Potrząsnęła głową, mając nadzieję, że pomoże jej to lepiej zrozumieć te obrazy. To nie był tylko sen. Pamiętała, że była w szafie.
– Floro! – krzyknęła.
Drobna kobieta przybiegła z kuchni.
– Co tam, co się dzieje, Casey? – zapytała, oddychając nierówno.
– Pamiętam, że byłam w tej szafie. Miałam zamiar wyjechać!
– Powoli. – Flora usiadła koło niej na stopniu. – Opowiedz mi wszystko.
– Zamierzałam wyjechać. Miałam puszkę z pieniędzmi, które zaoszczędziłam. Nie wiem, skąd się brały, ale wiem, że oszczędzałam od dawna. Coś się zdarzyło. Pamiętam, jak myślałam, że to będzie ostatni raz. Miałam dość. Byłam wcześniej u doktora Huntera. To dziwaczne. Pamiętam, jak myślałam, że stało się coś strasznego, ale wydaje się, że nie umiem sobie przypomnieć, co to dokładnie było. Jest tam jednak uczucie strachu. Ciągle jeszcze jest. Bałam się, że umrę, Floro! – Casey ukryła twarz w dłoniach i pomyślała o doktorze Dewitcie. Może powinna była zostać.
– Natychmiast przestań tak myśleć! – upomniała ją Flora.
– Nie mam na to wpływu, wiem, że ktoś chciał… mnie skrzywdzić. A może temu komuś zależało, żebym siedziała cicho!
– Cóż, twoja mama nie chciała, żeby molestowanie wyszło na jaw, ale sądzę, że nie mogłaby nikogo skrzywdzić. Zwłaszcza ciebie.
– To inna sprawa. Dziś rano mama powiedziała mi, kto mnie molestował. Jednak nadal wydaje mi się, że sprawa nie została wyjaśniona.
Flora odchrząknęła, zanim zapytała:
– I kto to był, jej zdaniem?
– Jakiś Marc, po czym powiedziała, że on tak naprawdę nie… ze tylko dotykał mnie tam, gdzie nie powinien. Spotykali się przez parę miesięcy. Kiedy zapytała go o tę sprawę, odszedł i nigdy już się nie odezwał. Moje zachowanie zmieniało się zawsze, kiedy przychodził do naszego domu. Mama mówi, że po badaniu u doktora Huntera powiedziałam jej, co się stało i kto to zrobił. Błagałam ją, żeby nie szła na policję.
Casey spojrzała ukradkiem na Florę. Jej twarz, zwykle pełna ekspresji, pozostała bez wyrazu.
– Nigdy nie słyszałam o tym mężczyźnie. Co jednak nie znaczy, że nie istniał.
– Nigdy nie opiekowałaś się Ronniem i mną, kiedy mama wyjeżdżała? Powiedziała mi, że jeździli do Atlanty na weekendy.
– Może opiekowałam się. Ale chyba byliście wtedy już dość duzi, żeby zostać sami.
– Floro. – Casey się ożywiła. – A dom? Dlaczego nikt mnie tam nie zawiózł? Jeśli coś strasznego przydarzyło mi się w tamtym domu i dlatego straciłam pamięć, to czy nie wydawałoby się logiczne, że powinnam tam wrócić?
Flora wstała i wygładziła na biodrach nieodłączny fartuch.
– Myślę, że to byłoby sensowne. Nie rozumiem, dlaczego Blake albo Adam nie zaproponowali ci tego.
Casey też tego nie rozumiała. Chciała odwiedzić swój dawny dom, ale wolała zrobić to sama.
– Floro, gdzie jest ten dom?
– Tylko nie wpadnij na jakiś niemądry pomysł, dziewczyno. Budynek jest tak stary, że niedługo się rozpadnie. Był stary już wtedy, kiedy w nim mieszkałaś. Przypuszczam, że teraz jest pełen szczurów i Bóg wie czego. Myślę, że pani Eve nie była tam, odkąd wyszła za pana Worthingtona.
– Jestem po prostu ciekawa, Floro, to wszystko.
– Cóż, wiesz, co mówią o ciekawości.
– Nie, powiedz mi.
– Że to pierwszy stopień do piekła. Dawny dom Edwardsów znajduje się na końcu wyspy. Przy Back Bay Street.
– Czy to koło Poorman’s? – zapytała Casey.
– Tak. Skąd wiesz?
– Trzeba było podwieźć Adama do szpitala. Blake i ja zabraliśmy go spod warsztatu.
