26

Jason Dewitt, potykając się, wszedł na pogrążoną w ciemnościach werandę i opadł na jeden z białych wiklinowych foteli rozstawionych niedbale wokół stołu. Zaparło mu dech w piersi, kiedy zdał sobie sprawę, jak niewiele brakowało, żeby zabił go szalony kierowca. Valium, które łyknął wcześniej, pozbawiło go przytomności i spał przez dwie godziny w przydrożnym rowie. Zgubił mapę i wędrował po wyspie, aż wylądował na frontowej werandzie domu doktora Blake’a Huntera. Gdzieś po drodze zgubił też zawartość saszetki. Kiedy coś partolił, robił to maksymalnie.

Lekarstwa, które na pewno znajdzie w środku, legalne lekarstwa, doprowadzą do doktora Huntera. On wtedy będzie już znów na promie, wracając do tego okropnego hotelu w Brunswicku. Bentley nigdy już nie wymówi ani słowa. Najpóźniej w południe mógłby być z powrotem w Atlancie i szukać miejsca na nowy gabinet.

Doskonale.

Poruszył klamką u drzwi wejściowych. Zamknięte na klucz, tak jak powinno być. Teraz musiał tylko wymyślić, jak dostać się do środka. Rozejrzał się po werandzie, mając nadzieję, że znajdzie coś, czym wyłamie zamek.

Miał już zrezygnować i obejść dom, żeby spróbować z tyłu, ale zatrzymał się nagle, kiedy zdał sobie sprawę, że nie potrzebuje żadnego narzędzia, bo poradzi sobie z zamkiem inaczej. W kącie werandy stała ogromna gliniana donica z geranium. Ludzie trzymali klucze pod doniczkami. To wtedy poczuł, że coś twardego dźga go w plecy.

Upuścił donicę. Ziemia, kwiaty i gliniane skorupy poleciały we wszystkich kierunkach.

– Kim, do diabła, jesteś? – usłyszał. Nie poruszył się, ale tylko dlatego, że zamarł ze strachu. – Spytałem: kim, do diabla, jesteś?

Myśl szybko, skurwysynu, myśl szybko!

Nagle zachciało mu się płakać. To cholerne valium spowolniło jego myślenie i odruchy. Obracając się jak zataczający kola dziecinny bączek, zamierzył się na właściciela pistoletu. Nie dość szybko, pomyślał, gdy poczuł, że pięść grzmotnęła go w szczękę. Upadł na podłogę i jęczał.

– No – ponownie odezwał się stojący nad nim mężczyzna – dam ci jeszcze jedną szansę, żebyś powiedział mi, co, do diabła, robisz na werandzie doktora.

– Jestem chory… – Naprawdę nie czuł się dobrze. Dotknął policzka i wiedział, że zsinieje za parę minut.

– A więc dlaczego nie powiedziałeś od razu? Jezu Chryste! Chodź tutaj. – Jason został uniesiony w powietrze.

Potężna, niezgrabna postać opuściła go na fotel.

Siedząc w tym samym wiklinowym fotelu, gdzie kilka minut wcześniej planował włamanie, próbował sobie wyobrazić straszliwą chorobę, która sprowadziłaby go do tego zapomnianego przez Boga miasteczka w środku nocy. Sam był lekarzem, więc nie wyglądało to za dobrze. Będzie się martwił, kiedy przyjdzie na to czas.

– No – mężczyzna zasiadł w fotelu – nie mogę pana zostawić w tym stanie. Zabiorę pana do Memorial i poproszę, żeby pana zbadali.

– Ehm… nie, czuję się świetnie, naprawdę. – Jason z wysiłkiem stanął na nogi. – To było chyba coś, co zjadłem. – Poklepał się po brzuchu, potem zgiął się wpół dla efektu. – To przejdzie.

– Nie, nie zostawię pana tutaj. Uderzyłem pana, więc muszę zatroszczyć się o pana samopoczucie. Lekarze w szpitalu są tak samo godni zaufania jak doktor Blake.

Jason zrozumiał, że to ostatnia okazja, żeby zwiać. Zeskoczył z werandy po schodkach najszybciej, jak mógł, ale nie był wystarczająco szybki. Przeklął valium, gdy olbrzym chwycił go od tylu, szarpnął za ramiona, a potem boleśnie je przytrzymał, nakładając i zamykając kajdanki.

