– Nie mogłaś wybrać lepszego miejsca na spotkanie? Wiesz, że nienawidzę tego pieprzonego promu! – Chwycił się relingu, pewnie oparł się na nogach i nie śmiał się poruszyć. Miał nadzieję, że zjedzona wcześniej sałatka ze świeżych owoców nie wybierze się w drogę powrotną.
Przynajmniej wentylatory pracują bez zarzutu, pomyślał Robert, patrząc na wybrzeże Georgii. Biały dym buchał kłębami z kominów fabryki papieru, pozostawiając za sobą zapach, do którego nigdy nie zdołał przywyknąć. Wstrzymał oddech i wypuścił powietrze z płuc dopiero po chwili.
– A masz lepszy pomysł? Sądząc z tego, co widziałam w ciągu ostatnich kilku dni, moim zdaniem na nowo musisz zastanowić się nad każdym pomysłem, który rodzi się w tym twoim móżdżku – łajała go.
Robert nienawidził tej kobiety, nienawidził władzy, jaką nad nim miała. Niedługo, powiedział sobie. Niedługo przyprę tę sukę do muru, może dosłownie. Zawsze chciał trochę ją zmaltretować.
– Masz rację. Przepraszam. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. – Uśmiechnął się do swojej towarzyszki, jednocześnie popychając ją do relingu.
Stanął przed nią, zasłaniając ją sobą, i wsunął dłoń pod jej kremową jedwabną bluzkę. Znalazł jej sutek i uszczypnął go. Niezbyt mocno, ale dostatecznie, żeby wywołać ból.
Patrzył, jak wciąga powietrze.
– Jesteś chory, wiesz o tym? – Jej słowa były zaprawione odrazą.
Zaśmiał się i pchnął ją swoim twardym penisem. Rzucił spojrzenie za siebie, aby upewnić się, że nie przyciąga niczyjej uwagi, a potem sięgnął do rozporka, wyjął swój oręż i najechał na jej brzuch.
Zobaczył, jak zaszkliły się jej oczy, i wiedział, że bez względu na to, jak pruderyjnie zachowuje się ta suka, publiczna, nieprzyzwoita gra wstępna podoba się jej tak samo jak jemu.
Włożył rękę pod jej spódnicę, odsunął z jednej strony koronkowe majtki. Zaczął masować ją palcami, dotarł do źródła rozkoszy, poczuł wilgoć. Tak, pomyślał, nie sprzeciwia się temu. Nigdy.
Nadal ją pobudzał. Wzięła jego członek w dłoń i wolno wodziła po nim palcami. Nozdrza mu się rozszerzyły, gdy zaczęła go pieścić szybko i mocno.
Odepchnął jej rękę.
– Jeszcze nie.
Palce zastąpiły penis. Zmieniła się na twarzy, i doświadczenie podpowiedziało mu, że nie z bólu, tylko z przyjemności.
Ciepła wilgoć okryła jego dłoń niczym rękawiczka. Czuł jej drżenie, gdy wyciągał wszystkie palce oprócz jednego z jej mokrego wnętrza. Pocierał jej łechtaczkę. Gdy nadszedł orgazm, cała zadrżała.
Wyjął dłoń i szepnął jej do ucha:
– Teraz moja kolej.
Znów objęła dłonią jego członek. Wytrysnął na przód jej różowej bluzki i patrzył z satysfakcją na jej przerażoną minę.
– Użyj tego – powiedział, podając jej swoją chusteczkę.
Zbierała nasienie i rozglądała się, najwyraźniej próbując się upewnić, że nikt nie widzi, co robią.
– Teraz, Robercie, musimy porozmawiać. Hank powiedział mi, że przedwczoraj podsłuchał rozmowę Lilah w bibliotece. Mówił, że Casey zadaje wielu osobom pytania. I ta namiastka szpiega, którą masz w sekretariacie sądu, cóż, powiedzmy po prostu, że musisz na nią jakoś wpłynąć. – Zły uśmiech pojawił się na jej twarzy. – Przeleć ją, jeśli będziesz musiał, Robercie. To zawsze była twoja mocna strona. Może uzyskiwałbyś lepsze rezultaty, gdybyś używał jej częściej.
Boże! Gdyby wiedziała. Posuwał Marianne w sądzie setki razy. Gdyby ktokolwiek wiedział, że kiedyś zrobił to z nią w jej gabinecie na rozpostartym sztandarze amerykańskim, zostałby aresztowany za profanację flagi. Trochę tak jak jego idol, którego skrycie wielbił, Larry Flynt.
Zaśmiał się krótko.
– To – powiedział, głaszcząc swoje przyrodzenie – jest twoje i tylko twoje. Rozmawialiśmy już o tym. Przyrzekłem ci, nie ma innych. – Dopóki nie przestanie mu wierzyć, nadal będzie karmił ją kłamstwami.
