– Nie, nie pamiętam. – Zamęt w umyśle wprawił ją w drżenie. Popatrzyła na Blake’a. Błysk. Krótki rozbryzg jaskrawej czerwieni, potem nic.
Drzewa za szybą samochodu były ciemnozieloną rozmytą plamą, gdy pędzili po pokrytych kurzem drogach Sweetwater.
– Jestem najlepszym przyjacielem Adama. To twój przyrodni brat.
Nieświadoma tego, że wstrzymuje oddech, rozluźniła się i westchnienie wyrwało się spomiędzy jej zaciśniętych warg.
Spojrzenie brązowych oczu Blake’a powędrowało po jej sylwetce i zatrzymało się na twarzy.
Zastanawiając się, czy w taki sposób ogląda wszystkie kobiety, zapytała:
– I co?
– Pogubiłem się. – Uśmiechnął się do niej znowu i mimo rozkojarzenia poczuła, że niczym magnes przyciąga ją ten dopiero co odnaleziony… przyjaciel?
– Jak pasuję do wyobrażeń? – Ta śmiałość była u niej czymś nowym. Odkryła, że lubi mówić to, co myśli, na co nigdy nie pozwalano jej w szpitalu. Poczucie wolności zalało ją jak potężna fala, napełniając pytaniami.
Blake odwrócił się, patrząc na nią badawczo. Ciepło uśmiechu odbiło się w jego głosie.
– Nie jesteś taka, jak mówiła twoja matka. Albo twój ojczym. Oczywiście on wie jedynie to, co Eve mu mówi.
– Nie rozumiem. – Casey popatrzyła przez okno. Od czasu do czasu jakiś dom wyłaniał się zza osłony wysokich dębów obrośniętych hiszpańskim mchem.
– Odwiedził cię tylko raz i nigdy więcej. Najwyraźniej była to katastrofa. Nie próbował ponownie. Zresztą twoja matka była zawsze tak zdenerwowana po tych wizytach, że John starał się zejść jej z drogi.
Wzbudziło to ciekawość w Casey, pytania rodziły się w tak szybkim tempie, w jakim za szybą samochodu migały drzewa.
– Kiedy spróbował?
– Nie pamiętam. Nie było mnie. Na początku nie przyjeżdżałem do domu za często. Adam będzie umiał więcej ci powiedzieć. Czy pamiętasz Adama?
Intensywny namysł zajął miejsce uśmiechu sprzed paru chwil. Pokręciła głową.
– Na początku? Nie rozumiem… – urwała.
– Po tym, jak zostałaś… hospitalizowana, twoja matka wyszła za Johna. Adam i ja studiowaliśmy na Uniwersytecie Emory’ego w Atlancie. Adam ma tam teraz gabinet. – Odwrócił się w jej stronę, jego zakłopotanie było wyraźnie widoczne. Casey wyczuwała, że mężczyzna nie chce objaśniać historii jej rodziny, i przez chwilę żałowała tego człowieka, którego najwyraźniej poproszono, by zawiózł ją do domu. Do nieznanego.
Zastanowiła się nad słowami BIake’a i zapytała:
– Jeśli faktycznie mnie odwiedził, to tego nie pamiętam.
– Myślę, że w tamtym okresie Eve chciała, żebyś wyzdrowiała. Była przy tobie przez pierwsze kilka miesięcy, dzień i noc. Według niej byłaś nieprzytomna. Po jakimś czasie lekarze powiedzieli jej, że będzie najlepiej, jeśli wróci do domu.
Blake obrócił kierownicę ze swobodą człowieka przyzwyczajonego do panowania nad sytuacją. Wjechał po lekkiej pochyłości, a potem skręcił ostro w prawo. Jeszcze półtora kilometra i się zatrzymali. Przy bramie Blake zamienił kilka słów z ochroniarzem. Chłopcy jednak mówili prawdę. Na widok małej murowanej budki strażniczej poczuła skurcz żołądka. Kropelki potu pojawiły się na jej górnej wardze, gdy spostrzegła potężnego mężczyznę. Jego uniform – granatowe spodnie i niebieska koszula – przypomniał jej strażników w szpitalu, tyle że oni nie nosili broni. Mężczyzna miał rewolwer przypasany do biodra.
