Mary Ellen zawsze uważała za ironię losu fakt, iż choć natura dała jej umiejętność naprawiania różnych rzeczy, jednakże sama nie potrafiła naprawić własnego życia Niedostatki jej charakteru opierały się wszelkim próbom zmian.
Dlatego pewnie znalazła się w lesie wraz ze Steve'em. Śmiertelnie przerażona sytuacją, której z łatwością mogłaby uniknąć, uśmiechała się promiennie, podczas gdy skryte w rękawiczkach dłonie wilgotniały od potu.
– Tak sobie myślę, że może wilki akurat odeszły. To znaczy… mogły się przecież wybrać na polowanie albo zdrzemnąć gdzieś pod drzewem.
Steve zaśmiał się lekko.
– Niezbyt prawdopodobne, by wybrały się na łowy lub ucięły sobie drzemkę w naszej obecności. Potrafią wyczuć każdy zapach, także ludzki, z odległości ponad dwóch kilometrów. Obserwują nas od momentu, gdy wysiedliśmy z samochodu, tyle że jak dotąd nie zdecydowały się nam pokazać. Domyślam się, że chcą cię poznać.
Musiała dwa razy przełknąć ślinę, aby pozbyć się ściskającej gardło żelaznej obręczy. Nadal znajdowali się kilkanaście metrów od legowiska szczeniąt, jednak wystarczająco blisko, by mogła rozpoznać okolicę: białą sosnę ze szramą od uderzenia pioruna, grupkę gęstych świerków i jodeł, ośnieżone zbocze połyskujące w jaskrawych promieniach popołudniowego słońca. Tak jak poprzednio, na zboczu przed nimi pojawiły się cienie.
Biały Wilk stał nieruchomo, czujnie unosząc głowę i przyjmując charakterystyczną pozycję przywódcy. Jego błyszczące, ciemne oczy spoglądały wprost na nią. Pozostałe wilki zostały nieco z tyłu. Nie były tak spokojne. Powarkiwały groźnie, ukazując ostre kły; łapami grzebały ziemię, jakby gotując się do skoku.
Mary Ellen ponownie przełknęła ślinę, lecz nawet pompa hydrauliczna nie zdołałaby usunąć kuli blokującej jej gardło.
– Sądzisz, że chcą mnie poznać?
– Owszem. W istocie zabrałem nawet trochę kości, którymi możesz je poczęstować.
Uznałem, że jeśli postanowiłaś już je odwiedzić, najwyższy czas, byście się zaprzyjaźnili.
– Kości – powtórzyła Mary Ellen, myśląc o swoim własnym kruchym szkielecie. Chyba nadszedł czas, aby okazała nieco szczerości. Po ostatniej katastrofalnej przygodzie z Johnnym całkiem straciła wiarę w siebie. Bez wątpienia dobra opinia Steve'a podziała jak balsam na jej zranioną dumę. Podobało jej się, iż jest przekonany, że jest silna i pewna siebie. Cieszył ją okazywany przez niego szacunek. Wydało jej się, że nadszedł idealny moment, by wspomnieć, że w gruncie rzeczy jest najbardziej tchórzliwą istotą pod słońcem.
– Chyba się nie boisz?
– Kto? Ja? – Naprawdę chciała odbyć z nim poważną szczerą rozmowę, jednakże chwilowo była po prostu nie była w stanie tego zrobić. Jej spojrzenie przywarło do Białego Wilka. Mogłaby przysiąc, że wpatrywał się prosto w jej twarz, zupełnie jakby szacował ją wzrokiem.
Mógł się sam przekonać, ile jest warta. To że ją zachwycał, nie powstrzymywało wzrostu poziomu adrenaliny w jej krwi. Nie była w stanie odetchnąć. Nieważne, jak bardzo był piękny, jak fascynujący… gdyby tylko postanowił zaatakować, w jednej chwili stałaby się jego przekąską. To samo dotyczyło reszty stada.