Rzuciła mu spojrzenie, z którego jasno wynikało, że nie daje wiary jego słowom, pomyślał jednak, że dopóki o tym nie powie, będzie zakładał, że jest tak naiwna, jak sam myśli.
– Co jeszcze, Robercie? Musimy się pośpieszyć. Przejażdżka promem już się kończy. Nie wiem, kiedy znów będziemy sami.
– Adam załatwił jej wizytę u doktora Dewitta, do którego dzisiaj zadzwonię. Możesz mówić o Adamie, co chcesz, ale teraz akurat wyświadcza nam wielką przysługę. Myślę, że drogi doktor Dewitt szczegółowo wypełni moje instrukcje, jeśli chce nadal praktykować w stanie Georgia.
– O czym mówisz?
Objął ją ramieniem, gdy przygotowywali się do zejścia na nabrzeże.
– Doktor Dewitt jest przekonany, że terapia regresywna pozwala pobudzać pacjentów, którzy cierpią na amnezję. Jeśli nie odzyskają pamięci w pełni, to chociaż mają na to większe szanse. Chyba chodzi o ich podświadomość. Przynajmniej ja tyle z tego pojąłem.
– Nadal nie rozumiem – powiedziała Eve, gdy szli do swoich samochodów.
– Czy muszę ci to narysować? Dawka LSD, wielka dawka, pośle panią Edwards z powrotem tam, gdzie powinna być i skąd nigdy już nie wróci.
– Tym razem niczego nie zaniedbaj, Robercie. Nie możemy sobie pozwolić na kolejny błąd.
Gdyby ktoś ich obserwował, pomyślałby, że rozmawiają o pogodzie albo o najnowszym filmie.
Nikt by nie uwierzył, że spiskują, aby doprowadzić kogoś do obłędu.
Casey ostatni raz sprawdziła zawartość torby, aby się upewnić, że zapakowała wszystko, czego będzie potrzebowała w podróży.
– W porządku – powiedziała do siebie, przeglądając stos ubrań. Dwie pary spodni, sweter i na wszelki wypadek czarny jedwabny garnitur, granatowy podkoszulek, również granatowa koszula nocna oraz trzy pary koronkowych majteczek. Powściągnęła uśmiech. Przygotowywała się do wizyty w gabinecie psychiatry czy romantycznego sam na sam we dwoje?
Flora była zajęta w kuchni wraz z Mabel, a Julie miała zasłużony wolny dzień. Biedna dziewczyna pracowała po czternaście godzin, żeby związać koniec z końcem. Casey przypuszczała, że jeśli Julie będzie chciała opowiedzieć jej o swoim życiu, zrobi to. Do tego czasu należy powstrzymać się od zadawania pytań, jeśli mają pozostać przyjaciółkami.
Matka nie wróciła do Łabędziego Domu. Flora dowiedziała się od niej, że nie opuści szpitala, dopóki stan Johna się nie poprawi, i że zamierza spędzić tę noc w centrali firmy Worthington, gdzie John miał małe mieszkanie. To ma sens, pomyślała Casey.
Spojrzała na zegar i stwierdziła, że Błake zjawi się lada chwila. Obawiała się wizyty u doktora Dewitta, a jednocześnie nie mogła się jej doczekać. Im szybciej uzyska odpowiedzi na swoje pytania, tym prędzej rozpocznie nowe życie.
Na myśl o Blake’u serce zabiło jej mocniej. Wczoraj podczas powrotu do domu zachował się taktownie. Nie zadawał pytań, po prostu pozwolił jej odpoczywać i cieszyć się wspólnym milczeniem. Wprowadził zmiany w swoim kalendarzu, żeby móc ją dziś zawieźć.
Dewitt. To nazwisko coś jej mówiło. Ciekawe, czy był kiedykolwiek w szpitalu. Może to tam usłyszała jego nazwisko. Może należał do grona kolegów doktora Macklina.
Odkąd pamiętała, Macklin był etatowym psychiatrą. W dniu, w którym została zwolniona, po prostu zniknął. Blake dzwonił do niego do domu, ale nikt nie odbierał telefonu. Wspomniał o Mercy, gdzie doktor Macklin pracował, zanim podjął etat w szpitalu. Ciekawe, co by o niej pomyślał, gdyby zobaczył ją teraz. Po zaledwie trzech dniach nie była już tą kobietą, która opuszczała szpital, bojąc się własnego cienia. Miała wrażenie, że to działo się dawno temu.
Usłyszała odgłos rozmowy i zeszła szybko po schodach, nie chcąc, żeby Blake czekał.