Śmiech mężczyzny i radosny okrzyk Blake’a powiedziały jej, że ci dwaj są ze sobą na przyjacielskiej stopie. A dlaczego mieliby nie być? – zastanowiła się Casey. Nie wszyscy strażnicy są tacy sami, prawda?
Blake szybko przejechał między skrzydłami żelaznej bramy, kiedy tylko została otwarta. Przez minutę Casey czuła się tak, jakby była Jonaszem, mającym zaraz wejść do wnętrza wieloryba. Skąd się wzięła ta myśl?
Czy będzie miała odwagę stanąć twarzą w twarz z Eve? Trudno było myśleć o tej dziwnej kobiecie jako o matce. W zeszłym miesiącu podczas odwiedzin w szpitalu zachowywała się tak, jakby Casey zatrzymała się w luksusowym hotelu i wkrótce miała wrócić do domu. Nie rozmawiały o tym, dlaczego tam przebywała, co będzie robić, kiedy znajdzie się w domu i zajmie swoje miejsce w rodzinie. Casey miała nadzieję, że matka przytuli ją i doda jej otuchy, zapewniając, jak cudownie będzie mieć ją znów w domu. Ale nic takiego się nie stało. Oczywiście, mówiła sobie, nie była już małym dzieckiem. Może nigdy nie była małym dzieckiem. Jeśli kiedyś nim była, dlaczego nie mogła sobie tego przypomnieć? Czy oczekiwała zbyt wiele?
Chmura tajemnicy otaczająca jej powrót stawała się ciemna i złowieszcza. Ogarnęła ją rozpacz, kładąc się na ramionach jak gęsta mgła.
– I co ty na to?
Pytanie Blake’a przywróciło ją do rzeczywistości. Zaskoczona nieoczekiwanym widokiem, który miała przed sobą, wciągnęła powietrze, podziwiając krajobraz.
Dęby rozstępowały się z wdziękiem, ich szerokie łuki ocieniały pokrytą kurzem drogę. Światło słoneczne przenikało przez liście, posyłając krótkie błyski przez ich koronkowy wzór. Blake zwolnił. Przed nimi wyłonił się Łabędzi Dom, otoczony zielenią. Dziesiątki magnolii rosły wokół rezydencji z czerwonej cegły. Kolisty podjazd uwydatniał bukiet jaskrawych barw. Nigdy nie widziała takiego bogactwa kwiatów. Ich kolory były tak żywe, że poczuła się szara i nudna.
Oniemiała, nie przestawała wpatrywać się w imponującą budowlę. Z całą pewnością pamiętałaby, gdyby kiedykolwiek w niej mieszkała. Dom wyglądał tak, jakby Scarlett pożyczyła nowy i poprawiony plan Tary architektowi i jakby razem zaprojektowali rezydencję jej marzeń sprzed wojny secesyjnej. Kolejna myśl, której nie potrafiła wyjaśnić. Jak to się działo, że wiedziała o Scarlett i Tarze, ale nie mogła sobie przypomnieć innych rzeczy?
Zamknęła oczy. Mogła sobie wyobrazić powozy, kobiety w atłasowych sukniach, ich wydęte krynoliny, czepki z kolorowymi wstążkami trzepoczącymi na ciepłym letnim wietrze. Wyobrażała sobie, że słyszy przenikliwe piski radości młodych dziewcząt, gdy biegną truchtem po pokrytej kurzem ścieżce w drodze do nieznanych miejsc.
– Co myślisz o swoim nowym domu? – zapytał Blake.
– Nie wyobrażałam sobie, że jest taki ogromny! Jest prawie tej wielkości co szpital.
Grube białe kolumny podpierały balkon, który opasywał cały front rezydencji. Osiem kolumn, stojących w doskonale równym szeregu, biegło wzdłuż całego frontu domu.
Kominy z czerwonej cegły wyglądały zza zasłony dębów. Gałęzie drzew kołysały się delikatnie na wietrze późnego popołudnia, jakby chciały powitać Casey.