– Ta szara wilczyca z ciemnym pasem na grzbiecie to Scarlett – objaśniał Steve jak gdyby nigdy nic. – To imię znakomicie do niej pasuje. Jest zadziorna i rozpuszczona. Oczko w głowie całej grupy. Wszyscy chłopcy znoszą jej smakołyki. Zdołała ich przekonać, że jest najładniejszą panienką w okolicy. Nie było to zbyt trudne, zważywszy, że w tej chwili nie ma tu żadnych innych dorosłych samic. A tamten jasnoszary z krzywym ogonem to Grom.
– Ładne imię.
Grom to osobnik stojący najniżej w hierarchii grupy. Ostatni, który zabiera się do jedzenia; wyżywają się na nim wszystkie inne samce. W każdym stadzie znajdzie się jeden szczególnie potulny zwierzak, bo ktoś musi być kozłem ofiarnym, ale Grom ma dość sił, by zająć lepszą pozycję. Brakuje mu jedynie charakteru. Robi dużo hałasu, ale w rzeczywistości to mięczak. – To miło.
– Widzisz tamtego, stojącego najbliżej Białego Wilka? Zwróć uwagę na jego niebieskie oczy i biały pysk. Nazywa się Hamlet. Zawsze musi dramatyzować, stale sprzeciwia się innym, wszystko dokładnie planuje. Nie potrafi działać tak po prostu. Mary? – Słucham?
– Świetnie ci idzie – stwierdził łagodnie Steve. – Postępowanie z drapieżnikami wymaga pewnej metody. Najprawdopodobniej wiesz o tym lepiej ode mnie, ponieważ jesteś kobietą i musisz sobie radzić z facetami w barze. Jeśli okażesz strach, staniesz się zdobyczą. Pojedynczy wilk zazwyczaj nie okazuje wrogości. Jest ciekawy, inteligentny i z natury bardzo towarzyski. Jednakże w grupie ich zachowanie się zmienia, stają się wtedy bardziej agresywne. Potrafią wywęszyć strach i kiedy wyczują go u innego zwierzęcia, ów zapach budzi w nich agresję.
– A tego zdecydowanie nie chcemy – zdołała wykrztusić Mary Ellen.
Steve uśmiechnął się do niej zachęcająco, powoli odginając jej palce, które ściskały rękaw jego kurtki.
– Poza tym jesteś ze mną więc nie musisz się bać. Wiesz, że nie pozwolę, aby cokolwiek ci się stało. – Jakby te słowa załatwiały sprawę, wcisnął jej brezentowy worek.
– Kości łosia. Ich przysmak. Wierz mi, doskonale wiedzą, co tam masz. Od razu wyczuły te kości. Po prostu rzuć im je, dobrze?
Wysłuchała spokojnie tego, co powiedział, sama jednak miała znacznie lepszy pomysł.
– Szczeniaki pewnie są bardzo głodne. Co powiesz na to, żebyś to ty załatwił sprawę z kośćmi, a ja cichutko podejdę do sań i przygotuję pokarm…
– Nie. Chcę, żeby wilki dostały te kości od ciebie. To pomoże im uznać cię za przyjaciółkę.
– Aha.
Woń wydobywająca się z brezentowego worka żadną miarą nie mogła pretendować do miana aromatu. Jednakże dłoń Mary Ellen wsunęła się do środka. Jeśli nie może się od tego wykręcić – a do diabła, naprawdę nie chciała by Steve dowiedział się, jak wielkim jest tchórzem – potrzebny jest jej nowy pomysł na przeżycie. Po prostu ciśnie te kości na odległość jakichś dziesięciu kilometrów. Daleko. Bardzo daleko.
Jednakże, choć mocno się zamachnęła pierwsza kość wylądowała jakieś trzy metry od niej.
