Kiedy Mary Ellen usłyszała stukanie do drzwi, sprawdzała właśnie silnik opornej frezarki. To nie mógł być Steve – podrzucił ją do domu przed niecałą godziną bo oboje mieli w ten poniedziałkowy ranek mnóstwo spraw do załatwienia. Spodziewając się klienta wytarła szmatą ręce i podbiegła do drzwi.
Kiedy tylko obróciła gałkę, zobaczyła róże. Dwadzieścia cztery róże. To dziwne, jak na widok tych powszechnie lubianych przez kobiety kwiatów boleśnie zabiło jej serce.
Powędrowała spojrzeniem w górę i utkwiła wzrok w znajomej twarzy: chłopięcy uśmiech, burza włosów blond, subtelne rysy, zmarszczki wokół oczu. Przez ostatnie kilka miesięcy Johnny nie zmienił się ani trochę. Gardło miała tak ściśnięte, że jej głos zabrzmiał, jakby dochodził z odległości miliona kilometrów. – Johnny! Co ty tu robisz? Odpowiedział jej promiennym uśmiechem.
– Dziwisz się, co? Odszukanie cię w tej pipidówce nie było łatwe.
– Po co przyjechałeś?
– Nie domyślasz się? Żeby cię znaleźć. Będziesz mnie trzymała za progiem? Wpuściła go szybko do środka i jeszcze szybciej zamknęła drzwi. Nawet jeśli nie spodziewała się Steve'a, to miała przytłaczającą świadomość, że nie powiedziała mu nic o Johnnym. Wystarczyło jedno spojrzenie na byłego narzeczonego, a zalała ją fala wspomnień. Przywołała w pamięci te lata, kiedy myślała o sobie jak o problemie, który trzeba jakoś rozwiązać. Przypomniała też sobie upokarzające oczekiwanie przed ołtarzem w bolesnej świadomości, że właściwie czegoś takiego się spodziewała bo wszystko, co kiedykolwiek robiła kończyło się katastrofą. Zeszłej nocy kochała się ze Steve'em i czuła, że jest w stanie odzyskać wiarę w siebie. Teraz nadzieje na to zaczęły gwałtownie maleć.
– Czego chcesz? – spytała.
– Nie traktujesz mnie zbyt przyjaźnie, ale zasłużyłem sobie na to. Jestem ci winien przeprosiny za ten ślub i w ogóle. Przyznaję, Mary Ellen, że stchórzyłem. Ale miałem mnóstwo czasu na dokładne przemyślenie sprawy. Cała rodzina wbijała mi do głowy, że muszę być rozsądny.
– Wyobrażam to sobie – rzekła sucho. Rodzina Johnny'ego nie przyjęła jej z otwartymi ramionami. Jednak ród należał do starej arystokracji z Południa. Jego członkowie nie chcieliby, aby ktoś spośród nich stał się tematem plotek, porzucając pannę młodą przed ołtarzem.
Obdarzył ją swoim najbardziej czarującym uśmiechem.
– Chcę, żebyś wróciła kochanie. Wiem, że popełniłem błąd. Zdaję sobie sprawę, że prawdopodobnie potrzebujesz trochę czasu, aby mi wybaczyć. Ale teraz widzę, że dobrze nam było ze sobą i zrobię wszystko, żeby cię odzyskać.
Zawahała się. O Boże, chociaż raz chciała sobie poradzić w niezręcznej sytuacji. Czyż nie jest dorosła? Czy się nie zmieniła? Przecież uwierzyła że przestała już być niezdarną kretynką.
– Johnny, przykro mi, że niepotrzebnie się trudziłeś, jeśli przyjechałeś tylko po to. Szkoda, że nie zadzwoniłeś. Powiedziałabym, co czuję…
Przerwał jej, wręczając róże.
– Proszę, kochanie. Cały Johnny.
– Róże są piękne, dziękuję. – Odetchnęła głęboko. – Aleja ich nie chcę, Johnny. Przykro mi, ale wszelkie uczucia, jakie do ciebie żywiłam, dawno już umarły.
– Nadal jesteś na mnie zła.
– Nie.
– Zraniłem cię. Rozumiem to i przepraszam. Jest mi naprawdę przykro.
