Wystawione na obracającym się stojaku niemodne już okulary przeciwsłoneczne pokrył kurz, a zapach zwietrzałego dymu ciężko zawisł w powietrzu. Casey Edwards rozejrzała się ukradkiem. Dawno zapomniane reklamy syropu na kaszel Creomoltion i farby do włosów Miss Clairol ozdabiały zielone jak groszek ściany sklepu Reeda. Tom Clarence i Howard Lynch siedzieli w barze przekąskowym w głębi; przed nimi stały kubki z kawą, z ust niedbale zwisały im papierosy. Casey wiedziała, że jak co dzień będą opowiadać o Wielkiej Wojnie. Howard i Tom urzędowali tu od lat. Każdy z nich rozprawiał o tym, jak to niewiele brakowało, żeby nie wrócił do domu. Casey, chcąc nie chcąc, słyszała tę opowieść tyle razy, że znała ją na pamięć. Wiedziała, kiedy przerwą na chwilę, popatrzą na siebie, a potem pokręcą siwiejącymi głowami i wznowią pogawędkę. Byli tak samo nieodłączną częścią Sweetwater jak ziemia, na której pobudowano miasteczko. Każdy z nich uniósł rękę w jej stronę w geście pozdrowienia, gdy przechodziła do działu kosmetycznego. Uśmiechnęła się i pomachała im. Nie była dziś w nastroju do rozmowy. Znalazła krem, którego potrzebowała, i ruszyła szybkim krokiem do kasy.
Pragnęła, aby nikt nie zwracał na nią uwagi.
Po raz ostatni kupowała krem maskujący. Konieczność ukrycia siniaka, który został jej po ostatniej kłótni, przesądziła sprawę. Ponownie w ciągu trzech tygodni musiała wymykać się do sklepu Reeda, żeby kupić kolejną tubkę kremu, który zatuszuje najświeższą fioletową plamę pod okiem.
Sheldon Reed, jedyny aptekarz w Sweetwater, przyglądał się jej podejrzliwie. Laurie Phelphs-Parker – z dywizem, co godne uwagi – która nigdy od czasu śmierci pani Reed nie obniżyłaby swoich wysokich aspiracji (cóż, może tymczasowo, jak zwykła mawiać), żeby być kasjerką u Sheldortf, cmoknęła językiem, kiedy Casey podchodziła do kasy. Casey zastanawiała się, czy Laurie pamięta, jak ją tata zostawił z mamą na pastwę losu. W dodatku wszystko ze sobą zabrał. Uciekł z dziewczyną młodszą od córki. Teraz musiała pracować. Wszyscy w miasteczku znali tę historię. Laurie podjęła pracę u Reeda mniej więcej w tym samym czasie, kiedy jej zarozumiała mama zatrudniła się jako kasjerka w Kasie Oszczędnościowo-Pożyczkowej w Sweetwater. Miały wybór między pracą a głodowaniem.
Casey poprawiła okulary przeciwsłoneczne i położyła tubkę kremu maskującego na ladzie.
– Hm – mruknęła Laurie, gdy wystukiwała cenę, naciskając jaskrawoczerwonymi paznokciami klawisze kasy. – Zdaje się, że kupujesz ostatnio mnóstwo kremu maskującego. – Popatrzyła na Casey z wszystkowiedzącym uśmieszkiem.
– Chyba Kyle chce teraz mieć ostrą kobietę. Wiesz, kiedy on i ja… – Casey rzuciła na ladę odliczone drobne i chwyciła krem. Otwierając drzwi z siatką przeciw owadom, usłyszała jeszcze, jak Laurie mówi: „Cóż, ja nigdy…”, po czym zamknęła je z głuchym trzaśnięciem i uciekła.
Gdyby tylko Laurie wiedziała, pomyślna Casey, gdybym tylko mogła komuś powiedzieć o horrorze, w jaki zmieniło się moje życie.
U babci Gracie przeżyła osiem krótkich, szczęśliwych lat. Matka jej ojca chroniła ją i traktowała jak córkę. Żyło się jej wtedy dobrze. Miała nadzieje, marzenia i oczekiwania. Gdy stała się starsza, nauczyła się, że lepiej nie mieć oczekiwań. Wiedziała, że wtedy nigdy nie dozna rozczarowania.
Włożyła krem do torebki, idąc szybko główną ulicą miasta Sweetwater. Musiała być w domu, zanim matka wróci z salonu fryzjerskiego Idy Lou, bo inaczej piekielnie drogo będzie ją to kosztować.