Na najniższym stopniu zatrzymała się, zanim ją zauważył, tylko po to, żeby móc na niego popatrzeć. Ciemne włosy Blake’a były wciąż jeszcze wilgotne po porannym prysznicu i Casey wyobraziła sobie, że poczuje zapach jego piżmowej wody po goleniu. Miał na sobie jasnobrązowe spodnie i czerwoną koszulkę polo. Pomyślała, że wygląda tak apetycznie, że można by go zjeść. Musiała wydać jakiś dźwięk, bo zauważył, że stoi u stóp schodów. Podszedł z wyciągniętą ręką i chwycił jej torbę podróżną.
– Wyglądasz wspaniale, Casey – orzekł, gdy prowadził ją do drzwi wejściowych.
– Dzięki. – Cieszyła się teraz, że poświęciła dodatkowe minuty na wysuszenie włosów i zrobienie makijażu.
– To dla was. – Flora szybko wyszła z kuchni. – Mabel mówi, że dzięki temu nie będziecie się zatrzymywać w tych strasznych barach szybkiej obsługi. Myślę, że tym, co tutaj włożyła, można by nakarmić armię. – Podała Blake’owi biały wiklinowy koszyk. Serwetki w czerwono-białą kratkę były zapakowane w bocznej przegródce, osobne miejsce miał też termos.
– Podziękuj jej od nas, Floro, to miło, że zadała sobie tyle trudu – powiedziała Casey, czekając, aż Blake poradzi sobie z bagażem.
– To żaden kłopot. Ta kobieta gotuje tyle, że można by wyżywić wszystkich na tej wyspie. Jedźcie już. Zadzwoń do mnie, Casey.
– Zadzwonię. Nie martw się – zapewniła Casey, ściskając swą opiekunkę na pożegnanie. Wiedziała, że Flora jest o nią niespokojna, zwłaszcza po tym, jak odkryła, ile powiedział jej Blake.
Samochód Blake’a, teraz wiedziała, że to bmw, stał z otwartym bagażnikiem na podjeździe. Najwyraźniej volkswagen nie wytrzymałby podróży. Blake włożył do bagażnika ich torby oraz koszyk z przysmakami od Mabel i podszedł, żeby otworzyć drzwiczki od strony pasażera.
– Jesteś gotowa? – zapytał, gdy zapinali pasy.
– Tak, tylko trochę zdenerwowana.
– Ja też bym był, Casey. Jeśli ten lekarz jest tak dobry, jak utrzymuje Adam, to może za kilka godzin będzie już po wszystkim.
– Wiem. Boję się, Blake. Boję się siebie, osoby, którą byłam, chociaż nie wydaje mi się, żebym była złym człowiekiem. Sądzisz, że mam rację, czy to tylko pobożne życzenia?
– Myślę, że masz rację. Znałem cię, kiedy byłaś mała, i na pewno, do diaska, nie byłaś zdolna… – Przeczesał ręką włosy.
– Do popełnienia morderstwa? W porządku, możesz to powiedzieć. Nie czuję się morderczynią. Jak długo jedzie się do Savannah? – zapytała, aby zmienić temat. Będą penetrować pustkę jej umysłu, gdy tam dotrą. Do tego czasu chciała cieszyć się pięknym dniem, dobrze się bawić i poczuć… kobietą? Może chciała… poflirtować z Blakiem?
– Nie jest tak daleko. Rozluźnij się, kiedy masz okazję. – Uścisnął ją za rękę. Miał rację. To mógł być ostatni spokojny dzień w jej życiu.
Doktor Jason Dewitt, absolwent Harvardu, podziwiał oprawione dyplomy wiszące na świeżo pomalowanych ścianach gabinetu. Solidne dębowe ramy, tylko to, co najlepsze. Zabytkowe biurko, chiński jedwabny dywanik i lampa od Tiffany’ego tworzyły właściwe tło dla obiecującego młodego profesjonalisty. Dwa krzesła w stylu królowej Anny i mała kanapa dla tych pacjentów, którzy uważali, że pozycja siedząca nie pozwala im w pełni się odprężyć, odpowiednio rozmieszczone, zapewniały komfortowe warunki każdemu, kto doświadczał niepokoju. Brzmiało to żałośnie, nawet dla jego uszu profesjonalisty. „Doświadczać niepokoju”. Termin, którego nauczył się na studiach. Na Wschodzie używano tego określenia zamiast dosadnego „czubek” albo „wariat”.
Za biurkiem były drzwi prowadzące do dużej łazienki. Prysznic, umywalka i pełny barek zapewniały doktorowi Dewittowi nawet w czasie pracy wszystkie potrzebne wygody.
Prawie, pomyślał, gdy wyciągnął rękę, żeby poprawić ramę. Dziadek był perfekcjonistą. Sędzia, jak o nim mówił. Czcigodny William Dewitt. Szanowany przez środowisko prawnicze w Savannah przez ponad pięćdziesiąt lat.