– Nie czuję się zraniona – odparła cicho. – Już nie. Szczerze mówiąc, jestem ci wdzięczna za to tchórzostwo, bo dzięki niemu zrozumiałam, że z naszego związku nic by nie wyszło.
– Chyba nie zapomniałaś, jak dobrze nam było ze sobą.
Przeżywali cudowne chwile. Johnny był niezrównanym kompanem. Był balsamem na jej cierpiącą z powodu kompleksów duszę, więc bardzo chciała wierzyć, że te cudowne chwile naprawdę coś znaczyły.
– Dobrze się razem bawiliśmy, ale nigdy nie moglibyśmy żyć ze sobą. Nie jesteśmy do siebie podobni pod żadnym istotnym względem. Nie cenimy tych samych wartości…
– To nieprawda – rzekł z pewnością siebie – i z chęcią ci to udowodnię.
Kiedy zaczął zdejmować płaszcz, serce zabiło jej mocniej z niepokoju.
– Włóż go z powrotem. Nie zostaniesz tu.
– Owszem, zostanę. Przyjrzałem się po drodze tej mieścinie. To nie miejsce dla ciebie. Twoje miejsce jest przy mnie. I zostanę, dopóki cię nie przekonam, żebyś do mnie wróciła.
Samson patrzył, jak zdejmuje kurtkę i sięga po fartuszek.
– Słyszałem, że przyjechała twoja sympatia. Odwróciła się błyskawicznie.
– O Boże. Chyba go tu nie ma?
– Już nie. Przyszedł wcześniej, szukając cię, i trochę sobie pogadaliśmy.
– Steve'a tu nie było, prawda?
– Nie. Nie widziałem go dzisiaj.
Mary Ellen też go nie widziała, ale wkrótce na pewno się spotkają. Wyjęła z torebki opakowanie tabletek przeciw nadkwasocie i zażyła dwie pastylki. Nie skutkowały. Nieprzyjemne uczucie w żołądku nie ustępowało przez cały dzień. Próbowała być wobec Johnny'ego taktowna i uprzejma. Usiłowała nawet być z nim zupełnie szczera. Doprowadziło to tylko do niezręcznej próby zalotów oraz powtórzenia przez Johnny'ego obietnicy, że stąd nie wyjedzie.
O Boże, jeśli udało jej się zebrać jakieś punkty tam na górze, to teraz chciałaby je wykorzystać. Przed rozpoczęciem pracy zatrzymała się na stacji benzynowej i o mało nie dostała zawału. Wprawdzie udało jej się wyrzucić Johnny'ego na jakiś czas z domu, ale ten łajdak spędził pracowicie popołudnie, rozmawiając ze wszystkimi w miasteczku i opowiadając im, że jest jej narzeczonym. Samson, podobnie jak wszyscy inni, wydawał się oczarowany romantyczną postawą Johnny'ego. Rozumiała to. Ją też kiedyś oczarowała jego wylewność.
Romantyczne gesty były wspaniałe, ale jedynie wtedy, gdy za nimi kryła się miłość. Kupienie róż wymagało tylko pieniędzy – to żaden problem dla człowieka z kieszeniami pełnymi zielonych banknotów. Mężczyzna, który czołgał się po błocie, żeby złożyć w jej ramionach maślanookie szczenię – to był prawdziwy romantyk. Mężczyzna, który wspierał ją w jej dążeniach, choćby nie wiadomo jak różniły się od jego marzeń i celów – to był człowiek godzien prawdziwej miłości. Mężczyzna, od którego dotyku, spojrzenia, uczuć odbijających się w jego oczach topniało jej serce – to ktoś dla niej najważniejszy.
Steve. Boże, co on sobie pomyśli, jak się dowie o Johnnym? Że jest idiotką, która wybrała sobie takiego czarusia? Że jest tak głupia, że nie potrafi odróżnić przebiegłego chłopca od prawdziwego mężczyzny?
Usłyszała dobiegające z baru głosy. Klienci czekali, więc szybko weszła przez wahadłowe drzwi, ale w żołądku nadal czuła ssanie. Miała szczęście, że Steve był zajęty przygotowywaniem wilków do przeprowadzki na wyspę, bo inaczej na pewno już by się dowiedział o Johnnym.