Gdy była już bezpieczna w swoim pokoju, przypomniała sobie, dlaczego zaryzykowała wypad do miasteczka.
Kyle. Nie mogła pozwolić, by zobaczył, że ma podbite oko. Byłby zszokowany, a jego rodzice patrzyliby na nią jeszcze bardziej z góry niż dotychczas. Kyle zapewniał ją, że rodzice nie mają złych zamiarów, po prostu tacy już są. Była u nich zaledwie kilka razy, a mimo to zawsze po wyjściu stamtąd czuła się fatalnie. Fiona, świętoszkowata matka Kyle’a, robiła, co tylko mogła, aby dla Casey było jasne, że jest niepożądanym gościem. To Kyle nakłaniał Casey do każdej wizyty, tłumacząc, że nalegają na to jego rodzice.
Podczas pierwszych odwiedzin Kyle zaprowadził ją do jadalni, gdzie kobieta o skórze koloru karmelu, ze śnieżnobiałymi włosami i zębami wyszczerzonymi w uśmiechu, podała jej szklankę mleka oraz talerz świeżo upieczonych czekoladowych ciasteczek. Oświadczyła, że nazywa się Myrtus i jest pomocą domową. Gdy stała przy drzwiach, czekając na dalsze polecenia, powiedziała, że przyjaciele mówią na nią Murty, i błysnęła w uśmiechu bielą wystających zębów. Kyle zaśmiał się, kiedy usiedli przy długim ciemnym stole.
– Boże, Murty, można by pomyśleć, że jesteśmy dzieciakami z podstawówki, a ty podajesz nam ciasteczka i tak dalej. – Słowa Kyle’a były zaprawione sarkazmem, mówił z typowym dla południowców przeciąganiem głosek. Casey zapamiętała spojrzenie, jakie skierowała na niego Myrtus – zimne i srogie.
– Trzeba się z tym pogodzić, panie Wallace. – Popatrzyła na Casey i mrugnęła, gdy wychodziła z jadalni.
– Nie zwracaj uwagi na tę starą sukę. Od lat próbuje mną komenderować. Nie rozumiem, dlaczego mama wciąż ją trzyma.
Casey ugryzła ciasteczko i pomyślała, że to jest wystarczający powód. Nigdy wcześniej nie jadła tak dobrych ciasteczek, nawet u babci.
– Przepraszam, Kyle – zaskrzeczał z korytarza cienki glos. Casey uniosła wzrok znad talerza i napotkała martwe brązowe oczy Fiony Wallace.
Wstała, ocierając okruchy z ust serwetką, i wyciągnęła rękę do pani Wallace. Gest zawisł w powietrzu, wiotczejąc niczym cieplarniana stokrotka, podczas gdy Fiona Wallace odwróciła się w stronę Kyle’a. Zakłopotana Casey wcisnęła ręce w kieszenie spódniczki.
– Na Boga, synu. Myślałam, że uzgodniliśmy, że nie będziesz przyprowadzał – wyszeptała wysoka, chuda kobieta i wskazała stożkowatą głową Casey – takich jak ona do tego domu.
Casey poczuła, jak rumieniec, wędrując z karku, obejmuje jej twarz. Potykając się, odstąpiła od stołu. Niezgrabny ruch sprawił, że krzesło się przechyliło i upadło na podłogę. Biegnąc do głównych drzwi, słyszała, jak Kyle krzyczy na matkę. Reszta była zamazaną plamą. I nie chciała, aby to się zmieniło.
Stała na werandzie, oddychając świeżym powietrzem, gdy drzwi z siatką najpierw zaskrzypiały, a potem uderzyły o ścianę. Kyle podszedł blisko, ale Casey cofnęła się o krok i spojrzała na niego z gniewem.
– Casey, przepraszam, mama też. Wzięła cię za kogoś innego. Wiem, że to brzmi nieprzekonująco, ale proszę, kochanie, wróć do środka. Daj mamie jeszcze jedną szansę.
Nie spuszczała z niego wzroku. Był przystojny, ze swoimi jasnymi włosami, wyrazistymi rysami i roześmianymi niebieskimi oczami. Trochę za chudy, podobnie jak jego matka, ale Casey i tak uważała, że ma najwięcej szczęścia ze wszystkich dziewczyn w Sweetwater, skoro Kyle jest jej chłopakiem. Zastanawiała się, jak jego mama mogła pomylić ją z kimś innym. Postanowiła spytać o to później.