Nie więcej niż trzy metry. Nie dotarła nawet na szczyt zbocza. Mary Ellen sądziła, że Biały Wilk, przywódca grupy, zgarnie dla siebie pierwsze kęsy, lecz wielki zwierzak, nie spuszczając z niej wzroku, trwał w bezruchu. Ciemnoszara wilczyca imieniem Scarlett skoczyła naprzód i głośno warcząc pochwyciła kość.
Po karku Mary Ellen spłynęła chłodna strużka potu. Jej ręce poruszały się jak błyskawice, gdy próbowała jak najszybciej pozbyć się kości, rozrzucając je zręczniej, niż krupier w Las Vegas rozdaje karty.
Ku jej przerażeniu, Steve nie stał już u jej boku. Uświadomiła to sobie w chwili, gdy zaryzykowała i na ułamek sekundy oderwała wzrok od wilków. Odkryła wtedy, że, jak na łajdaka bez serca przystało, cofnął się o krok – całe pół metra! – przez cały czas przemawiając cicho i spokojnie.
– Dobra dziewczynka. Wiem, że ich warczenie brzmi groźnie, ale musisz pamiętać, że wilki nie potrafią mówić. Komunikują się ze sobą wyłącznie za pośrednictwem pewnych dźwięków i zachowań. Dominacja, oto kluczowa reguła stada. Biały Wilk to główny szef. Pozostałe robią to, co im każe, więc można by sądzić, że jest najtwardszy z całej grupy, nieprawdaż? Tak właśnie uważali kiedyś ludzie badający zachowanie wilków. Przypuszczali, że samiec alfa – a jest nim Biały Wilk – zdobywa swą pozycję w walce. Ale prawda jest bardziej skomplikowana. W rzeczywistości reszta stada go kocha.
– Kocha go?
Powoli oddech Mary Ellen uspokajał się. Bóg jeden wie, co się stanie, kiedy zabraknie jej kości, na razie jednak wilki kompletnie przestały się nią interesować. Mimo wszystko skojarzenie słowa „miłość” z ich zachowaniem wymagało ogromnego wysiłku wyobraźni.
– Tak, kochają – powtórzył Steve. – Gdyby tak nie było, nie słuchałyby go. Siła nie wystarczy, aby zostać królem stada. Musi jeszcze udowodnić innym, że potrafi o nie zadbać, iż mogą mu zaufać. Wilki nigdy nie posłuchają dyktatora. Wprawdzie boją się go odrobinę, ale lęk przed dominującym samcem to rzecz naturalna w przypadku każdego gatunku. Żaden samiec alfa nie zdobył swej pozycji, tyranizując pozostałe osobniki. Muszą go pokochać. Czy zaczyna brakować ci kości?
– Owszem. To już ostatnia.
– Doskonale, Słoneczko, świetnie się spisałaś.
Nie tylko znów do niej podszedł, ale zachowywał się tak, jakby dokonała czegoś niezwykłego – na przykład rozwiązała problem głodu w Afryce. Chwycił ją za ramiona i uścisnął z entuzjazmem.
Nawet jej nie pocałował, tylko przyjacielsko uścisnął. A jednak to znowu się zdarzyło, pomyślała z rozpaczą. Gdy tylko znalazła się blisko niego, zapominała o wszystkim, czego, logicznie rzecz biorąc, powinna się obawiać.
To przecież czyste szaleństwo. Steve nie był mężczyzną dla niej. Nie miała żadnych złudzeń. Odpowiednia dla niego kobieta musiałaby mu dorównywać. Powinna to być prawdziwa ryzykantka, o mocnym charakterze i niezłomnej pewności siebie – a nie ktoś, kto tylko udawał taką osobę. Może potrafiła oszukać jego, ale nie samą siebie. Niemniej jej uczucie do tego człowieka wzrastało z każdą chwilą – wbrew jej woli, chyłkiem, jak skradający się kot.