– Chodźmy.

Jezu, Święta Mario, Matko Boża! Wpadł w pułapkę.


* * *

Norma Bentley rzuciła pustą butelkę po wódce na podłogę. Przez ostatnie trzy godziny te obrazy nadal przesuwały się przed jej oczami. Usiadła w łóżku, ściągnęła spódnicę i cisnęła na podłogę obok butelki po wódce. Jej rajstopy były podarte w strzępy. Rzuciła je na spódnicę. Zerwała z siebie bluzkę, nie dbając o to, że guziki z masy perłowej potoczyły się po podłodze. Miała tylko jeden but. Drugi zgubiła po drodze.

But. O, tak. To jej but znalazła wczoraj w głębi szafy męża. Tej dziewczyny. Kiedy zapytała o to Roberta, zachował się tak, jakby nie wiedział, o czym ona mówi.


– Ile wypiłaś w czasie lunchu, Normo? – zapytał.

– O wiele za mało. – Pochodziła po jego biurze, otwierając i zamykając szuflady, przeglądając dokumenty. – Gdzie je włożyłeś? – spytała bełkotliwie.

– Co włożyłem, Normo? Mam dużo pracy. Musisz wrócić do domu. Powiem Becky, żeby cię zawiozła. – Stuknął w interkom stojący na biurku.

Norma, potykając się, podeszła do biurka i przesunęła ręką po jego nieskazitelnie czystym blacie, strącając urządzenie na podłogę.

– Słuchaj mnie, Robercie! Do jasnej cholery, tylko ten jeden raz chcę, żebyś po prostu słuchał!

– Nie cierpię, kiedy używasz brzydkich słów, Normo. To nie wypada. Jesteś damą.

– Czy naprawdę myślisz, że obchodzi mnie twoje zdanie, Robercie? Naprawdę? A odkąd to stałeś się autorytetem w kwestii poprawnego zachowania dam? Powiedz mi, Robercie?

Opadła na wyściełany fotel przed biurkiem męża i rzuciła w niego swoimi pantoflami na wysokim obcasie, omal go nie trafiając.

– But! – wrzasnęła.

– Nie wiem, o czym mówisz. Jak powiedziałem, mam dużo pracy. Teraz możesz albo pozwolić Becky odwieźć cię do domu, albo narazić się na to, że zgarnie cię za nietrzeźwość szeryf Parker. Wybór należy do ciebie.

– To właśnie najbardziej w tobie uwielbiam, Robercie. Twoje pieprzone współczucie, myślenie o potrzebach innych i ogólną dobroć serca. Prawie każdy mąż zawiózłby swoją żonę do domu, gdyby była w takim stanie jak ja. – Beknęła głośno, potem mlasnęła wargami.

– Mój Boże, Normo, wydajesz takie dźwięki, jak ryjąca ziemię świnia. Budzisz we mnie obrzydzenie. – Robert ułożył porządnie stos papierów, który przed chwilą rozrzuciła.

– Nadal nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

– Które brzmiało?

– Zachowaj ten zręczny ton dla kogoś, komu próbujesz zaimponować, Robercie. Ja poznałam się na twojej grze już wiele lat temu.

Robert podniósł głowę znad stosu papierów, nienawiść była widoczna na jego twarzy.

– A więc dlaczego ze mną zostałaś, Normo? Powiedz mi. Najwyraźniej od dawna jesteś przeze mnie nieszczęśliwa.

– Na pewno, do diabła, nie dla seksu. Nigdy nie zostawało ci już siły dla mnie. Ta suka wysysała z ciebie wszystko. Dosłownie. – Zaśmiała się z własnego żartu. – Naprawdę nie wiesz, zgadza się, Robercie?

– To się robi bardzo nużące, Normo. Czego, twoim zdaniem, nie wiem?

– Czegoś o testamencie taty.

– Trułaś mi o swoim spadku całymi łatami, ty i ci ważniacy, których twój ojciec nazywał pełnomocnikami. Daj sobie spokój, Normo. Już nie interesują mnie twoje pieniądze.