Podszedł do okna. Gabinet znajdował się przy East Bay Street, naprzeciw budynku Starej Giełdy Bawełnianej. Nadrzeczną dzielnicę zmieniono w istną pułapkę na turystów. Dawne śródmieście Savannah przyciągało teraz zwiedzających z całego świata. W sklepach sprzedawano słynne pralinki z orzeszkami pekana i toffi domowej roboty. Lokalni artyści wystawiali najnowsze dzieła w sklepach zaprojektowanych tak, by wabiły, prowokowały i, jak uważał Jason, przede wszystkim oskubały klienta. Od czasu premiery „Północy w ogrodzie dobra i zła” Savannah stało się południowym Disneylandem, gdzie można było, za pewną opłatą, podglądać prywatne życie świetniejszych i mniej świetnych mieszkańców tego miasta.
Spuścił roletę do połowy.
Siedząc przy biurku, ponownie sprawdził zapiski w swoim terminarzu wizyt. Nic.
Sędzia uważał otwarcie gabinetu w Savannah za mądre biznesowe posunięcie, ale Jason był pewien, że nikt ze znaczących obywateli miasta nie będzie chciał obnażać swojej duszy. Uległ namowom i chociaż rozum podpowiadał mu co innego, pozwolił, żeby dziadek, jak zwykle, podjął za niego decyzję. Rodzice zginęli w katastrofie małego samolotu, kiedy miał trzy lata, i odtąd sędzia ich zastępował. Jason zawsze oddawał mu pole przez szacunek. To się skończyło. Sędzia spoczywał dwa metry pod ziemią, a on był panem swojego losu. Przeprowadzka do Atlanty powinna załatwić sprawę. Och, wysoko go ceniono, przyjeżdżali do niego pacjenci z całego kraju. Pomógł wielu ludziom uwolnić się od fobii i irracjonalnych lęków i dojść do ładu ze swoim życiem. Opublikował wiele artykułów naukowych. A jednak nie był zadowolony. Potrzebował do szczęścia czegoś więcej niż tylko pracy. Nie zwierzył się z tego pragnienia nikomu oprócz sędziego.
Ciche pukanie w uchylone drzwi gabinetu wytrąciło go z zadumy.
Udał, że jest pogrążony w lekturze medycznego czasopisma, gdy rzucił: „Tak?”
Jo Ella, jego recepcjonistka, stała w progu, czekając, aż zaprosi ją do środka.
– O co chodzi, Jo Ella? – Jason zdjął okulary w metalowej oprawie i potarł skronie. Okulary były wyłącznie rekwizytem. W wieku trzydziestu trzech lat wyglądał na dwadzieścia trzy. Krótko przycięte kasztanowate włosy, niebieskie oczy i nieduży zarost nadawały Jasonowi młodzieńczy wygląd. Nienawidził tego, że nie wygląda na lekarza. Był przeciętny pod każdym względem – przeciętny wzrost, przeciętna budowa ciała.
– Telefonuje niejaki Robert Bentley. Mówi, że to pilne.
Milczał.
– Doktorze? – przynagliła go Jo Ella.
– Hm, tak, przyjmij wiadomość. – Pochylił głowę, znowu udając, że czyta.
– Zrobiłam to. Powiedział, że chodzi o sprawę życia i śmierci. – Jo Ella uśmiechnęła się, odsłaniając idealnie białe zęby.
– Czy nie jest tak za każdym razem?
– Co mam mu odpowiedzieć, doktorze?
– Połącz rozmowę. – Jason patrzył, jak Jo Ella wraca do swojego biurka. Zanim przysłała ją poprzedniego roku agencja pośrednictwa pracy, Jason obiecał Tarze Hodges, że ją zatrudni.
Tara była pełna optymizmu, jasnowłosa i krzepka, miała wszystkie cechy, którymi pogardzał u kobiet. Dopóki Jo Ella nie weszła do jego gabinetu, Tara była znakomitą kandydatką, bo ani trochę mu się nie podobała. Jo Ella okazała się jego ideałem. Zapomniał o obietnicy danej Tarze i z miejsca zatrudnił tę młodą kobietę. Kiedy po paru dniach zadzwonili z poprzedniej agencji z pretensjami, powiedział, żeby pilnowali swojego nosa, i przypomniał im, z kim mają do czynienia.
Patrzył na telefon na swoim biurku, czekając, aż Jo Ella przełączy rozmowę. Zastanawiał się, w jaki sposób ten Bentley znalazł jego prywatny numer.
Nacisnął guzik i podniósł słuchawkę. Później będzie się tym martwił.
– Doktor Dewitt – powiedział swoim najbardziej profesjonalnym tonem.
– A niech mnie – rozległ się męski głos.
– Kto mówi? – zapytał Dewitt, zirytowany tym, że ktoś mu przeszkadza.
– Robert Bentley – powtórzył mężczyzna tym samym chłodnym tonem.
– I to ma coś znaczyć? – warknął Jason do słuchawki. Nienawidził gierek. Odsunął słuchawkę od ucha, gotów rzucić ją z powrotem na widełki, i wtedy tamten podniósł głos.