Może jego mama naprawdę myślała, że jestem kimś innym. Kyle spotykał się już z wieloma dziewczynami. Może chodziło o Brendę. Brenda zawsze wybierała najprzystojniejszych facetów w szkole.
– Chyba powinnam, bo tak byłoby grzecznie, ale, Kyle… – urwała, gdy otoczył ją ramieniem i ponownie wprowadził do domu.
– Mama prosiła, żebym ci powiedział, że jest jej przykro. Nie rozumie, jak mogła… – Nie dokończył zdania. Gdy znaleźli się w środku, natychmiast wytłumaczył, że ma coś ważnego do zrobienia, i odszedł, zapominając, że nalegał, by została. Pani Wallace też nie wróciła, żeby ją przeprosić. Casey zrozumiała, że przeprosin nie będzie, kiedy usłyszała, jak pani Wallace rozmawia przez znajdujący się na korytarzu telefon.
– Kyle przyprowadził do domu jakąś lafiryndę. Wiesz, jak to jest, musi się wyszaleć za młodu. – Fiona zaśmiała się.
Casey nie chciała słyszeć nic więcej.
Upokorzona poszła do domu. Z wolna ogarnęła ją wściekłość, która z każdym krokiem stawała się silniejsza, zanim jednak dotarła na miejsce, uspokoiła się, przypominając sobie, co by straciła, gdyby Kyle z nią zerwał.
Zadzwonił następnego dnia, żeby przeprosić i zaprosić ją na obiad.
Ostatnio sytuacja wyglądała trochę lepiej.
Dziś wieczorem zdołała przekonać mamę, że źle się czuje, i położyła się wcześniej do łóżka. Po półgodzinie wyszła przez okno z torbą na książki, w której ukryła jedyną porządną sukienkę, jaką miała. Zamierzała wstąpić po drodze do swojej najlepszej przyjaciółki, żeby się przebrać.
– Cholera, Casey, dlaczego znosisz to gówno? Masz prawie osiemnaście lat, a dalej musisz się wymykać. – Przeciągły akcent Darlene był gęsty jak miód, jej słowa płynęły wolno i słodko.
Casey popatrzyła na nią tak, jakby jej przyjaciółka straciła rozum.
– Wiesz dlaczego. Nie chcę znów tego powtarzać. Daj mi po prostu swoją lokówkę, tę, która karbuje. – Casey usiadła przed toaletką, a Darlene włożyła wtyczkę do kontaktu.
Stanęła za Casey i powoli przeciągała jej gęste włosy przez karbownicę.
– Nie mogę uwierzyć, że wciąż robisz to, czego zażąda ta podła stara małpa. I ten twój zboczony przyrodni brat. Skóra mi cierpnie, kiedy go widzę. – Darlene udała, że trzęsie się ze strachu, zamierzając się trzymanym żelazkiem jak bronią.
– Jak tylko Kyle i ja się pobierzemy, to się skończy. – Casey opowiadała przyjaciółce o pobiciach i ciągłych pogróżkach.
Darlene przechyliła głowę Casey i zmusiła ją do wpatrzenia się we własne odbicie.
– Popatrz w lustro. Mój Boże! No nie, ten sukinsyn znów cię uderzył. Czemu go nie zabijesz, Casey? Mój tata jest adwokatem. Obiecuję, że wyciągnie cię z więzienia po minucie. Jestem już prawie gotowa iść tam i sama skopać temu całemu Kyle’owi tyłek.
Casey uśmiechnęła się.
Darlene była prawdziwą południową pięknością, blondynką o wzroście tylko nieznacznie przekraczającym metr pięćdziesiąt, z odrobiną północnej złośliwości. Casey szybko nauczyła się doceniać Darlene, która miała zdecydowane, wyrobione poglądy na wszystko.
Powtarzała, że następnego dnia po ukończeniu przez nie szkoły pojedzie na Północ, aby zacząć nowe życie, i że nigdy, przenigdy nie wróci do Sweetwater.