– Jest w rodzinie od setek lat. Pokolenia Worthingtonów zostawiły po sobie ślady. John dobudował kolejne osiem albo dziesięć pokoi, salę balową i oszkloną werandę. Potem dodał kryty basen. W Łabędzim Domu są wszelkie wygody – dodał kpiąco.
Casey przyszło do głowy, czy kiedykolwiek zdoła przyzwyczaić się do takiej wystawności po pobycie w surowych szpitalnych warunkach.
Samochód przyśpieszył. Gdy zjeżdżali z pagórka w stronę Łabędziego Domu, spokojny głos Blake’a wypełnił wnętrze limuzyny.
– Pozory czasami mylą, jak na pewno wiesz.
Casey wyczuła, że jego nastawienie się zmienia. Z przyjacielskiego w posępne. Ta uwaga sprawiła, że ciarki przeszły jej po plecach.
– Nie mogę się doczekać, kiedy obejrzę posiadłość. Musi być tego ze czterdzieści hektarów!
Jej sztuczny entuzjazm wyrwał Blake’a z ponurego nastroju. Kiedy spojrzał na nią, znowu się uśmiechał.
– Myślę, że sześćdziesiąt, ale kto by to liczył? Będziesz miała mnóstwo czasu, kiedy już się zadomowisz.
Dotarli do podstawy wzgórza i zatrzymali się na skraju kolistego podjazdu. Drewniane drzwi otworzyły się gwałtownie i niska, podobna do elfa kobieta zbiegła po ceglanych stopniach z wyciągniętymi ramionami, jakby próbowała wziąć w objęcia cały świat.
Blake wysiadł pierwszy i okrążył samochód, aby otworzyć drzwi po stronie Casey. Ledwie to zrobił, poczuła, że drobna kobieta ciągnie ją za ręce i miażdży w zaskakująco silnym uścisku. Czyją znała?
Kobieta cofnęła się, gdy Casey wysiadła z samochodu. Czując się tak, jakby była obiektem inspekcji, wyprężyła się niczym struna i popatrzyła na Blake’a, który z trudem powstrzymując śmiech, stał teraz za kobietą.
– Cóż, niech mnie cholera! To naprawdę ty! Och, przepraszam, zwykle tak nie klnę, cóż, w każdym razie nieczęsto.
Kobieta uniosła rożek fartucha w kwiaty i dotknęła nim błyszczących niebieskich oczu.
– Owszem, często. – Przywiązanie Blake’a do tej kobiety było widoczne na jego twarzy.
– Przestań przeszkadzać, do licha. A kto cię w ogóle pytał? – Kobieta popatrzyła w górę na Blake’a i uśmiechnęła się.
– Widzisz? Te twoje usta jeszcze wpędzą cię do grobu. Casey, poznaj największe usta Południa, Florę Farley, naszą… Nie wiem, kim ona jest! Czasami opiekowała się tobą i pomagała twojej matce, kiedy byłaś dzieckiem. – Czule przytulił Florę.
– „Największe usta Południa?” To tak mnie teraz nazywasz? No, tylko poczekaj, panie Blake. Kiedy będziesz chciał zjeść jedno z moich słynnych ciasteczek z orzeszkami pekana, dam ci jedno, ale wypełnione łupinami!
Casey słuchała, jak Blake przekomarza się z Florą. Wyglądało na to, że cieszy ją każda wspólna minuta. Jej uśmiech ukazał doskonałą sztuczną szczękę. Flora czule odsunęła Blake’a na bok i zamknęła Casey w matczynym uścisku.
– Chodź, Casey, czeka na nas praca. – Flora poprowadziła dziewczynę ku dwuskrzydłowym drzwiom.
Blake pokręcił głową.
– Praca? – Casey odzyskała mowę…
Nie miałaby nic przeciwko temu, ale myślała, że na początku spędzi dzień albo dwa na odpoczynku, przyzwyczajając się do Łabędziego Domu i na nowo poznając matkę. Czy matka oczekiwała, że będzie pracować na swoje utrzymanie? Jeśli tak, pokazałaby jej, że nie jest leniem.