– Tak, wiem, masz pieniądze Worthingtonów, to znaczy będziesz je miał, jak tylko John umrze. Słyszałam, jak rozmawiałeś przez telefon z Eve. Słyszałam, jak mówiła ci, że niedawno zmienił testament, zostawiając jej całą swoją fortunę. A w każdym razie prawie całą.

Twarz Roberta przybrała jaskrawy odcień czerwieni.

– Zastanów się dobrze, zanim znów to zrobisz, Normo. Moje interesy z panią Worthington nie mają z tobą nic wspólnego.

– Dobrze o tym wiem i prawdę mówiąc, mało mnie to wzrusza, Robercie. Możesz ją mieć. Ale nadał chcę wiedzieć, dlaczego masz ten but. Widziałam, jak Marianne podniosła go w dniu, kiedy ta dziewczyna, hm… upadła na ulicy. Po tym, jak samochód ją potrącił. – Norma zobaczyła, że Robert wdycha mocno powietrze, i wiedziała, że zyskała nad nim przewagę. Przynajmniej chwilowo.

– Marianne chciała, żebym dał go Eve, a ona przekaże go Casey.

– Brawo. Zapiszcie punkt Robbiemu. Pamiętasz czasy, kiedy tak na ciebie mówiłam? Wiesz co, Robercie? Zawsze skrycie cię podziwiałam. Udajesz od tyłu łat, że jesteś kimś, kim nie jesteś, i robisz to cholernie dobrze. Chciałabym spytać cię, Robercie, o to, co ona miała takiego, czego ja nie miałam? – Norma z gniewem otarła łzy z twarzy.

Znów zaczerpnął głęboko powietrza.

– Naprawdę chcesz wiedzieć?

– Przecież zapytałam.

– Tak, zapytałaś. I zaraz ci odpowiem. To naprawdę bardzo proste, tego pragnie każdy mężczyzna. Ona mnie kochała. Mnie. Nie coś, co miałem, nie mogła nic zyskać, po prostu mnie kochała.

To nie była odpowiedź, której się spodziewała. Nie wierzyła, że to prawda, ale to nie miało znaczenia. Dni Roberta i tak były policzone.

– A więc podziękuj jej ode mnie.

– Nie zapomnę.

– Jeszcze jedno, potem wyjdę. Czy kiedykolwiek przyszło ci na myśl, że hm… jak to je nazwaliśmy parę dni temu? – Przerwała, żeby pomyśleć. – Och, pamiętam teraz. Twoje „grzeszki”. Czy zdałeś sobie kiedyś sprawę, jak bardzo ty i wszystkie kurwy ze Sweetwater mnie upokarzacie?

– Przestań mówić głupstwa, Normo. Wcale cię to nie obchodziło. Nigdy nie chciałaś ze mną sypiać. Jestem mężczyzną, mam swoje potrzeby. Czy naprawdę myślałaś, że mógłbym żyć z tobą, skoro wiedziałaś, że jesteś oziębła? Przyznam, że interesowałem się twoimi pieniędzmi. Na początku. Potem cię polubiłem. Za każdym razem, kiedy próbowałem się z tobą kochać, wyganiałaś mnie z sypialni na wiele tygodni. Po pewnym czasie nie mogłem tego już znieść. Jak powiedziałem, mężczyzna ma swoje potrzeby.

– Jeśli wykładamy karty na stół, Robercie, może powiesz mi, co naprawdę stało się tamtego wieczoru, kiedy pojechałeś do jej domu, twierdząc, że pomagasz szeryfowi?

– Wiesz, co się stało. – Podszedł do szafki i włożył teczki, których zawartość porządkował.

– Masz rację. Wiem. Kolejny przypadek wtykania przeze mnie nosa w cudze sprawy.

– Naprawdę mnie zdumiewasz, Normo. Teraz, kiedy już wyznaliśmy sobie wszystkie nasze tajemnice, czy pomyślałabyś o wyjściu stąd, żebym mógł kazać posprzątać ten bałagan, który tu zrobiłaś? Wtedy będę mógł wrócić do pracy. Kieruję szpitalem, Normo, czy zapomniałaś o tym?