Gdy przyjaciółka szczotkowała jej włosy, Casey zamknęła oczy i zastanawiała się, jak wyglądałoby jej własne życie, gdyby miała matkę, która troszczyłaby się o nią tak bardzo, jak matka Darlene o swoją córkę. Pokój, urządzony w kolorze różowym, białym i złocistym, był istnym rajem. Casey doskonale pamiętała, kiedy zmieniono wystrój tego pokoju, bo bardzo wtedy zazdrościła Darlene. Przyznała się do tego przyjaciółce, która obiecała, że będzie dzielić się z nią wszystkim, co ma. Ostatecznie, czy nie były najlepszymi przyjaciółkami?
– Jak wyglądam? – Casey zakręciła się, biała, lekka jak mgiełka sukienka zafalowała wokół jej nóg.
– Wyglądasz doskonale. Idź. Zadziw ich!
Darlene uścisnęła Casey po raz ostatni, a potem wypchnęła ją za drzwi.
– W drogę!
Śmiech Darlene brzmiał w uszach Casey, gdy szła ulicami Sweetwater. Pora obiadu, zupełny bezruch. Modliła się, żeby nie zobaczyła jej żadna z przyjaciółek jej matki. Co prawda, nie zapuszczały się na ten koniec wyspy, ale nigdy nie wiadomo.
Okazałe domy z długimi, rozległymi trawnikami tkwiły z dala od ulicy, ich wygląd nakazywał szacunek dla wszystkiego, co w sobie mieściły, czy na to zasługiwało, czy nie. Casey minęła budkę ochroniarza przy bramie rezydencji Worthingtonów. Pani Worthington była prezeską Klubu Zamężnych Kobiet, dopóki nie umarła jakiś czas temu. Casey gardziła członkiniami klubu. Wydawały jej się małostkowe. „Sweetwater Sentinel” relacjonował spotkania w klubie tak, jakby miały znaczenie ogólnonarodowe. Opisywał szczegółowo, kto włożył białe rękawiczki, kto poplamił biały lniany obrus, kto jadł za dużo i kto przyszedł w sukni z zeszłego roku. Żałosne.
Casey nie miała za złe uprzywilejowanym kobietom tego, że spotykały się we własnym gronie, nie mogła tylko ścierpieć rozwlekłych zachwytów swojej matki nad klubowymi zebraniami. Casey wiedziała, że matka pragnie brać udział w tych comiesięcznych spotkaniach. Nie mogła, ponieważ nie była żoną zamożnego mężczyzny. Nieszczęśliwie dla Casey mama jak dotąd nie wyszła ponownie za mąż, była tylko zaręczona. Z samym Johnem Worthingtonem.
Matka często narzekała, że członkinie klubu zachowują się tak, jakby pochodziły z królewskich rodów, i bez wahania lekceważą tych, którzy niewolniczo harują w ich fabrykach dywanów.
– Przypomnij sobie tylko swojego ojca – mówiła. – Ile kosztowała go praca dla tych sukinsynów! Żałosna namiastka mężczyzny. W końcu mógł zrobić jeszcze tylko tyle, że umarł dla tych sukinsynów.
Casey przystanęła, kiedy doszła do domu Kyle’a. Nie mógł równać się z pałacem Worthingtonów, ale nie była to też zaniedbana rudera. Budynek z białej cegły miał dwie kondygnacje. Weranda otaczająca front, ozdobiona białymi meblami z wikliny i paprociami w wielkich donicach, sprawiała, że dom wyglądał na komfortowy, a zarazem uroczy. Casey nie zdradziła się przed Kyle’em, że zazdrości mu tego miejsca. Może pewnego dnia ona też będzie miała własny dom. Taki, z którego będzie mogła być dumna. Taki, w którym nie będzie musiała się bać.
Nacisnęła dzwonek i czekała. Miała nadzieję, że tym razem rodzice Kyle’a nie będą wpajać jej zasad obowiązujących w wyższych sferach. Był rok 1987, na Boga, a oni wciąż zachowywali się tak, jakby żyli w czasach Margaret Mitchell.
Drzwi otworzył Kyle. Kiedy przyciągnął ją do siebie, wzdrygnęła się. To było coś, do czego musi przywyknąć, jeśli zamierza wyjść za Kyle’a. Po prostu zamknie oczy i będzie udawać…
– Casey, czy mnie słuchasz? – niski głos Kyle’a wyrwał ją z zadumy.