Flora poprowadziła ją na górę po dębowych schodach pokrytych mocno wytartym dywanem. Nie raczyła zatrzymać się na którymś z trzech podestów w drodze na najwyższe piętro. Najwyraźniej nie usłyszała pytania Casey albo postanowiła je zignorować.
Na trzecim piętrze doszły na koniec długiego korytarza. Casey zatrzymała się w ostatniej chwili, inaczej zderzyłaby się z kobietą elfem.
– Umieściłam cię tutaj. – Flora wskazała ruchem głowy dwuskrzydłowe drzwi. – Wiem, że to daleko, ale będziesz mi za to dziękować. Pomyślałam, że po szpitalu wolisz być jak najdalej od hałaśliwej kuchni.
Flora otworzyła drzwi sypialni. Widok zaparł Casey dech w piersi. Od soczystej roślinności ogrodów w dole oddzielała ją tylko szyba. Nigdy dotąd nie widziała takiego panoramicznego okna. Podziwiając widok, Casey przyglądała się bogatym, urozmaiconym ogrodom. Kwiaty, których nazw nie znała, tworzyły wspaniały barwny dywan.
– Cóż, panienko, widzę po twoim zachowaniu, że nie będę miała kłopotów ze skłonieniem cię do posłuchu. Jak na razie, nie jesteś zbyt rozmowna. Są cudowne, prawda? – Wskazała gestem roślinność za oknem. – Pan Worthington zajmuje się nimi, kiedy tylko może, ale Hank jest naszym głównym ogrodnikiem. Na niego lepiej uważaj. Tylko dlatego, że był ogrodnikiem w Anglii u jakiegoś księcia czy kogoś takiego, myśli, że jest tutaj królem posiadłości. Pracuje jednak bez zarzutu.
Oczarowana przepięknymi ogrodami Casey ledwie słyszała paplaninę Flory. Gdy odwróciła się, żeby stanąć twarzą do tej miłej kobiety, opanowało ją uczucie niepokoju. Popatrzyła znów za okno. W centralnym punkcie ogrodów dostrzegła kamienną ścieżkę prowadzącą do wielkiej fontanny. Promienie słoneczne rozświetlały kaskadę wody w mniejszej fontannie, tkwiącej w środkowej części ogrodu. Co ciekawe, Casey poczuła, że światło ją przyciąga. Nie rozumiejąc tego, podeszła do okna, a promienie światła ją przywoływały, jakby pytając, czy odważy się zmieszać z ich jasnością. Wciągana w wir słonecznego światła, poszła za nim, nie słysząc ciągłego trajkotania Flory.
Kuliła się w ciemnościach na dnie szafy. Kurtki dotykały jej żałośnie chudych ramion, gdy wstrząsał nią szloch. Zacisnęła powieki, próbując stłumić ból. Obiecał, że już nigdy jej nie skrzywdzi. Tym razem mama ich zobaczyła. Po prostu popatrzyła na nią tak jak zawsze, szczególnie kiedy trzymała tę szklankę. Mówiła, że to woda, ale ona nie wierzyła, miała dziewięć lat, nie była już dzieckiem. Wspomnienie ostatniego razu to było dość. Rozcierając obolałe uda, czknęła i otarła jeszcze jedną łzę. Obiecał, że zrobi coś jeszcze gorszego. Powiedział to też ostatnim razem, przypomniała sobie. A jednak nie miała zamiaru ryzykować. To, co robił, było i tak bardzo złe. Co mogłoby być gorsze? Wyszedł. Tylne drzwi trzasnęły i usłyszała, że mama wrzeszczy. To oznaczało, że może wyjść ze swojej kryjówki. Uchyliła nieznacznie drzwi i popatrzyła badawczo przez wąski pasek światła. Nie wiadomo skąd sięgnęła po nią ręka, zakryła jej usta, uwięziła jej krzyk.