Nigdy nie miało znaczenia, co ona mówiła. Zawsze robił, co chciał, z kim chciał, kiedy chciał. Spędził ostatnie dwadzieścia lat na upokarzaniu jej. Służba, która kiedyś ją szanowała, teraz patrzyła na nią ze współczuciem. Rzucano w jej stronę chytre spojrzenia, kiedy pojechali kilka razy do The Oaks. Ciekawiło ją, z iloma członkiniami klubu się przespał.

Wiedziała, co zaplanowali. Nie zamierzała pozwolić na to, żeby Robert śmiał się ostatni.

A to wszystko z powodu testamentu taty.

Ojciec zabezpieczył byt jej i kilku przyszłym pokoleniom, jednak w testamencie był warunek, o którym wiedziała tylko ona i pełnomocnicy ojca. Tata nie chciał ściągnąć hańby na nazwisko Fultonów. Przez całe swoje życie przypominał jej, jak daleko wstecz mogą wymienić swoich przodków. Była dobrą córką. Miała sześć lat, kiedy umarła jej matka, pozostawiając ją w surowych rękach ojca i licznej służby. Wyrosła na porządną dziewczynę, naprawdę tak było.

Była dziewicą, kiedy wyszła za Roberta, i naprawdę próbowała znajdować przyjemność we współżyciu z mężem, ale nie potrafiła. Robert miał rację. Była oziębła. Mogła to znieść. Do diabła, mogła znieść jego kochanki i upokorzenie.

Nie zniosłaby natomiast rozwodu.

Wiedziała, że on i Eve Worthington mają zamiar się pobrać, jak tylko John umrze. Myślała nawet czasem, że Robert może spróbować ją zabić.

– Normo! – krzyknął.

– W porządku, w porządku.

Wstała, poszukała swoich butów, a kiedy znalazła tylko jeden, wcisnęła stopę do środka i sięgnęła po torebkę, która leżała na biurku Roberta. Boże, gdyby tylko wiedział!

– Jeszcze tylko jedno, Robercie, i pojadę do domu. Naprawdę czuję się świetnie. – Nie mogła się doczekać, kiedy zobaczy jego minę.

Wiedziała, że traci do niej cierpliwość, ale tym razem nie zamierzała się tym przejmować. Nie miała niczego do stracenia.

– Tata był wspaniałym człowiekiem, Robercie. Wiesz, jak go szanowałam. Czasami nawet przypominał mi ciebie.

– To dla mnie zaszczyt.

– Chcesz wiedzieć, jaki był jego ostatni dobry uczynek?

Robert odwrócił się w jej stronę i odezwał się swoim zwykłym sarkastycznym tonem:

– Oświeć mnie.

– Och, zaraz to zrobię. – Zagłębiła rękę w torebce i wymacała tę małą kartkę papieru. Trzymała zgniecioną kulkę w powietrzu, nie zadając sobie trudu jej rozłożenia.

– Brzmi to mniej więcej tak, przepisałam to z testamentu taty. Nie słowo w słowo, ale wystarczająco dokładnie. Jeśli moja jedyna córka, Norma Jean… – urwała i popatrzyła na Roberta, zanim zaczęła mówić dalej. – Czy możesz uwierzyć, że naprawdę dali mi takie imiona? Jeśli moja jedyna córka Norma Jean Fulton-Bentley rozwiedzie się, cały mój majątek, który tak pokornie bla bla bla jej zostawiłem, ma być rozdzielony między następujące instytucje charytatywne. Bla bła bla.

Norma widziała, że Robert jest zszokowany. Doszedł do siebie dopiero po paru chwilach.

– Przykro mi, Normo. Nie miałem pojęcia. To naprawdę nie ma znaczenia, bo zamierzamy dotrzymać naszych przysiąg małżeńskich. Wiesz, póki śmierć nas nie rozłączy.

– Przynajmniej raz, Robercie, całkowicie się ze sobą zgadzamy.

Wyjęła mały rewolwer. Celując w pierś Roberta, powtórzyła jego ostatnie słowa, gdy odwodziła kurek:

– Póki śmierć nas nie rozłączy.