Popatrzyła na mężczyznę, z którym była zaręczona. Wysoki i jasnowłosy Kyle o szaroniebieskich oczach był jak marzenie. Zawrócił w głowie wielu dziewczynom, zanim zdecydował się na Casey, o czym dość często jej ostatnio przypominał. Zwłaszcza kiedy siedzieli w samochodzie nad Zatoczką Zakochanych. Chciała mu wtedy powiedzieć, żeby nadal uganiał się za tymi wszystkimi dziewczynami i dał jej spokój. Pamiętała jednak, gdzie mieszka. Jeśli Kyle chciał przechwalać się od czasu do czasu, niech tak będzie.
– Jak mogłabym nie słuchać najprzystojniejszego mężczyzny w okolicy? Tęskniłam za tobą. – Casey uwolniła się z objęć Kyle’a i uśmiechnęła. Zorientowała się, że zrobiła na nim wrażenie swoim wyglądem.
– Dobry Boże, Casey, gdzie kupiłaś tę sukienkę? – Kyle cofnął się o krok i nadal taksował ją wzrokiem.
– To moja najlepsza. Podoba ci się? – Casey obróciła się szybko wkoło, tak że mógł dostrzec jej opalone łydki.
– Oczywiście. Jest na tobie cudowna, skarbie. Chodzi tylko o to, że… moi rodzice…
Casey poczuła się tak, jakby została oblana kubłem zimnej wody. Jakimś sposobem Kyle zawsze potrafił włączyć do ich rozmowy swoich rodziców.
Wyglądał na zamyślonego.
– Co takiego, Kyle? – Casey stała pod łagodną poświatą lampy na werandzie, nie zdając sobie sprawy, jak atrakcyjnie wygląda w bladym świetle.
– Nieważne. Jesteś piękna. Mówiłem ci to ostatnio? – Kyle ujął ją za łokieć jak dżentelmen z Południa, którym zresztą był, i wprowadził ją do środka.
Casey była tak zdenerwowana, że mało nie wyskoczyła ze skóry. Czego chcieli rodzice Kyle’a? Wiedzieli o ich zaręczynach. Wiedzieli też, że chcą poczekać ze ślubem do czasu ukończenia przez nią szkoły. Może będą próbowali przekonać Kyle’a, by odłożył ślub, dopóki nie skończy college’u.
Wieczór minął powoli. Casey parę razy przyłapała się na tym, że tłumi ziewnięcie. Po dwóch godzinach rozmowy o niczym w końcu odważyła się powiedzieć, że jej mama będzie się niepokoić, jeśli nie wróci na czas. Uśmiechnęła się przepraszająco i wyszła szybko na korytarz prowadzący do drzwi frontowych, a Kyle podążył za nią.
– Odwiozę cię do domu, kochanie – powiedział.
Żałowała, że nie może po prostu wyrzucić z siebie, że matka by ją zabiła, gdyby się dowiedziała, że jej pokój jest pusty.
– Nie, naprawdę, wolę się przejść. Będę miała czas, żeby pomyśleć o nas. I o innych sprawach. – Wiedziała, że Kyle w końcu ustąpi i pozwoli jej zrobić, jak zechce.
– Casey, nie wychodzisz chyba? – zawołała Fiona Wallace, gdy dziewczyna otwierała już drzwi, za którymi była frontowa weranda.
– Przykro mi, pani Wallace. Muszę wracać do domu. – Zimny dreszcz przebiegł jej po ramionach, gdy zobaczyła spojrzenia, jakie wymienili matka i syn.
– Chciałam porozmawiać z tobą wcześniej, Casey, ale nie wiedziałam, jak poruszyć ten temat.
Równie wysoka jak Kyle i chuda jak patyk Fiona Wallace była nieatrakcyjną kobietą, niemal brzydką, i miała odpowiednie do wyglądu usposobienie. Przypominała Casey Olive Oyl, tyle że brakowało jej przyjacielskiej osobowości tej rysunkowej postaci. Fiona nigdy nie zawracała sobie głowy makijażem czy modną fryzurą. Nosiła dawno kupione ubrania i buty ze startymi obcasami. Casey cieszyła się, że Kyle odziedziczył wygląd po ojcu.
Była przygotowana na złe wiadomości, bo takich się spodziewała, i ogarnęło ją zdumienie, kiedy usłyszała słowa płynące spomiędzy cienkich, ściągniętych warg pani Wallace.
– Pan Wallace i ja uznaliśmy, że może ty i Kyle chcielibyście mieć małe przyjęcie weselne tutaj, w naszym domu.
Casey sięgnęła do gałki na drzwiach, żeby nie stracić równowagi.