– Może jednak trzymaj się z dala od tego domu. Myślę, że musimy znaleźć ci jakieś następne zajęcie. – Flora odgarnęła biały kosmyk.
Casey zrobiłaby wszystko, o co poprosiłaby ją Flora, ale teraz chciała tylko móc wyjść z domu.
– Czy miałabyś coś przeciwko temu, żebym wróciła do siebie? Czuję się zmęczona. Chciałabym trochę odpocząć.
Zacisnęła kciuki na szczęście, mając nadzieję, że Flora nie zorientuje się, że to kłamstwo. Nie podobało jej się oszukiwanie tak bliskiej jej osoby, ale teraz nie miała wyboru.
– Oczywiście, że nie, moja droga. Zapominam, że jeszcze nie jesteś w pełni sił. Idź na górę, a ja powiem Julie, żeby przyniosła ci kubek kawy.
– Dzięki, ale chciałabym odpocząć. Później zejdę na herbatę.
– Jeśli tak… wolisz.
– Dziękuję, Floro. – Casey szybko ją uścisnęła i musiała sobie przypomnieć, co powiedziała o zmęczeniu, żeby nie pobiec na górę. Czuła wzrok Flory na swoich plecach.
Kiedy znalazła się w swoim pokoju, zastanowiła się, jak mogłaby niezauważenie wymknąć się z domu. Wyjrzała na długi korytarz i po cichu zamknęła za sobą drzwi. Zdjęła adidasy, wetknęła je pod pachę, a potem zbiegła po trzech kondygnacjach schodów. Z kuchni dobiegały głosy Flory i Julie. Był to jeden z wolnych dni Mabel i Flora była zajęta przygotowywaniem obiadu.
Kiedy Casey dotarła do stóp schodów, popędziła do drzwi wejściowych. Uważając, żeby nie hałasować, odciągnęła na bok ciężkie drewniane skrzydło i wyszła na dwór.
Niebo było posępne, ciemne chmury wisiały nisko. Wiatr nagle zmienił kierunek. Sweetwater czekała potężna burza. Flora powiedziała wcześniej, że bolą ją kości. Casey włożyła buty. Burza jej nie powstrzyma.
Pobiegła do podnóża pagórka i przystanęła. Zapomniała o ochroniarzu. Mały ceglany budynek miał okno i z jednej, i z drugiej strony. Jeśli miała minąć go niepostrzeżenie, musiałaby się czołgać na brzuchu. Trudno, zrobi to, nie zrezygnuje ze swoich planów.
Powoli osunęła się na czerwoną ziemię. Nie mogła uwierzyć, że to robi. Gdy dochodziła do bocznej ściany murowanego domku, usłyszała, że strażnik rozmawia przez telefon.
Przeturlała się na bok, gdzie krzaki były tak bujne, że każdy mógłby się tam ukryć. Używając łokci, pełzła przez zarośla. Odetchnęła z ulgą, gdy dobrnęła do miejsca, w którym krzaki się kończyły. Strażnik nie mógł jej już zobaczyć, bo teren opadał.
Otrzepała ziemię z ubrania i sprawdziła, czy się nie pokaleczyła. Właściwie nie zniszczyła nawet ubrania, jeśli nie liczyć paru plam od trawy.
Droga do Sweetwater znajdowała się po prawej stronie. Przyśpieszyła kroku i przebiegła dobre pięć kilometrów, zanim zatrzymała się, żeby złapać oddech.
Kiedy krople deszczu zaczęły rozpryskiwać się na asfalcie, wiedziała, że musi się pośpieszyć, bo inaczej złapie ją burza. Do końca wyspy nie może być więcej niż półtora kilometra, pomyślała, pędząc, żeby się ukryć. Gdy rozbryzgując wodę, biegła ulicą, była już całkiem przemoczona. Sweetwater wygląda jak miasteczko opuszczone przez ludzi, pomyślała, kiedy zwalniała do kroku spacerowego.
Zdyszana, przystanęła i pochyliła się, próbując złapać oddech. Leki podawane jej przez tyle lat i brak ćwiczeń fizycznych nie wpłynęły dobrze na jej kondycję.
Tak, powiedziała sobie. Krok po kroku. Znów przyśpieszyła. Ubranie lepiło się jej do skóry. Miała nadzieję, że się nie przeziębi. Choroba była ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebowała.