Niewątpliwie część problemu stanowiła więź łącząca go z potężnym przywódcą stada. Za każdym razem, gdy wspominał o Białym Wilku, uderzały ją liczne podobieństwa. Obaj byli samcami alfa. Mieli w sobie siłę i dumę, a także to niewidzialne coś, co różniło ich od pozostałych przedstawicieli własnego gatunku. Umiłowanie życia w samotności i lojalność stanowiły integralną część ich osobowości, a kiedy Steve wspomniał o lęku przed dominującym samcem, od razu zrozumiała, o co mu chodzi.
Ale przecież Steve nie dał jej absolutnie żadnych powodów, dla których miałaby się go bać. Przebywając w jego obecności człowiek czuł się zupełnie naturalnie. Na przykład tak jak teraz.
– I co – zapytał – gotowa jesteś zająć się tymi małymi piekielnikami?
– Hej, uważaj, jak nazywasz moje ukochane maleństwa, frajerze.
Te słowa dały jej wyczekiwany pretekst, by uwolnić się z niebezpiecznego uścisku i podbiec do sanek, które Steve przyciągnął za sobą. Na sankach przywiązane były pojemniki z jedzeniem dla dorosłych wilków oraz osobna skrzynka zawierająca obiad dla szczeniąt. Uniosła jedną z butelek i zaczęła nią potrząsać.
– Czy sądzisz, że moje małe aniołki już się obudziły?
– Zaufaj mi. To nie są aniołki. A my nie jesteśmy jeszcze gotowi, by do nich pójść. Po pierwsze: musimy przemienić cię w Mae West.
– Słucham?
Steve uśmiechnął się szeroko.
– Chcesz przecież zanieść część butelek, prawda? Za zwyczaj po prostu rozpinam kurtkę i upycham je na piersi. W ten sposób mleko nieco dłużej pozostaje ciepłe, a ja mam wolne obie ręce. – Zawiesił głos. – Oczywiście, jeśli potrzebujesz pomocy…
W jego oczach rozbłysły iskierki uśmiechu. Na szczęście podobne odzywki stanowiły dla Mary Ellen chleb powszedni. Umiała odparowywać je bez zmrużenia oka.
– Dzięki, ale potrafię sobie sama wypchać stanik. Wiele ćwiczyłam jako trzynastolatka.
– Naprawdę?
Wykonała nieco dwuznaczny gest, odsunęła suwak kurtki i zaczęła upychać butelki. Rezultatem była wielka, niekształtna wypukłość. Na jej widok zachichotała.
– Cóż, rozmiar odpowiada moim dziewczęcym marzeniom, ale kształt pozostawia wiele do życzenia. – Zerknęła na Steve' a, który w podobny sposób wypychał sobie kurtkę, i ponownie zachichotała. – Przykro mi to powiedzieć, Rawlings, ale nie mógłbyś uchodzić za kobietę, nawet gdyby od tego zależało twoje życie.
– Hej, nabijasz się ze mnie? – spytał.
Owszem. W tej chwili nietrudno było myśleć o nim jak o przyjacielu. Steve był samotny, podobnie jak ona. Jeśli zdoła utrzymać obrany kurs, nie zbaczając z trasy, wszystko powinno pójść świetnie.
Na razie nie było to zbyt trudne. Czołganie się na brzuchu w drodze do legowiska szczeniąt wcale nie okazało się łatwiejsze, mimo że robiła to już drugi raz. Kiedy dotarli wreszcie do pogrążonej w ciemności jamy, Mary Ellen dyszała ciężko.
Steve, który zatrzymał się w tej samej chwili co ona, leżał tuż obok. Oboje odczekali, aż wzrok przyzwyczai się do ciemności. W jamie czuć było ziemią i dzikim zwierzęciem – zapach nawet nie był przykry, jedynie obcy. W miarę jak mijały sekundy, Mary Ellen zaczynała powoli dostrzegać grupkę skulonych szczeniąt. Nagle jeden z maluchów uniósł głowę.