W żaden sposób nie mogła stać bezczynnie i pozwolić na to, by jej były narzeczony zagroził wszystkiemu, co było dla niej ważne. Powinna była wcześniej powiedzieć Steve'owi o Johnnym. Nie chciała już mieć żadnych tajemnic przed ukochanym mężczyzną ale najpierw musiała rozwiązać ten problem. Cholera. Czasami kobieta musi zrobić to, co powinna.
Wooley Harris podniósł stary dzbanek do kawy ze skruszoną miną.
– Być może został tu jeszcze jeden kubek, ale obawiam się, że pita z niego kawa będzie smakować fusami.
– Nie szkodzi. – Steve przyjął wyszczerbiony kubek i wyciągnął się na drewnianym biurowym krześle. Biegał przez cały dzień, zajmując się wilkami i załatwiając ich przenosiny na wyspę. Był wykończony. Chciał tylko zobaczyć Mary Ellen, ale dobrze wiedział, że przez godzinę będzie jeszcze zajęta obsługiwaniem wieczornych klientów.
Budynek policji okręgowej stał naprzeciwko baru, więc kiedy Wooley zaprosił go na pogawędkę, Steve się nie opierał. Kawa pozwoliła mu odzyskać siły i cierpliwość. Był spięty niczym nakręcona sprężyna. Wooley się nudził – twierdził, że z powodu braku przestępstw nie ma w tym mieście co robić – a poza tym stanowił miłe towarzystwo. Rozmowa toczyła się wokół miejscowych plotek i polityki, po czym zeszła na Richy'ego Schneidera.
– Wiedziałem, że jest ćpunem – powiedział Wooley – tyle że nigdy niczego przy nim nie znalazłem. Jak się połączy narkotyki z kompleksami, to kłopoty gotowe. Przykro mi tylko, że wybrał sobie na ofiary twoje wilki.
– Przynajmniej został złapany, zanim narobił więcej szkód. Trudno walczyć z takim wrogiem. Przyzwoici ludzie żywią w głębi ducha przychylne uczucia dla wilków. Trzeba każdemu dać okazję wygadania się, a nietrudno będzie znaleźć złoty środek. Takie palanty jak Schneider mieszają w głowach po obu stronach… – Steve usłyszał pisk hamulców i gwałtownie spojrzał w okno.
– Co się tam dzieje? – Wooley też to usłyszał i wstał z krzesła. Steve dotarł do okna pierwszy.
– Wygląda na to, że przed barem Samsona jest jakaś awantura.
Kierowca ciężarówki, który tak ostro zahamował, już ruszał. Kiedy odjechał, Steve zobaczył wylewający się z baru tłumek. Nagle z budynku wyszedł tyłem wysoki blondyn z rękoma uniesionymi w obronnym geście. Steve spojrzał na obcego zmrużonymi oczyma.
– Wiem, kto to jest – mruknął Wooley. – Czy słyszałeś… hmm… o…
– Tak, słyszałem o nim – rzekł cicho Steve. – Nie mogłem się dzisiaj nigdzie ruszyć, żeby o nim nie usłyszeć.
– Zgadza się. Znając zamiłowanie mieszkańców tego miasteczka do plotek… A niech to. Nie wierzę własnym oczom. Co właściwie ta twoja kobieta robi?
Steve zauważył Mary Ellen, która właśnie w dość spektakularny sposób wyszła z baru.
– Zaryzykowałbym twierdzenie, że grozi temu dżentelmenowi krzesłem – mruknął.
Wooley posłał mu spojrzenie z ukosa po czym obaj rzucili się po kurtki i wypadli na zewnątrz. Niewątpliwie ta scenka nie wywołałaby tyle zamieszania, gdyby całe miasteczko nie było znudzone i nie marzyło o jakiejś atrakcji. Na szczęście Steve przerastał większość pozostałych o głowę.