Jeszcze dwa, trzy kwartały, potem czwarty. Wyspa się skończyła. Wokół widać było tylko wysoką trawę i piasek. Przez strugi ulewnego deszczu popatrzyła najpierw na lewo, a później na prawo. Ledwie odczytała napis „Back Bay Street” na tabliczce.
Casey pognała do celu. Czy go znajdzie? Z pewnością było więcej domów przy tej ulicy. Skąd będzie wiedzieć, w którym kiedyś mieszkała? Pytania bombardowały ją jedno po drugim z taką samą częstotliwością, z jaką ciężkie krople deszczu uderzały w jej zziębniętą skórę. Minęła dwa małe drewniane domy, oba oświetlone, a więc zamieszkane. Flora mówiła, że jej matka nie była tu od ślubu z Johnem. Casey zwolniła i szła miarowo. Kiedy już chciała zrezygnować, bo dygotała z zimna, zobaczyła ten budynek.
Wiedziała na pewno, na sto procent, że kiedyś tu mieszkała.
Z piętrowego domu odpadły płaty farby, na drewnianych okiennicach widać było placki wyblakłej żółci. Widocznie kiedyś dom był pomalowany na wesoły żółty kolor.
Pamiętała. Jej babcia mieszkała kiedyś w tym domu. Sama go sobie pomalowała.
Podeszła do frontowej werandy, której podłoga zapadała się od starości i z zaniedbania. Casey szła powoli, uważając, stawiając pojedynczo stopy. Weranda miała daszek, który stanowił jaką taką osłonę przed deszczem, mimo że przeciekał.
Zaczerpnęła głęboko powietrza. To był ten dom. Chwyciła zardzewiałą klamkę. Pociągnęła drzwi z siatką przeciw owadom na bok, czekając na skrzypnięcie, którego się spodziewała, i znieruchomiała.
Nagle coś sobie przypomniała. Napełniło ją to tak silnym przerażeniem, że odwróciła się, by uciec.
Roland znieruchomiał. Wydawało mu się, że usłyszał jakiś hałas, ale wiedział, że nikt przy zdrowych zmysłach nie wychodziłby na dwór w taką pogodę.
Zaświecił latarką, szukając szczura, którego dostrzegł wcześniej. Niebyło go.
Zamajaczyły przed nim schody. Nie był pewny, czy wytrzymają, ale wiedział, że i tak zaryzykuje. Koniecznie chciał wejść na górę.
Nie raczył powiedzieć Verze, gdzie się wybiera. Nie było potrzeby, żeby wiedziała, a poza tym zadawała zbyt wiele pytań. Jedyny minus, pomyślał, gdy sprawdzał, czy najniższy stopień wytrzyma jego ciężar, był taki, że gdyby schody się pod nim zawaliły, leżałby tam, ażby umarł. Może powinien był powiedzieć Verze.
Nie mógł pojąć, co go opętało i kazało mu przyjść tu w taką pogodę, ale ten cholerny głos ciągle go prześladował, i w końcu posłuchał.
Jedna stopa, potem druga. Zatrzymał się na czwartym schodku i błysnął latarką. Jego ślady były wyraźnie widoczne na stopniach, na których leżała warstwa kurzu, szczurzych odchodów i brudu. Nie dbał o to. Jeszcze jeden stopień, potem następny. Skierował światło do góry. Zamknięte drzwi u szczytu schodów – to tu.
Porzucił myśl o zawróceniu. Wiedział, że czeka na niego tajemnica. Wiedział to od dziesięciu lat. Może wreszcie się dowie, co kryje się za tymi zamkniętymi drzwiami.
Pchnięciem otworzył drzwi i wtedy to usłyszał.
Krzyk?
Trzaskając drzwiami o ścianę, Roland usłyszał ten wrzask po raz drugi i poczuł, że włoski na karku mu się jeżą.
Popatrzył na łóżko, na zaplamiony materac w niebieskie i białe pasy.
Mój Boże, pomyślał, gdy przechodził przez pokój, czujny teraz, czekając na kolejny krzyk. Nawet nie zadali sobie trudu wyniesienia zakrwawionego materaca. Wielki pomarańczowo-brązowy krąg przy wezgłowiu po prawej stronie i kilka mniejszych plam nadal były widoczne. Inna rdzawa plama pokrywała całą lewą stronę, jakby coś albo kogoś przeciągnięto po materacu.
Jakiś hałas. Natężył słuch. Deszcz tłukł o dach i porywiste podmuchy wiatru przenikały przez okna, więc Roland nie był pewien, czy rzeczywiście coś usłyszał. Jego wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach.