– Nie wiem, co powiedzieć – odparła niepewnie. Popatrzyła na Kyle’a opartego o ścianę: miał minę kota, który zjadł kanarka. Było dla niej oczywiste, że już wcześniej wiedział o „małej” niespodziance swojej matki.
– Sam dowiedziałem się o tym dopiero dziś po południu. Pomyślałem, że najlepiej będzie, jeśli mama ci powie. – Kyle popatrzył na matkę, której cienki nos sterczał prawie pod kątem dziewięćdziesięciu stopni.
Dlaczego Fiona Wallace to robi? Casey zastanawiała się, czy wygląda jak idiotka. Z pewnością tak właśnie się czuła. Czy spodziewali się może, że zacznie krzyczeć z radości, że porwie ich w ramiona? Czy oczekiwali, że podziękuje im z głębi serca? Nie w tym życiu. To był pomysł Kyle’a, żeby uciec i zaoszczędzić wszystkim całego tego zamieszania i kłopotu. Skąd się wzięła ta nonsensowna propozycja wesela? Znowu poczuła, jak zimny dreszcz przebiega jej po ramionach.
– Casey, co ty na to? – Kyłe wziął ją za ramię i odciągnął od drzwi.
– Jestem zbyt wstrząśnięta. Brak mi słów.
– Widzisz, mamo. Mówiłem ci. Nie musisz zupełnie nic robić, kochanie. Niech mama zajmie się wszystkimi szczegółami, a będzie o nas mówiło całe Sweetwater.
– Ale, Kyle, sądziłam, że my… – Casey czuła, jak mocno bije jej serce. Już sama myśl o obecności jej mamy i Fiony Wałlace w jednym pokoju była nie do przyjęcia. Nie będą musieli przygotowywać wesela, pójdą na jej pogrzeb, bo ona tego nie wytrzyma.
– Nie zaprzątaj sobie niczym tej swojej ślicznej główki. Zostaw to mamie. Musisz tylko zdecydować o kolorze lukru na torcie. – Kyle odwrócił się w stronę matki. – Jeśli moglibyśmy zostać przez minutkę sami, to potem wrócę i wypijemy razem wieczornego drinka.
Fiona skinęła głową.
– Oczywiście, skarbie. Będę musiała porozmawiać z twoją matką, Casey. Zadzwonię do niej w którymś momencie. – Casey kiwnęła głową. Nie wiedziała, co innego mogłaby zrobić. Fiona i jej matka w tym samym pokoju! Byłaby to nieuchronna katastrofa.
– Co o tym sądzisz? Jesteś zaskoczona? – spytał Kyle. – Całe miasto będzie o tobie mówić. Nie martw się o nic, mama wszystko załatwi. Jest dobra w takich sprawach. Zyskasz czas na myślenie o sposobach, w jakie ty i ja możemy…
– Na Boga, Kyle! Czy tylko o tym jesteś w stanie myśleć? – Nagle ożyły wszystkie jej poprzednie wątpliwości. Czy potrafi doprowadzić to do końca? Może powinna powiedzieć Kyle’owi prawdę. Czy nadal będzie chciał się z nią ożenić?
Pociągnął ją w kąt werandy, z dala od drzwi wejściowych, po czym objął ją, chwycił za pośladki i ścisnął je, przyciągając ją do swoich lędźwi. Casey poczuła jego nabrzmiały, sztywny członek i skuliła się ze strachu.
– Wydaje się, że tak, kiedy jestem przy tobie. – Nadal ocierał się o nią, przesuwając ustami po jej szyi.
– Przestań! – Próbowała go odepchnąć, ale ją przytrzymał.
– Po prostu się rozluźnij, nie wiesz, co tracisz – mówił bełkotliwie z powodu wina, które wypił podczas obiadu i potem. Sięgnął do jej piersi okrytych cienkim materiałem sukienki.
Casey zamarła. Gdyby zamknęła oczy, mogłaby udawać. Równie szybko jak przyciągnął ją do siebie, teraz ją odepchnął.
– Cholera, Casey, zachowujesz się jak jakaś pieprzona dziewica. Wiem, że nią nie jesteś, więc po prostu skończmy od razu z tym kitem. Moi rodzice są gotowi wydać mnóstwo pieniędzy na wesele, toteż ty powinnaś dać mi przynajmniej zadatek na poczet tego, co dostanę potem. – Popchnął ją tak, że się potknęła. Chwyciła się balustrady werandy.