Serce waliło mu jak młotem. Cały dzień słyszał o tym, jak Johnny usiłuje odzyskać względy byłej narzeczonej. Mary Ellen zawsze niezwykle zręcznie unikała rozmowy na jego temat. Steve od dawna podejrzewał, że to ten dureń zadał druzgocący cios jej pewności siebie, i kiedy facet wreszcie się pojawił, prawie się z tego ucieszył. Była to dla niej okazja zamknięcia nie dokończonej sprawy oraz upewnienia się, co czuje do niego, ustalenia jaki będzie los ich obojga w przyszłości.
Nie ucieszył się jednak za bardzo. Jeden rzut oka powiedział Steve'owi, że ten facet to przystojniak, a jego ubranie, samochód i wygląd świadczyły o pokaźnych zasobach finansowych i uporządkowanym życiu, czego Steve nie mógłby nigdy Mary Ellen zagwarantować.
Sprzeczka stawała się coraz gwałtowniejsza; Steve rozumiał już pojedyncze słowa. Jedynie dzięki żelaznemu opanowaniu potrafił stać spokojnie i nic nie robić. Dama jego serca była ogromnie wrażliwa na punkcie samodzielności. Już raz nieomal ją stracił, kiedy założył, że pragnie jego interwencji. Przysiągł sobie, że nie popełni drugi raz tego błędu, a wiedział, o jaką stawkę toczy się gra. Ale, do cholery, trzymanie się w tej sytuacji na uboczu było najtrudniejszą rzeczą jaką kiedykolwiek zrobił. Czasami damie potrzebny jest bohater. Chciał być nim dla niej. Pragnął rzucić się w tłumek i rozkwasić gębę temu przystojniakowi.
– Co robisz? – wrzasnął Johnny. – Przestań dźgać mnie tym krzesłem!
– A guzik. Powiedziałam ci „nie” na wszystkie sposoby, jakie znam, Johnny. Słyszałeś, tylko nie chciałeś słuchać. Czy wreszcie zwrócisz uwagę na moje słowa?
– Przestań, dobrze? Jeszcze zrobisz komuś krzywdę! Postaw krzesło, to porozmawiamy. Nie zachowujesz się poważnie.
– Kurczę blade! Nie mogę uwierzyć, że jeszcze do ciebie nic nie dotarło. – Wycelowała nogi krzesła w jego pierś. – Masz dwie możliwości, kotku. Albo zostawisz mnie i wyjedziesz z miasta albo zobaczysz, jak rozbijam ci to na głowie.
– Na litość boską…
– Wsiadaj do swego białego samochodziku, Johnny.
– Mary Ellen…
– Natychmiast. Wsiadaj, zapal ten głupi silnik i ruszaj prosto główną ulicą Nie chcę cię więcej widzieć. Czy wreszcie wyrażam się jasno? – Uniosła niezręcznie krzesło nad głową jakby chciała cisnąć nim w Johnny'ego. Johnny zmartwiał, po czym okręcił się na pięcie i uciekł.
Steve nachylił się do Wooleya i mruknął:
– Taka właśnie jest moja dziewczyna.
O Boże. O Boże. Trzęsła się tak bardzo, że z trudem łapała oddech – i nawet nie spróbowała nad sobą panować, dopóki nie zobaczyła, jak biały samochód znika za rogiem. Johnny odjechał. Nareszcie. Tym razem na dobre. Mary Ellen nagle zdała sobie sprawę, że bar opustoszał. W każdym oświetlonym oknie widniały twarze. Wszędzie byli ludzie. Świadkiem tej żenującej sceny było całe to cholerne miasteczko.
A potem – jakby jeszcze nie ziścił się jej najgorszy koszmar – zobaczyła Steve'a.
Serce w niej zamarło. Opierał się o mur budynku policji okręgowej, stojąc obok Wooleya Harrisa. Ciepłą kurtkę miał rozpiętą i jedną nogę wysuniętą do przodu. Nie pomoże jej żadna modlitwa. To jasne, że wszystko widział.
W chwili kiedy spotkały się ich spojrzenia wyprostował się i ruszył w jej kierunku. Nie było w pobliżu żadnej piwnicy, żadnej jaskini, żadnej dobrej wróżki, która pomogłaby jej zniknąć. Wszyscy mieszkańcy miasta patrzyli, jak Steve idzie przez ulicę, ale w jakiś dziwaczny sposób wydawało się, że nagle znaleźli się sami. Hipnotyzował ją wzrokiem bezlitośnie i nieubłaganie.