Natychmiast rozpoznała w nim syna bądź córkę Białego Wilka – to samo długie białe futro i oczy niczym ciemne guziki, spoglądające na nią czujnie. Szczeniak wygramolił się z gniazda, zataczając się niczym pijany marynarz. Niemal od razu usiadł na pupie, błyskawicznie jednak zerwał się ponownie i spróbował wydać z siebie ostrzegawcze warknięcie na widok gości. Pod względem brzmienia dorównywało ono miauknięciu kociaka. Maluch tak mocno wymachiwał ogonem, że zwalił się z nóg.
– O Boże – szepnęła Mary Ellen. – Już za pierwszym razem ta istotka zawróciła mi w głowie. Nie sądzę, abym kiedykolwiek dotąd była w kimś tak zakochana.
Steve obrócił się na plecy i rozpiął kurtkę, aby wyjąć pierwszą butelkę. Jednak jego oczy nie spoglądały na szczenięta, ale wprost na nią.
– Czuję dokładnie to samo – powiedział.
Kiedy tylko otworzyła drzwi, oboje wpadli do środka, zrzucając buty, kurtki, czapki i szaliki. Byli zmęczeni, zmarznięci i piekielnie głodni. Przez trzy dni Mary Ellen towarzyszyła mu przy popołudniowym karmieniu szczeniąt, lecz Steve był boleśnie świadom, że dopiero dziś po raz pierwszy zaprosiła go do siebie.
Wyprzedzając go wbiegła pierwsza. Szybko włączyła lampę, kopnęła pod kanapę zapomniany but, jednocześnie usiłując przygładzić rozczochrane włosy.
– Rozgość się. Uprzedzałam cię, żebyś nie oczekiwał niczego nadzwyczajnego, prawda? W niedzielne popołudnia nie zawracam sobie głowy gotowaniem. Upichciłam jedynie chili…
Istotnie, wspominała o tym. Kilkanaście razy.
– Jestem dostatecznie głodny, by pożreć nie wyprawioną skórę. Chili zjem z. przyjemnością.
Uśmiechnęła się szeroko.
– No cóż, jestem niemal pewna, że to będzie lepsze niż nie wyprawiona skóra, a w ciągu kilku minut mogę przyrządzić sałatkę. Zastanawiam się, co mogłabym ci zaproponować do picia – jakiś napój, kawę czy wino? Masz ochotę na kieliszek czerwonego wina? Nadal trzęsę się z zimna i przyda mi się coś na rozgrzewkę.
– Wino dobrze nam zrobi. Mam ci pomóc w krojeniu sałatki czy rozpalić ogień?
– Oczywiście wolałabym, żebyś rozpalił ogień, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Tuż obok drewna leży pudełko zapałek.
– Znajdę.
Przycupnął obok paleniska i zaczął starannie układać cedrowe klocki i drzazgi. Najpierw jednak uważnie rozejrzał się wokół. Na stole stojącym w kącie ujrzał warsztat pracy – najróżniejsze elektroniczne części i tajemnicze narzędzia. Dostrzegł także reprodukcje Moneta na drewnianych ścianach, miękki, błękitno – zielony pastelowy dywan, delikatną wazę pełną zasuszonych leśnych dzwonków. Już dawno przestał go zdumiewać kontrast pomiędzy jej praktycznym umysłem i zamiłowaniem do pastelowych kolorów. Mógł się domyślić, że Mary Ellen zdoła przemienić tę starą mroczną chatę myśliwską w przytulny zakątek.
Któregoś dnia miał zamiar dowiedzieć się, dlaczego tak wrażliwa istota ukrywa się w drewnianej chacie na pustkowiu. Powinno to nastąpić już niedługo. W istocie miał nadzieję, że stanie się to jeszcze tego wieczoru.
– Na butelce napisane jest Pinot Noir. Podarował mi ją Samson. Powiedział, że tylko kurzy się w barze, goście nie zamawiają nigdy niczego poza whisky i piwem. Ale nie mam pojęcia, co w niej jest. Znasz się na winach?