– Czy nazwisko Amy Woods coś panu mówi?
Jason poczuł się tak, jakby znienacka otrzymał cios w brzuch. Zaczerpnął tchu, zanim zapytał:
– Kim pan jest i czego pan chce?
– Amy. Przypomina ją pan sobie, doktorze Dewitt?
W jednym błysku Jason zobaczył całe swoje życie. Jego plany, żeby przenieść się do Atlanty, byłyby warte tyle, co brudna woda po myciu naczyń. W ułamku sekundy przebiegła mu przez głowę myśl: Dzięki Bogu sędzia nie żyje.
– He? – zapytał. Takim tonem mówiły męty z rynsztoka, które skradały się za turystami po zmroku. Kropelki potu wystąpiły na jego górnej wardze, koszula od Pierre’a Cardina nagle stała się wilgotna.
Bentley ryknął serdecznym śmiechem.
– Nie proszę o pieniądze, Dewitt, przynajmniej jeszcze nie.
Jason wyjął chusteczkę z kieszeni na piersi i otarł twarz.
– A więc o co pan prosi? – Nienawidził swojego drżącego głosu. Zachowywał się jak mięczak. Do diabla, w tym momencie był mięczakiem.
– O pańskie usługi.
– Czy potrzebuje pan psychiatry? – Poczuł ulgę. Bentley wspomniał wcześniej o Amy.
– Niektórzy mówią, że tak. – Kolejny wybuch śmiechu.
– Albo powie mi pan, o co panu chodzi i kim pan jest, albo odłożę słuchawkę.
Pewnie, ty tchórzu, pewnie, pomyślał sam o sobie.
– Robert Bentley. Jestem dyrektorem szpitala w Sweetwater. Jedna z naszych byłych pacjentek zapisała się do pana na wizytę.
– I?
– Muszę wiedzieć na kiedy. Nazywa się Edwards.
Jason stuknął w przycisk „wstrzymaj” i zobaczył, że ręce mu się trzęsą. Nie mógł pozwolić, żeby Jo Ella zobaczyła go w takim stanie. Zwrócił się do niej przez interkom, co robił tylko wtedy, kiedy był bardzo zapracowany.
– Tak, doktorze? – zapytała Jo Ella.
– Hm, tak. Mam nową pacjentkę. Nazywa się Edwards. Kiedy jest umówiona na wizytę?
Usłyszał szelest papierów.
– Jutro rano o dziesiątej.
– Dzięki.
Otworzył szufladę biurka i chwycił fiolkę valium. Połknął dwie tabletki, zanim podniósł słuchawkę.
Odchrząknął.
– Jutro. O dziesiątej.
– Wspaniale. Teraz proszę posłuchać, i to posłuchać uważnie, bo powiem to tylko raz. Pani Edwards cierpiała na amnezję pourazową przez dziesięć lat. Nigdy nie przeszła terapii regresywnej żadnego rodzaju. Dlatego wybiera się do pana. Kiedy przebywała w szpitalu, mieliśmy to szczęście, że pracował u nas doktor Philip Macklin. – Głos umilkł na chwilę. – To nazwisko może coś panu mówi, a może nie, ale mówiło ono cholernie dużo rodzinie Woodsów. To on pozwolił pana przyjaciółce Amy opuścić szpital na specjalną weekendową przepustkę, aby mogła powiedzieć swojemu kochankowi, że jest w ciąży. Podobno nigdy nie wróciła. Jakoś nie mogę zapomnieć o tej tragicznej historii, zresztą nie mógł też zarząd Mercy.
– Rozumiem.
– Tak? A jak jasno pan to rozumie, doktorze Dewitt?
– Jak słońce. – Westchnął. – Co pan chce, żebym zrobił? – Dowie się, kim dokładnie jest ten sukinsyn, i drań pożałuje, że w ogóle podniósł słuchawkę, żeby do niego zadzwonić.
– Myślę, że powinno to być oczywiste. Z powodów, które pana nie dotyczą, chcę, aby pan mnie zapewnił, że pani Edwards nie zbliży się do przypomnienia sobie swojej przeszłości. Wydaje mi się, że gdzieś czytałem o pana metodzie leczenia pacjentów LSD-25. To by wysłało panią Edwards na wycieczkę.
– Mój Boże! Nie praktykuje się tego od lat. To skrajnie niebezpieczne.
– Myślimy podobnie, doktorze Dewitt. Sądzę, że nie muszę mówić nic więcej, a pan?
Jason poczuł skurcz żołądka. Do cholery z tym człowiekiem, zabiję go, jeśli trafi się okazja.
– Gdzie mam zdobyć LSD? Nie mogę przecież wypisać tego na zwykłą pieprzoną receptę. Jaką mam gwarancję, że będzie pan milczał? – Nienawidził siebie za zadanie tego pytania.