– Nie! – Casey pobiegła od okna do drzwi, szarpnęła za klamkę, ale drzwi się zacięły. Pragnienie ucieczki było tak silne, że wszystko inne stało się nieważne. Nie liczyła się kobieta, która wpatrywała się w nią ze zdumieniem, jakby Casey właśnie zobaczyła ducha i nie była pewna, czy go widziała. To nie miało znaczenia, musiała wyjść. Flora krzyknęła, kiedy Casey nie przestawała tłuc w zablokowane drzwi. Ciało starło się z drewnem, pięści miała poobcierane i obolałe, więc uderzała coraz wolniej i w końcu tylko cicho stukała. Przytłoczona niepowodzeniem, osunęła się na podłogę, łzy spływały po jej bladej twarzy. Słaba i rozkojarzona, skupiła spojrzenie oczu w czerwonych obwódkach na pokoju.
Flora stała pośrodku, oniemiała. Patrzyła na Casey tak, jakby ta zwariowała. Może już do tego doszło albo miało wkrótce dojść. Czy to był początek załamania nerwowego?
Słońce, które wzięło Casey do niewoli przed paroma minutami, skrywało się teraz powoli za ciemną chmurę. Przypomniała sobie, jak przyciągnęło ją ciepło jego promieni. Poczuła się tak, jakby była wsysana przez słomkę. Potem nic. Dojmujący strach zakorzenił się, krążył w jej żyłach, osiadł ciężko na sercu. Zaczęła się trząść. Objęła się ramionami i próbowała opanować dreszcze, ale na nic to się zdało. Przerażenie, niczym niepożądany gość, wzięło ją we władanie i zagnieździło się, pytając, czy ma dość odwagi, by mu się przeciwstawić.
– Casey! Co się dzieje, dziewczyno, wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha. – Flora ożyła.
Jej paplanina była pożądana. Casey nie będzie musiała myśleć. Sięgnęła do tyłu, aby rozmasować zesztywniałe mięśnie karku, i zapragnęła tylko jednego – położyć się. Pomału się podnosząc, używając drzwi jako podpory, wstała i otarła zapłakaną twarz. Zakłopotana przypływem szaleństwa, odchrząknęła, zanim zaczęła mówić:
– Przepraszam, Floro. Nie wiem, co się stało. W jednej chwili podziwiam ogrody, a w następnej walę pięściami w drzwi. Pewnie myślisz, że muszę wrócić tam, skąd przyjechałam. Czuję się jak idiotka. – Starła następną łzę i przegarnęła ręką krótkie, czarne jak heban loki.
– Cóż, nic dziwnego, moja droga. Nie miałaś prawdziwego domu od dziesięciu lat. A potem nagle jesteś tutaj… – Flora zrobiła szeroki gest ramionami -…w tym ponurym gmaszysku. To wystarcza, żebyś czasem sobie popłakała. Chociaż nie rozumiem, dlaczego drzwi nie chciały się otworzyć. Na pewno się zacięły, to przez tę wilgoć. Mimo całej swojej wspaniałości Łabędzi Dom jest jednak po prostu stary. Powiem panu Worthingtonowi, on się tym zajmie.
Casey pomyślała, że Łabędzi Dom nigdy nie mógłby być „stary”, i powiedziała to Florze.
– To prawda, ale jak ze wszystkimi domami, są z nim kłopoty. Chyba słyszę Blake’a. Chcesz się odświeżyć, zanim zejdziesz na dół? – Kobieta klepnęła się w czoło. – Oczywiście, że chcesz! Pani Worthington kupiła dla ciebie trochę rzeczy. Mam nadzieję, że rozmiary są odpowiednie. Naprawdę zna się na ubraniach, to akurat muszę przyznać. Niech zobaczę. – Flora poszła na koniec pokoju i otworzyła dwuskrzydłowe drzwi z lustrami.
Casey podeszła i stanęła obok, czekając, aż Flora zbada zawartość garderoby.
– Chyba jednak potraktowała cię poważnie. Nie byłam pewna, czy pójdzie na całość.
Casey stanęła oniemiała pośrodku garderoby. Wskazała stojaki z ubraniami, potem szczupłym palcem stuknęła się w pierś. Z wytrzeszczonymi oczami obejrzała jeszcze raz zawartość garderoby.
– Są moje? – wyszeptała.
– Na to wygląda, panienko. Powiem ci, co zrobimy. Przygotuję kąpiel, a ty naciesz się oglądaniem ubrań. Wybierz coś naprawdę ładnego, przecież dziś wieczorem będziesz chciała wyglądać jak najlepiej. Pan Worthington nie może się doczekać, kiedy pozna swoją córkę.