– Nie jestem ekspertem, ale mam wrażenie, że Pinot Noir to wino czerwone wytrawne.
– Będzie pasować do chili?
– Jasne.
– Jak myślisz, dodać sosu musztardowego czy oliwy?
– Cokolwiek masz pod ręką.
– Mogę postawić talerze tu na stole. Albo, jeśli ciągle jest ci zimno, możemy zjeść przy ogniu.
– Wolałbym przy ogniu.
Od tamtego czasu nie pocałował jej ani razu. Nawet nie próbował. Przeszkodził mu w tym strach. Jej strach, nie jego. Nadal usiłował zrozumieć, czemu tak bardzo się go boi.
Steve podejrzewał, że dzieje się tak tylko dlatego, ponieważ znalazł na nią właściwy sposób. W jego naturze leżało chronić i osłaniać słabszych. Mężczyzna zawsze usiłuje opiekować się kobietą. Przez całe życie postępował zgodnie z męskimi regułami gry, więcej – uważał je za oczywiste. Aż do czasu, kiedy poznał Mary Ellen.
Narażanie kogokolwiek na ryzyko obcowania z wilkami było sprzeczne z jego charakterem, a jednak postąpił tak z Mary Ellen. Choć nie było w tym ani krztyny logiki, dziewczyna zaczęła odprężać się w jego obecności dopiero wtedy, gdy przestał grać rolę rycerza na białym koniu.
Większość kobiet niechętnie pokazuje się u boku kogoś takiego jak on, Mary Ellen pojawiła się jednak na zebraniu w mieście i udzieliła mu wsparcia. W barze na własne oczy przekonał się, że unika mężczyzn, a przecież, kiedy podstępem ją pocałował, odpowiedziała tak silnym wybuchem namiętności, jakby była skrzynią dynamitu. A potem, kiedy zostawił ją sam na sam z wilkami, cały czas świadom, jak bardzo się boi, uniosła zadziornie swój śliczny podbródek i podjęła wyzwanie.
Steve podejrzewał, że zgodnie z tym tokiem rozumowania ma szanse zmusić ją aby się w nim zakochała jeśli tylko zepchnie ją z urwiska.
W odróżnieniu od wszystkich znanych mu rozsądnych kobiet, jakie spotykał w przeszłości, Mary Ellen nie tylko się rozgrzewała ale wręcz promieniała pewnością siebie, kiedy ktoś zmuszał ją do zrobienia czegoś, czego się lękała. Może potrzebowała wciąż nowych wyzwań? Może radzenie sobie ze strachem stanowiło dla niej rodzaj próby charakteru? Któż to wiedział? Steve pojmował jedynie, że ta dziewczyna o łagodnych oczach ma dość silne nerwy, by poradzić sobie ze wszystkim. Z jednym drobnym wyjątkiem.
Tym wyjątkiem był on. Mary Ellen stała się niezmiernie czujna – wybudowała wokół siebie piekielnie wysoki obronny mur – kiedy wyczuła, że interesuje go coś więcej niż tylko przyjaźń.
Wpuściła go dziś do domu niewątpliwie tylko dlatego, że uwierzyła w końcu, iż nie będzie jej sprawiał żadnych kłopotów. Biedactwo. Naprawdę nie była przygotowana na zepchnięcie z urwiska. Gdy przyniosła drewnianą tacę i ustawiła na stoliku talerze, jej policzki zarumieniły się, a uśmiech miała niewinny niczym dziecko.
– Uff. Dzięki Bogu, że przy ogniu jest cieplej. Trafiłam daleko od Georgii – stwierdziła ze śmiechem. – Do czasu kiedy się tu przeprowadziłam, tylko kilka razy w życiu widziałam śnieg.
– Założę się, że tęsknisz za rodziną.
Nalał do kieliszków wina, podczas gdy ona uklękła przy stole, nakładając chili na talerze.