* * *

Adam czekał cierpliwie, aż Blake spotka się z nim w biurze Parkera. Zadzwonił w sumie dziewięć razy na jego numer domowy i do gabinetu, zanim w końcu złapał go w Łabędzim Domu, telefonując na komórkę. Było po północy i chciał tylko jednego: żeby ten wieczór już się skończył. Rano pojechał do Marietty, do ojca. Niechętnie go opuścił. Rozmawiali o Eve i jej możliwym związku z Robertem Bentleyem. Jego ojciec nie postępował tak głupio, jak Adam przypuszczał. Kiedy zapytał, dlaczego zmienił testament, ojciec wyjaśnił, że tak naprawdę wcale go nie zmienił. Od lat podejrzewał Eve.

Opowiadał, że kiedy Casey miała wrócić do domu, Eve zaczęła znów zachowywać się dziwnie, miała swoje „ataki”. Stała się bardzo skryta. Kiedy odwiedzała go w Memorial, chciała wiedzieć różne rzeczy o testamencie, o firmie i o mnóstwie innych spraw.

Miarka się przebrała, kiedy John dowiedział się, że zwolniła Morta Sweeneya, z którym przyjaźnił się od ponad pięćdziesięciu lat.

A szczytem wszystkiego było zatrudnienie Roberta Bentleya na miejsce Morta. To wystarczyło, by John dał się namówić na pozostanie w Carriage House w Marietcie, dopóki sytuacja między nim a Eve nie zostanie uregulowana. Zamierzał wystąpić o rozwód, jak tylko jego prawnicy sporządzą dokumenty.

To smutne, pomyślał Adam, jak daleko ludzie potrafią się posunąć z powodu chciwości.

Parker wrócił do biura, niosąc trzy kubki świeżo zaparzonej kawy. Wcześniej zapoznał Adama z Walterem Wattsem i teraz we trójkę cierpliwie czekali na Blake’a.

– Myślę, że nasz więzień poszedł spać. Ten facet jest chyba pod wpływem narkotyków. Z wielką niechęcią zamknąłem go w celi, ale nie ma przy sobie żadnego dowodu tożsamości. Naprawdę czuję się podle po tym, jak mu przysoliłem. Rano będzie miał piekielnego siniaka pod okiem.

– Chce pan, żebym obejrzał tego faceta, szeryfie? – zapytał Adam.

– To by nie zaszkodziło.

– Czy mógłbym się przyłączyć? – odezwał się Walter.

– Im nas więcej, tym weselej – rzucił Parker przez ramię. Cela, znajdująca się na końcu korytarza, była odgrodzona tylko kilkoma prętami. Sprytny przestępca uciekłby bez problemu, zwłaszcza że nad polowym łóżkiem było okno.

Adam i Walter odsunęli się na bok, gdy Parker otworzył drzwi. Więzień jęknął i przekręcił się na plecy.

Adam podszedł, żeby przypatrzyć się dokładniej. Delikatnie ujął ręką głowę mężczyzny i postukał go wyprostowanym palcem po nosie i pod oczami.

– Macie latarkę?

Parker wyciągnął latarkę z kieszeni na biodrze i podał mu ją. Adam uniósł powieki mężczyzny i poświecił latarką w jego oczy. Po paru chwilach oddal ją szeryfowi.

Wrócili do głównej części biura.

– Co robił, kiedy pan na niego natrafił? – zapytał Adam.

– Myślałem, że ma zamiar włamać się do domu Blake’a. Wtedy walnąłem go porządnie. Powiedział mi, że jest chory, że szuka lekarza. Cóż, do diabła, poczułem się jak idiota. Zaproponowałem, że zawiozę go do Memorial, wtedy zeskoczył z werandy i próbował uciec. Myśli pan, że zrobiłem mu krzywdę? – zapytał Parker Adama.

– Nie. Nic mu nie będzie.

– Jest pan pewien?

Adam skinął głową, potem skierował następne pytanie do Waltera.

– Czy może pan wykorzystać teraz ten sprzęt? – Adam wskazał na laptop, który Walter postawił na biurku Parkera.