– Pewnie, ehm… w porządku.
Garderoba była dwa razy większa niż jej szpitalny pokój. Uśmiechnęła się. To dopiero przeskok – z jednej skrajności w drugą. Przeszła wzdłuż stojaków, przesuwając ręką po sukienkach, bluzkach, żakietach i innych pięknych ubraniach, które do niej należały. Ponieważ nigdy nie miała takiej garderoby, a jeśli miała, to tego nie pamiętała, czuła się jak dziecko w Boże Narodzenie. Ściągnęła brzoskwiniową jedwabną bluzkę z wieszaka i przytrzymała ją przed sobą. Dobrane pod kolor jedwabne spodnie oraz atłasowe pantofelki uzupełniły strój. Kartka przypięta szpilką do bluzki informowała, że bielizna do tego stroju jest w szufladzie na końcu garderoby. Czy to tak jest być bogatą? Wiedziała, że nigdy wcześniej nie żyła w ten sposób. Znalazła szufladę i otworzyła ją. Spodziewając się, że bielizna będzie na dole stosu, przeszukiwała miękkie, ozdobione falbankami piękne ciuszki. Przez chwilę czuła się tak, jakby szperała u kogoś, potem przypomniała sobie, że to są jej rzeczy. W całym tym jedwabiu i koronkach wymacała coś twardego. Tektura? Była pewna, że nie miało tego tu być; przecież ktoś zadał sobie wiele trudu, żeby ułożyć tę kobiecą, delikatną bieliznę. Prawdopodobnie było to opakowanie rajstop. Gdy Casey wyciągnęła to coś spod miękkiego stosu, zobaczyła, że ma w ręku fotografię, podpisaną na odwrocie. Nie zamierzała być wścibska, ale chciała zwrócić zdjęcie właścicielowi, przeczytała więc dziecięcym pismem nagryzmoloną dedykację.
„Dla Najlepszej Mamy w historii.
Postaw przy swoim łóżku i myśl o mnie we snach!”
Wokół dedykacji nabazgrane były uśmiechnięte twarzyczki. Kto to napisał? – zastanawiała się, gdy obracała w dłoni fotografię młodego chłopaka w nieokreślonym wieku. Znów odwróciła zdjęcie. W dolnym prawym rogu był ledwie widoczny podpis. Podeszła do okna i uniosła zdjęcie pod światło, próbując odczytać imię.
Kiedy nachyliła się bliżej, zdołała z trudem odcyfrować litery: R-N-I-E.
Popatrzyła znów na zdjęcie, mając nadzieję, że pobudzi swoją pamięć. Niestety, nie rozpoznawała tego chłopca. Kimkolwiek jednak był, wyczuwała, że jest zły.
Czerwony błysk odciągnął jej uwagę od zdjęcia. Kręcąc głową, weszła z powrotem do garderoby. Gdy kładła zdjęcie na komodzie, odczuła silny ból w tyle czaszki. Ujęła głowę w dłonie, krzywiąc się. Upadła na podłogę i wiła się w męce.
– Casey?
Ból zniknął tak szybko, jak się pojawił. Czy ktoś ją wołał?
Dobry Boże, co się z nią działo? Przecież była sama. Najpierw wchłonęło ją światło, teraz z kołei chwycił ból, który wbił się w głowę. Może jeszcze nie powinna była przyjeżdżać do domu. Jeśli w ten sposób miała wrócić jej pamięć, to nie była pewna, czy tego chce.
Ten uśmiech. Było coś znajomego w tej twarzy. Uśmiech był prawie nienawistny. Popatrzyła znów na litery. R-N-I-E.
Ronnie.
Sprzedawczyni u Haygooda wymieniła imię Ronnie. Czy powinno ono coś dla niej znaczyć?
Rzuciła zdjęcie na podłogę, jakby się oparzyła. To imię wytrysnęło z jej ust jak ślina. Czy ktoś podłożył to złe zdjęcie, wiedząc, że ona je znajdzie?
I kim właściwie był Ronnie?