Ile to już razy odgłosy wiatru brzmiały jak piskliwe wołanie kobiety? Nienawidził tego cienkiego zawodzenia. Przyszedł, żeby… prowadzić śledztwo i nie potrzebował dodatkowych atrakcji.
Przesunął snop światła po łóżku ostatni raz, a potem przeszedł przez pokój w kierunku szafy. Jedną ręką chwycił gałkę, w drugiej trzymając latarkę, i szarpnięciem otworzył drzwi.
Szafa była pusta.
Cóż, czego się, do diabła, spodziewałeś? Że wypadną na ciebie zwłoki Ronalda Edwardsa?
Obejrzał wnętrze szafy. Przesuwał palcami po powierzchni brudnej półki, aż dotknął szorstkiego materiału. Ściągnął z półki to coś i przekonał się, że to damska torebka albo torba podróżna. Zawiesił ją na ramieniu i znów zaczął chodzić po pokoju.
Pamiętał tamten wieczór, jakby to było wczoraj. Wrócił tu dopiero teraz. Nie miał wyboru. Wzdrygnął się pod wpływem poczucia winy, gdy próbował sobie przypomnieć, ile razy wcześniej się tu wybierał, ale nigdy nie doszedł.
Była wtedy taka przerażona. Do diabła, on też. Zrobił to, co mu kazano, i nie miał najmniejszych wątpliwości, że postąpił słusznie. Ale myślał tak tylko na początku. Przez te wszystkie lata mówił sobie, że był młody i przestraszony, ale tak naprawdę to po prostu nie miał wtedy jaj.
Ta scena nigdy do końca go nie przekonała. Nawet jego niedoświadczone wtedy oko widziało, że coś się nie zgadza…
Wrócił z nadzieją, że teraz się tego dowie.
Zrekonstruował w myślach tamten wieczór najlepiej, jak potrafił.
Casey była na korytarzu. Miała na sobie białą bawełnianą sukienkę, która uwydatniała jej figurę. Drżała. Przycupnęła w kącie, ściskając ramionami nogi i kwiląc. Zdjął kurtkę i ją okrył. Nie chciał, żeby ktokolwiek patrzył na nią, gdy jest w takim stanie. Pamiętał, jak wyglądała. Jakby życie z niej uszło.
Wszedł do pokoju i omal nie zwymiotował. Nigdy wcześniej nie widział tyle krwi. To był horror. Krew, zgęstniała od powietrza, ciekła po ścianie nad łóżkiem. Czerwone krople pokrywały cały nocny stolik. Różowa lampa z baleriną jarzyła się szkarłatnie. Nie wiedział, jaki kolor ma pościel, bo przemoczyła ją krew.
Potem zobaczył ciało, owinięte prześcieradłami. Kiedy odciągnął na bok przykrycie, zobaczył martwe oczy Ronalda Edwardsa.
Wtedy się zrzygał. Tam właśnie, na cholernym miejscu popełnienia przestępstwa, opróżnił żołądek ze wszystkiego, co do niego wepchnął tamtego dnia. Nic nie mógł na to poradzić.
A oni po prostu stali obok i na niego patrzyli.
Kiedy już oczyścił się, jak mógł najlepiej, chusteczką, trudno było odgrywać rolę wielkiego groźnego szeryfa.
Bentley o tym wiedział. I wykorzystał to.
Znów rozległ się ten hałas, wytrącając go z zamyślenia. Tym razem brzmiało to nie jak krzyk, ale jak kwilenie.
Roland wyszedł z pokoju, żeby jednak zbadać, co to za dźwięk.
Zbiegł schodami, po niepokoju o własne bezpieczeństwo nie zostało nawet śladu. Zatrzymał się, kiedy dotarł do najniższego stopnia.
– Pomocy!
Przebiegł przez pokój od frontu i otworzył drzwi prowadzące na werandę.
To była ona.
Krwawiła, ubranie przylegało do niej jak celofan. Krótkie, mokre od deszczu loki oklapły. Jęczała oparta o dom, nieświadoma jego obecności.
– Casey – szepnął, nie chcąc jej przestraszyć. Przekręciła głowę na bok i zobaczył, że jednak się zlękła.
Próbowała wstać.
– Już dobrze. Już dobrze, Casey. – Wyciągnął do niej rękę. Chwyciła ją i uniosła się do pozycji stojącej, wykorzystując jako podporę tylną ścianę werandy.