– Ten „sprzęt”, jak go pan nazywa, jest niezwykle pomocny. Chce pan zobaczyć? – Walter uruchomił komputer i na ekranie pojawiło się jaskrawożółte logo GBI. Kliknął myszką. Adam i Parker przysunęli krzesła, żeby lepiej widzieć. – Popatrzcie na to. – Walter wstukał kilka ciągów znaków i milczał, podczas gdy program przeszukiwał dane. – Ten program umożliwia analitykom takim jak ja przeprowadzanie skomplikowanych analiz krwi. – Oczy Waltera rozjaśniły się, gdy mówił dalej: – Inny program, jeszcze nowocześniejszy, przyśpiesza analizę krwi poprzez wykorzystanie cyfrowych obrazów poszczególnych plam krwi, uzyskanych za pomocą aparatu cyfrowego albo kamery. Właśnie tym programem mam zamiar posłużyć się, aby zbadać krople krwi, o które chodzi.

– To o wiele za mądre dla mnie, niestety – powiedział Parker.

– I dla mnie też. Gdybym dał panu teraz odcisk palca, czy mógłby pan wykorzystać program?

– Jasne, spróbujmy.

– Szeryfie, czy ma pan tu gdzieś zestaw do pobierania odcisków palców? – zapytał Adam.

– Zaraz przyniosę. – Parker wstał i wrócił po kilku minutach z zestawem.

Po raz drugi udali się do celi. Walter pobrał odciski. Ich więzień nawet nie drgnął.

– To zajmie kilka minut, chłopaki. Parker, może dałbyś jeszcze trochę tej gównianej kawy, którą niedawno nam zaserwowałeś.


* * *

Eve ściągnęła majteczki i stanik, komplet od Ralpha Laurena, i stanęła pod kojącym ciepłym strumieniem wody z prysznica. Straciła cały wieczór, czekając na Roberta. Norma najwyraźniej przekonała go, żeby tym razem został; inaczej Robert by się odezwał. Wiedział, że będzie czekała na parkingu dla pacjentów, skąd widziała okno jego biura. Znajomy błysk świateł wyłączonych i włączonych trzy razy z rzędu dziś się nie pojawił.

Musieli się spotkać, aby ustalić końcowe posunięcia. Moment, na który oboje czekali, nadszedł. John nie był już przeszkodą, bo zbliżało się jego ubezwłasnowolnienie, a Robert miał wkrótce wspólnie z nią kierować Worthington Enterprises. Od osiągnięcia celu całego jej życia dzieliło ją tak niewiele, że niemal wyczuwała go koniuszkami palców.

Koniec z błaganiem o pieniądze. Nigdy już nie będzie musiała dotykać flakowatego penisa Johna w nadziei, że hojnie powiększy limit jej karty kredytowej. Wzdrygnęła się, kiedy o tym pomyślała. Po Reedzie i Johnie Robert był prezentem od penisowej wróżki. Kiedy ona i John się pobrali i próbowali skonsumować swoje małżeństwo, jej nowy mąż był już zbyt stary, żeby tego dokonać, a jeśli nawet osiągał wzwód, ledwie mógł go utrzymać. Robert rozpieścił ją – żaden mężczyzna by mu nie dorównał.

Potem Casey została zwolniona ze szpitala. Robert opowiedział jej o tym, jak Macklin porzucił pracę, nie zostawiając mu żadnego wyjścia poza wyrażeniem zgody na wypisanie Casey.

Jak na razie starania, żeby niczego sobie nie przypomniała, skończyły się fiaskiem. Robert chciał pójść krok dalej, ale Eve nie miała ochoty rozmawiać o swoich planach co do Casey. I ta żałosna namiastka informatora, Hank. Zatrzymała się przy wozowni, zanim poszła na górę. Jego półciężarówka nie stała ani w zwykłym miejscu, ani w jakimś innym, więc Eve zapukała do drzwi. Zaciekawiona, użyła swojego klucza, żeby wejść do środka. Zdumiona tym, że pomieszczenie było puste, uznała za niezwykle korzystny fakt, że spakował się i wyjechał. Kto wie, ile jeszcze pieniędzy by chciał za swoje milczenie. Dzięki Bogu przyznał się, kiedy zapytała go o świeżą ranę na głowie Casey.

Wyszła spod prysznica. Czując się już lepiej, próbowała dodzwonić się do Roberta na jego telefon komórkowy, ale nie odbierał.

To może poczekać do jutra. Eve wsunęła się pomiędzy chłodne prześcieradła na swoim szerokim łóżku, zamknęła oczy i natychmiast zasnęła.

Śniła o dziewczynie w poplamionej niebieskiej sukience.

Загрузка...