Słońce właśnie zaszło. Dachy były skąpane w zamglonym świetle. Gdzieś szczekał pies. Wszystko wyglądało tak normalnie i nic nie wskazywało na zbliżającą się katastrofę. Podszedł prosto do niej i zanim mogła cokolwiek powiedzieć, zanim zdołała sobie przypomnieć, jak zmusić do działania struny głosowe, szepnął:
– Jestem z ciebie taki dumny, że chyba tego nie potrafię wyrazić.
Jakby te słowa nie były wystarczająco oszałamiające, ten zdumiewający mężczyzna ją pocałował. Uniósł ją w powietrze i obdarzył pocałunkiem. Dzikim, szalonym, długim pocałunkiem, jakby wariował na jej punkcie. Przez chwilę miała wrażenie, że znajdują się sami w sypialni, więc bez oporów przyjęła pieszczotę jego warg.
Żar pocałunku Steve'a przeniknął wprost do jej duszy. Kiedy uniósł głowę, wyrzuciła z siebie:
– Steve, to był mój były narzeczony.
– Domyśliłem się tego, kochanie. Zaczęła wyjaśniać:
– Nie chciałam wywoływać publicznej awantury. Musisz mi uwierzyć. Próbowałam być uprzejma i zarazem stanowcza. Wykorzystałam wszelkie sposoby, żeby się go pozbyć… – Rozumiem. – Zanurzył delikatnie palce w jej włosy.
– Niełatwo jest robić trudne rzeczy i czasami jedynym wyjściem jest stawić im czoło. Coś ci powiem. Potrzebuję cię w swoim narożniku, Mary Ellen.
– Naprawdę?
– Tak, i to na stałe – potwierdził. – Nigdy nie spotkałem silniejszej czy pewniejszej siebie kobiety, panno Barnett. Może ty nie potrzebujesz w swoim życiu kogoś bliskiego, ale ja tak. Przez cały czas u moich drzwi czają się wilki. Potrzebuję odważnej kobiety, która zechce mnie bronić. Czy zastanowisz się nad przyjęciem tej posady?
Prawie się uśmiechnęła słysząc, że to ona ma ochraniać tego odważnego mężczyznę. Tyle że w spojrzeniu Steve'a nie było rozbawienia. Widziała już w jego oczach wyraz miłości, ale nie tak wyraźnie jak teraz. Głos miał ochrypły, a jego błękitne oczy były pełne napięcia.
Zawsze wiedziała że jej samotny wilk jest wrażliwszy od innych mężczyzn. Nigdy jednak nie chciała żeby się bał, iż ją straci. Dotknęła czule jego policzka.
– Czy próbujesz mi powiedzieć, że wybrałeś mnie ze stada?
– Próbuję ci powiedzieć, że w tym życiu nie będzie istniała dla mnie żadna inna kobieta, kochanie.
Serce przestało jej bić, po czym wypełniło się po brzegi radością.
– Kiedyś bałabym się powiedzieć „tak” – szepnęła. – Po prostu nie sądziłam, że jestem dla ciebie odpowiednia. Ale ty masz niedobry zwyczaj wplątywania się w kłopoty, Steve. Mogę przysiąc, że za to, w co wierzysz, byłbyś gotów rzucić się w przepaść. Może lepiej się tobą zajmę. Nie mogę powierzyć twego bezpieczeństwa nikomu innemu.
– Co to znaczy „może”?
Jeszcze się nie uśmiechał, ale zobaczyła w jego oczach cień radości.
– Jesteśmy w miejscu publicznym. Nie chciałam cię zawstydzać, krzycząc na całe gardło, że kocham cię nad życie.
No, wreszcie ujrzała na jego twarzy uśmiech. Szeroki, promienny uśmiech, który był przeznaczony tylko dla niej. Steve przytulił policzek do jej czoła.
– Ludzie w ogóle mnie nie obchodzą ale muszę przyznać, że bardzo chciałbym usłyszeć taki okrzyk, kiedy będziemy sami.
– No to co my tu jeszcze robimy? – szepnęła. – Zabierz mnie do domu.