– Spokojnie, doktorze. Proszę się tak nie irytować. O tym też pomyślałem. Dziś wieczorem, kiedy pojedzie pan do rezydencji dziadka, dostanie pan przesyłkę. Proszę samemu otworzyć drzwi posłańcowi. Reszta powinna być prosta. Jeśli chodzi o gwarancję, może pan po prostu o niej zapomnieć. – Trzask na drugim końcu linii nie pozwolił na żadne dyskusje.
Skurwysyn!
Od wielu lat Jason nie myślał o Amy i nie chciał tego robić. Pozostawił tę część swojego życia za sobą w dniu, w którym sędzia wysłał go do Harvardu, gdzie harował jak wól, żeby dziadek był z niego dumny. I żeby zapomnieć.
Pamiętał, jak sędzia zawołał go i powiedział, że doktor Macklin został zwolniony ze stanowiska i dlaczego. Potem już do śmierci nie wspominał o tym. Kazał Jasonowi obiecać, że nie dopuści do tego, żeby nazwisko Dewitt zostało splamione, bez względu na to, co będzie musiał zrobić…
Jason otworzył drzwi, podszedł do barku i nalał sobie łyk szkockiej. Chociaż bardzo niechętnie przyznał się do tego przed sobą, staruszek nadal kierował jego życiem. Prosto z grobu.
Zrobi to, co trzeba. Nazwisko Dewitt pozostanie czyste. Jason bardzo dobrze umiał dochowywać tajemnic.
Słowo „ulga” to za mało, by opisać to, co poczuła, gdy Blake podał jej klucz do pokoju i powiedział, że on zamieszka obok, w tym samym korytarzu. W czasie jazdy przyszło jej do głowy, że Blake będzie chciał dzielić z nią pokój. Nie była jeszcze na to gotowa.
Gastonian Inn, położony w historycznej dzielnicy Savannah, nie wyglądał na hotel, raczej na starą, odrestaurowaną rezydencję. Blake roześmiał się i powiedział, że trafiła w dziesiątkę.
Casey rozejrzała się po pokoju, w którym stało dwumetrowej szerokości łóżko z baldachimem. Był też kominek, a w łazience wielka marmurowa wanna. Blake miał zabrać ją na obiad do miasta, a następnie na wycieczkę statkiem rzecznym w świetle księżyca. Czulą się jak młoda dziewczyna przygotowująca się do szkolnego balu, chociaż nie miała bukiecika kwiatów, sukienki i sztywnej fryzury.
Ubrana w wygodne spodnie z czarnego jedwabiu oraz równie wygodną bluzkę Casey wsunęła stopy w sandały i nałożyła odrobinę koralowej szminki. Matka nie żałowała pieniędzy na jej garderobę, a gust miała znakomity. Perfumami o zapachu gardenii spryskała się za uszami i na karku. Kiedy dostrzegła swoje odbicie w dużym lustrze, kiwnęła głową z aprobatą. Nadal zdumiewało ją to, że zaledwie kilka dni wcześniej opuściła szpital psychiatryczny. Wtedy nie miała rumieńców na policzkach, czarne włosy były w strąkach, a oczy tak samo puste jak jej życie. Teraz te same oczy lśniły, wydawało się, że nawet przytyła o dwa czy trzy kilogramy.
Słysząc lekkie pukanie do drzwi, chwyciła torebkę. Na progu stał Blake w czarnej smokingowej marynarce i zwężających się ku dołowi wieczorowych spodniach. Zamiast klasycznej białej koszuli wybrał jednak czarną. Emanował seksapilem. Patrzył rozbawiony na Casey, która aż zagapiła się na niego. Odważył się i zerknął w dół.
– Spodnie mam zapięte – powiedział i się zaśmiał. Na jej twarzy mignęło zakłopotanie.
– Przepraszam. Wyglądasz dzisiaj bardzo przystojnie, zaskoczyłeś mnie – wyjaśniła, zamykając za sobą drzwi.
– To dobrze. Lubię, kiedy zastanawiasz się, co się jeszcze zdarzy. Pani, powóz czeka.
Poszli długim korytarzem, trzymając się za ręce. Kinkiety rzucały na nich złotą poświatę, a żółte i białe róże w wazonach rozsiewały odurzający aromat.
Casey nie mogła uwierzyć własnym oczom, gdy wyszli na zewnątrz. Blake mówił serio, kiedy powiedział „powóz czeka”. Wspięli się do środka karety powożonej przez woźnicę ubranego w liberię. Dwa piękne, duże konie czekały na sygnał.
Casey wciągnęła powietrze. Zapach koni, słomy i wyprawionej skóry przenikał wnętrze powozu.
Popatrzyła na Blake’a.
– Nie mogę uwierzyć, że zadałeś sobie tyle trudu.
