, ale była zbyt przerażona, by się ruszyć. Usłyszała kolejne warknięcie i odwróciła głowę.
Jeszcze jeden. Boże. Jeszcze dwa – nie, co najmniej trzy. Tamte były kolorowe, z futrami barwy od przypominającej kolor drzewnego węgla, aż do jasnoszarej. Żaden z nich nie był tak wielki jak biały wilk, ale te parę kilogramów różnicy nie dodawało jej odwagi. Nie tylko widziała ale czuła, że jest okrążana. Skulone drapieżniki kryły się za drzewami, ale nie spuszczały jej z oka.
Gdyby miała czas, zmoczyłaby majtki ze strachu.
Panika chwyciła ją za gardło. W nagłym błysku nadeszło wspomnienie tego popołudnia kiedy jak idiotka myślała o samobójstwie. Wtedy była na siebie zła. Ale przecież nawet w najgorszej chwili nie chciała tak naprawdę umierać. A już z pewnością nie chciała ginąć samotnie w północnej puszczy, rozerwana na strzępy przez stado wilków.
Boże, staram się, lecz potrzebuję czasu. Może się dogadamy. Wyciągnij mnie z tego, a ja nigdy już niczego nie popsuję, aż do śmierci. Sam się zdziwisz, jak sobie poradzę, modliła się. Biały wilk uniósł głowę i zawył.
Głos zabrzmiał w pustym lesie jak krzyk jej własnego serca. Przełknęła ślinę i odetchnęła niepewnie. Łzy stanęły jej w oczach; niechciane, przesłaniające wzrok, kiedy koniecznie musiała wszystko widzieć.
Wilki krążyły coraz bliżej. Przez głowę przemknęło jej słowo „uciekaj”, ale łatwiej to pomyśleć niż wykonać. Dookoła było pełno rozłożystych sosen, ale w nartach nie mogła się na nie wspiąć. Przecież jest jakieś wyjście. Musi tylko pomyśleć.
– Stój spokojnie. Nie uciekaj. Nie ruszaj się. Po prostu stój spokojnie.
Usłyszała ludzki głos. Męski, ale w tej chwili to nie miało znaczenia. Odwróciła się szybko. Nic, nawet śmierć, bomby i podatki nie mogłyby ją powstrzymać od spojrzenia w stronę, skąd ów głos dobiegał.
– O Boże, tak się cieszę, że pan tu jest…
– Na miłość boską posłuchaj mnie! Nie ruszaj się!