Odrętwiała wpatrywała się w Kyle’a. Z rozmachem usiadł na bujanym wiklinowym fotelu, na urodziwej twarzy miał głupawy uśmieszek.
– Co w ciebie wstąpiło, Kyle? Dlaczego tak się zachowujesz?
– Nie chodzi o coś, co we mnie „wstąpiło”, jak mówisz, kochanie, tylko o to, co ze mnie wychodzi. – Zachichotał.
Casey poczuła mdłości. Myślała, że jest inny, że jest jej szansą na normalne życie.
– Idę do domu. Postaram się zapomnieć, że to się w ogóle zdarzyło. – Zeszła po stopniach w ciemność. Kyle był tylko mężczyzną. Wiedziała, że ma pragnienia i popędy. Liczyła jednak na to, że będzie wobec niej trochę delikatniejszy. Powiedziała mu, że chce poczekać do ślubu. Do tej pory szanował jej decyzję. Może naprawdę uważał, że jest mu coś winna? Nigdy nie poprosiłaby o nic jego rodziców, nie mówiąc już o tym, żeby zapłacili za ich wesele.
Casey usłyszała, że Kyle ją woła, ale go zignorowała. Chciała znaleźć się w domu, żeby się ukryć. Odgrodzić się od świata i zastanowić, co ma zrobić ze swoim życiem. Czuła się stara i wyniszczona, chociaż miała zaledwie osiemnaście lat.
Kyle był jej szansą na lepsze życie, przy nim miała poczuć się młodo i beztrosko. W tej chwili jednak nic takiego nie odczuwała.
– Casey, cholera, przepraszam. – Usłyszała za sobą kroki Kyle’a i zatrzymała się. Rzucił się na nią. Przewrócili się na ziemię i Kyle przykrył ją swoim ciałem.
– Powiedziałem, że cię przepraszam, czego chcesz więcej? – Czuła, jak jego członek znów nabrzmiewa.
Uniosła kolana między rozrzuconymi nogami Kyle’a, wbiła obcasy w miękką trawę i wysunęła się spod niego. Przez moment ocierał się o trawnik. Gdyby nie była tak przerażona, może by się roześmiała. Wiedziała jednak, co mogłoby się wtedy stać. Nie miała ochoty ryzykować.
Kyle podniósł się, Casey też wstała, strzepując czerwoną ziemię i trawę ze swojej najlepszej sukienki, która teraz była okropnie poplamiona.
Zapachy ziemi i trawy rozeszły się w nocnym powietrzu, gdy Casey, drżąc, stała w ciemności. Kyle wpatrywał się w nią, jednak nic nie mówił. Bała się wypowiedzieć słowa, które wszystko by przekreśliły. Niech padną z jego ust.
Kyle zrobił krok w jej stronę z rękami wyciągniętymi przed siebie.
– Nie wiem, co we mnie wstąpiło dziś wieczorem. Przepraszam.
Casey wpatrywała się w niego, nie będąc w stanie się poruszyć. Czuła wewnętrzne rozedrganie, drżały też jej ręce. Ścisnęła dłońmi materiał sukienki, żeby to ukryć.
– Czy możemy zapomnieć to, co się zdarzyło, Casey? Kocham cię. – Spojrzenie Kyle’a złagodniało. Zazwyczaj idealnie wyprostowany, przyjął teraz niedbałą pozę, jakby zszedł ze strony magazynu „Southern Gentlemen”.
Wyciągnął rękę w geście pojednania. Chociaż rozum jej to odradzał, rozwarła ramiona. Przygarnął ją w łagodnym uścisku, kładąc jej głowę na swojej piersi. Robił to, co powinien. Pocieszał ją. Reszta przyjdzie później, potrzebowała po prostu czasu. Uniosła głowę i popatrzyła na Kyle’a. Ujął jej twarz w obie dłonie i jednocześnie przycisnął do niej biodra. Mocno, bardzo mocno.
– Przestań! – Pchnęła Kyle’a w pierś, a on ściskał jej twarz rękami. Szamotała się i cofała.
– Ty podpuszczalska suko. Tylko poczekaj. – Chwycił sukienkę przy szyi i szarpnął. Biały, przejrzysty materiał rozdarł się jak papier.
Casey stała nieruchomo. Wiedziała, że tak będzie dla niej lepiej.