Stukot końskich kopyt o brukowaną ulicę, ciepły wieczorny wietrzyk dmuchający łagodnie przez małe otwarte okna i Blake siedzący bardzo blisko niej – wszystko to sprawiło, że Casey poczuła się szczęśliwa. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek jeszcze zazna podobnie intensywnego uczucia.
Postanowiła, że nie pozwoli, żeby coś zepsuło ten wieczór. Należał do niej i do Blake’a. I mógł być jedyny.
– Nie zadałem sobie trudu. Zadzwoniłem, podałem im numer mojej visy i voilà! – Wskazał gestem karetę.
– Co to jest visa?
– Och, to karta kredytowa. Wiesz, jak Master Charge. Tylko że teraz nazywa się MasterCard. Jest naprawdę lepsza niż gotówka.
– Byłam wystarczająco długo zamknięta, żeby świat się zmienił. – Westchnęła i wyglądała przez okno, gdy jechali przez historyczną dzielnicę Savannah.
– To park Forsytha – wyjaśnił Blake, gdy zobaczył, że pochyliła się ku oknu. – Przyciąga wielu turystów.
– Jest cudowny – stwierdziła Casey, gdy mijali słynny park.
– Tak, to prawda. Stare Savannah oferuje mnóstwo rozrywek. Można nawet zwiedzać niektóre zabytkowe rezydencje. W kilku z nich opowiada się o duchach. – Blake uśmiechnął się szeroko.
– To na pewno dobra zabawa. Chciałabym kiedyś tu wrócić. Teraz – odwróciła się w jego stronę – chcę się po prostu tym cieszyć. – Wtuliła się w zadziwiająco wygodne siedzenie. Równomierny stukot końskich kopyt uspokajał ją. Powóz nagle się zatrzymał, wytrącając Casey ze stanu odprężenia. Wyjrzała i stwierdziła, że są na East Broad Street.
Blake wręczył woźnicy napiwek i pomógł jej wysiąść. Pantofle na wysokim obcasie nie pasowały do brukowanych ulic Savannah.
Objął ją ramieniem, gdy przebijali się przez tłum zgromadzony przed Domem Piratów.
– My nie musimy czekać? – zapytała Casey, kiedy wchodzili do restauracji.
– Wczoraj zarezerwowałem stolik. Pomyślałem, że ci się tu spodoba. Ogrody, które widzieliśmy na zewnątrz, były pierwszymi eksperymentalnymi ogrodami warzywnymi w Ameryce. W osiemnastym wieku była tu gospoda dla marynarzy i podróżników.
Nie było trudno w to uwierzyć, patrząc na nieobrobione belki stropowe. Tabliczka po prawej stronie informowała, że przy budowie stropu nie użyto ani jednego gwoździa i że belki połączono za pomocą drewnianych kołków. Uśmiechnęła się, bo zdała sobie sprawę, że Blake stale ją zaskakuje.
– Coś zabawnego? – zapytał, gdy hostessa prowadziła ich przez labirynt korytarzy.
– Ty. Nigdy bym nie zgadła, że takie rzeczy na ciebie działają.
– Działają. Zawsze uwielbiałem historię. Co o tym myślisz?
– Jest tu wspaniale. Nie miałam pojęcia, że takie miejsce istnieje.
Usiadłszy w osobnej jadalni, Casey, całkowicie rozluźniona, pozwoliła Blake’owi dowodzić.
Złożył zamówienie w imieniu ich obojga. Nigdy nie widziała tyle jedzenia naraz, nie mówiąc o koszyku piknikowym, który spakowała Mabel. Podczas jazdy spróbowali trochę tego, co przygotowała kucharka, i teraz Casey cieszyła się, że zjedli tylko trochę.
Talerze z krabami królewskimi, błękitnymi i alaskimi, zapełniły stół. Ogromne krewetki pachnące słodko przyprawą Old Bay podane na stosach rozkruszonego lodu i mniejsze krewetki nałożone na podściółki z ryżu, do tego sałatka ze świeżych zielonych warzyw, które, jak powiedział im kelner, pochodziły z ogrodu restauracji. Gdyby to nie wystarczyło, kusiły ich małe bochenki chleba, a także gliniane garnuszki z masłem domowego wyrobu. Druga butelka wina dyskretnie czekała w pojemniku.
– Myślisz, że zjemy to wszystko? – zapytała Casey, gdy sięgała po kraba.
– Coś mi mówi, że gdybym założył się, że nie, na pewno bym wygrał – powiedział Blake, obierając krewetkę.
Nie był to posiłek, który pozwalałby im na przeciągłe spojrzenia i pogaduszki. Wydobywanie cennych kęsów krabów i krewetek okazało się niełatwe. Casey dwukrotnie ukłuła się kleszczami kraba i Blake pokazał jej, jak odciągnąć skorupę, używając jednego z kleszczy jako uchwytu.