– Owszem, brakuje mi ich, ale kilka razy w tygodniu rozmawiam z mamą i tatą przez telefon. Jestem adoptowanym dzieckiem. Wspominałam ci o tym?
– Nie.
Steve uświadomił sobie, że dotychczas nie wspomniała mu o żadnych tego rodzaju szczegółach swego życia.
– Moi prawdziwi rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Zostałam adoptowana, kiedy skończyłam dwa lata. Mama i tata dorastali w latach sześćdziesiątych, toteż przyjęli mnie przepełnieni wspaniałymi idealistycznymi teoriami na temat wrażliwych, wyrozumiałych rodziców.
– Biedacy. – Zanurzyła łyżkę w chili. – Mam wrażenie, że wyobrażali sobie długie poważne dyskusje przy kuchennym stole. Tylko że ja nigdy nie byłam dziewczynką, którą interesowałyby rozmowy. Zawsze mieli ze mną mnóstwo kłopotów. Biłam się z chłopakami, chciałam budować chaty na drzewach, zamiast bawić się lalkami. Zawsze przychodziłam do domu wysmarowana błotem. A kiedyś przypadkowo podpaliłam swój pokój…
– Naprawdę? – Nie mógł powstrzymać uśmiechu.
– Próbowałam wymienić instalację. Miałam wtedy jedenaście lat i fascynowała mnie elektryczność i różne mechanizmy… Kiedy rodzice wrócili do domu, zastali policję i wóz straży pożarnej. – Westchnęła a następnie zaczęła opowiadać kolejne zabawne historyjki.
Usłyszał opowieść o szkolnym przedstawieniu, w którym występowała jako króliczek i spadła ze sceny. Wspomniała o dniu, kiedy dostała prawo jazdy i wpakowała samochód na ścianę garażu. Steve podejrzewał, że próbowała go rozśmieszyć – i udało jej się.
Jednakże kiedy zjedli sałatkę i chili, zorientował się, iż wszystkie jej opowieści mają wspólny temat – dotyczyły rzeczy, które zrobiła źle, jej nieszczęśliwych przygód. Relacjonowała je z cierpkim rozbawieniem, Steve miał jednak wrażenie, iż próbuje mu przekazać, że tak naprawdę jest tylko pechowcem i nieudacznikiem, kobietą która nie może zainteresować żadnego mężczyzny.
– W każdym razie… – odsunęła pusty talerz i wyciągnęła nogi w kierunku ognia – moi rodzice są naprawdę wspaniali. Uwielbiam ich, ale nigdy nie robiłam tego, czego ode mnie oczekiwali. Obawiam się, że nie byłam idealnym dzieckiem.
– Wiem, jak to jest. – Kiedy ujrzał jej pusty kieliszek, natychmiast sięgnął po butelkę. – Moje kontakty z ojcem przypominają stosunki niedźwiedzia i pumy dzielących ten sam obszar łowiecki. Od trzech lat nasza rodzina gospodaruje na rancho. Mam dwie młodsze siostry, lecz jestem jedynym synem. Ojciec spodziewał się, że będę kontynuował rodzinną tradycję, ale choćby zależało od tego moje życie, nie potrafiłbym się zainteresować prowadzeniem gospodarstwa. Kiedy byłem nastolatkiem, mogłem przebywać w tym samym pokoju z ojcem najwyżej pięć minut, a później zaczynaliśmy się kłócić.
– Najwyżej pięć minut?
– To dobry człowiek. Szanuję go i kocham jak diabli. Ale nigdy nie potrafiliśmy się porozumieć. Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek nam się to uda Dorastałem czując się jak wyrzutek.
– Dokładnie jak ja.
Po raz pierwszy od początku kolacji spojrzała mu prosto w oczy. W jej głosie usłyszał tę samą miłość do rodziny, jaką sam odczuwał, i to samo uczucie pustki i izolacji. Podobieństwo ich doświadczeń najwyraźniej zdumiewało Mary Ellen.