Okiennice waliły w spróchniałe drewno. Ulewny deszcz łomotał w daszek werandy. Rzucił szybkie spojrzenie w górę, mając nadzieję, że wiatr nie zerwie dachu. Kamienna ścieżka wiodąca do drzwi wejściowych dawno już została zalana i poziom wody szybko się podnosił. Żałował teraz, że przyszedł pieszo; wolałby mieć tutaj służbowy wóz z radiostacją i ogrzewaniem.
Przede wszystkim powinien zabrać Casey do środka i obejrzeć jej obrażenia. Delikatnie uniósł ją w ramionach i otworzył drzwi z siatką, potem pchnął je na bok. Obrzucił wzrokiem pokój. Nie było gdzie jej położyć. Bez namysłu wbiegł po schodach i wszedł do pokoju, którego widok zaledwie parę sekund wcześniej wywołał u niego dreszcze.
Ostrożnie ułożył ją na poplamionym materacu. Nadal jęczała i przewracała się z boku na bok. Widział po szklistości jej oczu, że nie ma pojęcia, co się dzieje.
Chusteczką osuszył jej mokrą twarz, szukając źródła krwawienia.
Na jej prawej skroni zobaczył świeżą ranę, mającą mniej więcej pięć centymetrów długości. Wyciągnął prędko latarkę z kieszeni na biodrze i poświecił nią, żeby lepiej się przyjrzeć.
Rana wydawała się głęboka. Powinien zabrać ją do szpitala albo przynajmniej do Blake’a, żeby lekarz założył szwy.
Ale wtedy będzie musiał odpowiedzieć na pytania. Była to ostatnia rzecz, jakiej pragnął.
Casey miotała się, jakby miała gorączkę. Do diabła, może była chora, a on o tym nie wiedział. I dlaczego, do jasnej cholery, tu przyszła? A przede wszystkim dlaczego, do diabła, on sam tu przyszedł?
Pozna odpowiedzi, jak tylko dziewczyna zacznie składnie myśleć. Oczyścił jej ranę, jak umiał najlepiej.
– Co… gdzie jestem?
Parker odgarnął mokre włosy Casey i nadal uciskał jej ranę.
– Już dobrze. Jesteś ze mną. Nie pozwolę, żeby cokolwiek ci się stało – powiedział, mając nadzieję, że tym razem naprawdę do tego nie dopuści.
Casey usiadła, opierając się o ścianę. Patrzył, jak skupia uwagę na pokoju, i zobaczył w jej oczach pytania.
– Szeryfie? – odezwała się słabym głosem.
– Tak. Musisz leżeć nieruchomo, jesteś ranna.
Spojrzenie zielonych oczu stało się badawcze.
– Co mi się stało? Dlaczego pan tu jest?
– Myślę, że wiatr oderwał skrzydło okiennicy i trafiło cię w skroń głowy.
– Tak, wiatr. Ale… Nie! Zobaczyłam cień, kiedy otworzyłam drzwi. Potem zapadła ciemność. – Usiadła na łóżku. Krwawienie ustało. Wyjęła chusteczkę higieniczną z kieszeni spodni i przesunęła nią po ranie.
– Muszę zabrać cię do szpitala albo przynajmniej do doktora Huntera, żeby cię obejrzał. Rana jest dość głęboka.
– Nic mi nie będzie – powiedziała, zsuwając się wolno z brudnego materaca. Pochodziła po pokoju, podeszła do szafy, stanęła koło okna bez zasłony, po czym odezwała się poważnym tonem:
– To tu, prawda?
Nie musiał pytać, co ma na myśli.
– Tak, tutaj.
Odsunęła się od okna i zatrzymała w nogach łóżka.
Roland zobaczył, że Casey wpatruje się w plamy na materacu, i zdał sobie sprawę, jakie to było głupie, że przyniósł ją akurat do tego pokoju.
Przeniosła na niego wzrok.
– Szeryfie, czy mogłabym pobyć tu przez chwilę sama?
Nie sądził, żeby leżało w jej interesie pozostawienie jej w tym pokoju, ale już i tak nawalił, kiedy ją akurat tu przyniósł. Co złego mogło się stać, jeśli spędziłaby parę minut sama?
– Pewnie.
Cicho wyszedł, modląc się, żeby jego decyzja była słuszna. Nie mógł pozwolić, nie pozwoli, aby stała się jej jeszcze jakaś krzywda.