Dwie godziny później byli na pokładzie „Królowej Georgii” razem z paroma setkami innych osób, które postanowiły spędzić ten wieczór na statku wolno przesuwającym się wzdłuż brzegu rzeki Savannah.
Casey patrzyła na wodę i znów poczuła, że ogarnia ją nieopisany spokój. Blake stał obok niej, najwyraźniej pogrążony we własnych myślach. Leciutki wietrzyk chłodził jej rozgrzaną skórę.
To nie z powodu temperatury powietrza było jej gorąco. Ukradkiem spojrzała na Blake’a. Sprawiał to on. Przez ostatnie dwie godziny wzbierało w niej pożądanie. Pragnęła tego mężczyzny, który przez cały wieczór dbał, żeby każda jej potrzeba została zaspokojona. Każda, oprócz tej, pomyślała Casey.
Jeszcze raz zerknęła na Blake’a. Jej serce zatrzepotało.
Teraz wiedziała. On też to czuł, była tego pewna. Słowa nie były potrzebne, gdy spotkały się ich spojrzenia. Blake postąpił krok do przodu i wziął ją w ramiona.
Casey przytuliła się i objęła rękami jego plecy. Z nim była bezpieczna. Blake nie pozwoli, żeby cokolwiek jej się stało. Przyciągnął ją jeszcze bliżej i kołysali się w takt melodyjnego bluesa, który docierał do nich spod pokładu. Nie słyszała poszczególnych słów wykonawcy; nie potrzebowała tego. Słodko-gorzki rytmiczny śpiew wydawał się jej chórem anielskim, gdy Blake trzymał ją w ramionach.
W miejscu, w którym nie mogli być widoczni, Blake pochylił się i poszukał ustami jej warg. Działo się to jakby w zwolnionym tempie. Jego usta miały ciepły i słodki smak od wina, które wypili. Przyszło jej na myśl słowo „rozkosz”, kiedy pocałunek Blake’a podniecił ją tak bardzo, że nigdy by się tego po sobie nie spodziewała. Usłyszała własny wdech, gdy jego język drażnił jej pełne wargi. Porwana nową dla niej śmiałością, odwzajemniła jego pocałunek z pasją, jakiej jeszcze nie czuła.
Przeszedł ją dreszcz pożądania. Oboje stracili nad sobą panowanie, dali się ponieść namiętności. Języki się splotły, żądza odpowiedziała na żądzę.
Ich wzajemne pragnienie siebie osiągnęło punkt kulminacyjny, a potem opadło, co sprawiło, że Casey poczuła każde włókno swojego ciała. Zaczerpnęła głęboko powietrza, gdy Blake całował jej szyję, zostawiając gorące ślady w miejscach, których dotknął wargami.
Kiedy wysunął się z jej ramion, powitała to z niechęcią. Oparł się o reling statku. Stała bez ruchu, a jednak nie pamiętała, żeby była kiedyś bardziej ożywiona. Jego czarne włosy odznaczały się na tle niebieskawej czerni nocy. Światła z brzegu odbijały się w jego zamglonym spojrzeniu, gdy na nią patrzył. Casey żałowała, że nie może namalować tej chwili. Nigdy nie widziała doskonalszego mężczyzny. Zdjął wcześniej marynarkę i odpiął górny guzik koszuli, ukazując część torsu z ciemnymi włosami, o których Casey wiedziała, że będą miękkie w dotyku. Odważyła się unieść rękę i dotknąć ich. Miękkie jak puch, pomyślała, gdy końce jej palców przesuwały się po piersi Blake’a.
Ujął jej dłoń i okrywał ją wilgotnymi pocałunkami. Wiedziała, że sama musi się pohamować, bo nie mogła zaręczyć, że nie doszłoby do czegoś więcej tu, na czwartym pokładzie, gdyby tego nie zrobiła. Odsunęła się od Blake’a. Wcisnął ręce do kieszeni i potrząsnął głową.
– Casey, wydaje się, że niczego nie robię jak trzeba, kiedy jestem blisko ciebie. Obiecałem ci coś i popatrz na mnie. Nadal zachowuję się jak uczniak.
– Przestań – powiedziała, kładąc mu palec na ustach. – Lubię uczniaków. Słuchaj, Błake – dodała, opierając ręce na jego barkach – przestań przepraszać za każdym razem, kiedy mnie dotkniesz. Ten pocałunek sprawił mi taką samą przyjemność jak tobie. Nie powstrzymałam cię przecież. – Rozejrzała się wokół. – Wygląda na to, że „Królowa Georgii” jest gotowa do snu. Myślę, że też powinniśmy już iść.
Blake chwycił jej ręce.
– Masz rację. Casey, chcę, byś wiedziała, że nie było mi tak przyjemnie z żadną kobietą… do diabła, znowu to robię. Chciałem powiedzieć, że…
– Ciii, wiem. Ja też to czuję. – Opuścili statek objęci i zadowoleni.