Ale nie jego. Z pozoru tak bardzo różnili się od siebie – niczym delikatna róża i niezręczny bawół. Lecz Steve od początku wyczuwał łączącą ich wspólnotę charakterów.
W blasku ognia jej skóra wyglądała jak kość słoniowa, oczy nabrały barwy głębokiego błękitu jeziora o północy. Ona wie, pomyślał. Musi wiedzieć, że w tym pokoju jest dość seksualnego napięcia by uruchomić reaktor nuklearny. Możliwe, że wyczuła tę narastającą falę, bo jej spojrzenie nagle umknęło w bok. Zerwała się szybciej niż spłoszona gazela.
– Trzeba pozmywać – oznajmiła.
– Pozmywać?
Zerknął na tacę pełną brudnych naczyń i zaklął w duchu. – Nie ma sprawy, nie musisz, mi pomagać.
I narazić się jej na resztę życia? Zaniósł ciężką tacę do kuchni i ulokował się przy zlewie. Zaczął zmywać. Mary Ellen wycierała i chowała naczynia. Na zewnątrz wieczorne niebo pociemniało, nabierając barwy grafitu. Zaczął padać śnieg. Wielkie błyszczące płatki przywierały do okien i tworzyły grubą warstwę na parapecie. Oświetlony od wewnątrz dom był niczym wysepka na oceanie. To dlatego, że ona tu jest, pomyślał Steve.
Czekając, aż Steve skończy mycie ostatniego garnka wspięła się na palce i wyjrzała przez okno na dwór.
– Nie wierzę własnym oczom. Znowu pada. Drogi będą oblodzone. Czy naprawdę musisz jeszcze dziś wieczorem nakarmić szczenięta?
– Owszem. Ostatni raz. Ale dopiero za kilka godzin. – Zerknął na nią. – Nie boisz się? W końcu mieszkasz całkiem sama na takim pustkowiu.
Potrząsnęła głową.
– Ani trochę. Uwielbiam te lasy i całą okolicę. A co do samotności, potrafię zadbać o siebie. Po raz pierwszy w życiu żyję na własny rachunek. Podoba mi się to, ta niezależność, prywatność… – Wskazała swój warsztat naprawczy i zachichotała. – I swoboda bałaganienia. Chociaż raz nie przeszkadza to nikomu poza mną samą.
– Nie tęsknisz za kimś szczególnym ze swoich rodzinnych stron? – spytał bez specjalnego nacisku. Podał jej ociekający wodą garnek, a ona natychmiast zaczęła wycierać go ściereczką.
– Oczywiście. Za moją rodziną, przyjaciółmi…
– Chodziło mi o mężczyznę.
– Ach, tak. No cóż… był ktoś taki. – Przykucnęła chowając garnek w dolnej szafce. – Byłam nawet zaręczona, ale rozstaliśmy się. Chwilowo całkowicie odpowiada mi wolność.
A zatem był jakiś mężczyzna. I to niedawno. Steve wytarł ręce i zgasił światło w kuchni. Padające zza okna srebrzyste cienie drgały na jej wyrazistej twarzy. Wyczuwał, że opowieść o byłym narzeczonym mogłaby pomóc mu w zrozumieniu tej tajemniczej dziewczyny, lecz instynkt ostrzegał go, aby jej o nic nie wypytywać. Przynajmniej nie teraz.
– Ja także kocham wolność. Choć badania nad wilkami pozwalają mi spojrzeć na tę kwestię z całkiem nowej perspektywy. – Uśmiechnął się szeroko. – Niedługo muszę wyjść. Ale co powiesz na to, żebym jeszcze dołożył drew do ognia? A potem wypijemy po kieliszku wina. Muszę ci opowiedzieć o moich wilkach, o tym, jak tańczą.
– Tańczą?
– Owszem – odparł. – Tańczą.