Następny był stanik. Zsunął ramiączka z jej barków i rozerwał biustonosz, a potem rzucił go na ziemię.
Zakryła piersi drżącymi rękami i modliła się, żeby jej nie zgwałcił.
Mój Boże, to jest Kyle, mężczyzna, za którego mam wyjść za mąż.
W chłodnym nocnym powietrzu sutki jej piersi stwardniały. Kyle wziął każdy między kciuk i palec wskazujący i uszczypnął, a potem się zaśmiał.
Nie była w stanie się ruszyć. Płonęła, każde szarpnięcie wywoływało ból.
– Wiedziałem, że masz duże piersi.
Usłyszała brzęk metalu, gdy rozpinał klamrę przy pasku. Potem zamek.
– Cholera, nie stój tak. Chcesz tego tak samo jak ja.
Popatrzyła za Kyle’a. Było ciemno. Zasłaniały ich drzewa rosnące na końcu trawnika. Nie było szans, że zauważą ich rodzice Kyle’a. Nie miał kto przyjść jej z pomocą, chyba że krzykiem zwróciłaby czyjąś uwagę.
Jasnowłosa głowa Kyle’a była na jej piersiach. Lizał jej sutki, potem zaczął kąsać delikatną skórę.
Łzy napłynęły jej do oczu, gdy kontynuował pieszczoty.
Po jednym szybkim ruchu jej majtki stały się białą kropką na ciemnym trawniku. Oddech Kyle’a był ciężki i przyśpieszony. Nie stawiała oporu, wiedząc, że jeśli zacznie walczyć, to i tak przegra.
Przycisnął ją do ziemi i opuścił spodnie do kolan. Ponieważ przytrzymywał ją tylko jedną ręką, odepchnęła go i przetoczyła się w bok. Zerwała się, przyciskając do ciała podartą sukienkę, i pobiegła przez tylne podwórka, przeskakując ogrodowe węże i krzesła. Pędziła, dopóki nie zabrakło jej tchu. Kiedy natrafiła na gąszcz oleandrów, wsunęła się za nie i kucnęła. Czekała, bojąc się odetchnąć, dopóki nie nabrała pewności, że może ruszyć dalej. Owinęła się podartą sukienką. Pobiegła do domu co sił w nogach.
Ich dom był jednym z najstarszych w tej części miasta. Babcia podarowała go jej ojcu, kiedy dziesięć lat temu przeprowadziła się do nowego mieszkania w domu wielorodzinnym. Casey nienawidziła tego miejsca, mimo że kiedyś mieszkała tu babcia. Same złe rzeczy przydarzyły się jej w tym domu. Nie mogła się doczekać, kiedy go opuści.
Ten dwukondygnacyjny budynek, z którego płatami odpadała żółta farba, mógłby wyglądać zupełnie inaczej, gdyby jej matka wydawała trochę pieniędzy na remonty. Matka mówiła, że to nieważne, jak dom prezentuje się z zewnątrz. Należy się troszczyć o to, co znajduje się w środku. Ludzie lubią patrzeć na piękne przedmioty, na koronkowe firanki i delikatną porcelanę.
Casey po cichu wyjęła z okna siatkę przeciw owadom i wsunęła ją do wewnątrz pokoju. Zapach kapryfolium i jaśminu utrzymywał się jeszcze w nocnym powietrzu. Przestraszył ją pisk kota. Zaczerpnęła głęboko powietrza, przekładając nogi przez parapet.
Gdy znalazła się w środku, obiegła spojrzeniem pokój, chcąc się upewnić, że nikogo w nim nie ma. Łańcuszek na drzwiach, który czasami zapewniał jej odrobinę bezpieczeństwa, był nadal na swoim miejscu. Włożenie siatki na miejsce zajęło tylko sekundę.
Oparta o okienną framugę oglądała swój pokój oczami obcego człowieka. Co obcy pomyślałby o podwójnym łóżku z cienkim materacem? O białej kordonkowej kapie wytartej ze starości? O dębowym nocnym stoliku pokrytym nacięciami i kółkami od szklanek? Komoda była bladoniebieska; sama ją wiele razy malowała. Plakaty, na brzegach zawinięte od starości, wisiały na wyblakłych ścianach. Lampa z baleriną, ta, którą dała jej babcia Gracie, była jedyną dziewczęcą ozdobą w tym przygnębiającym wnętrzu. Nie był to taki pokój, jaki miała Darlene.
Wiedziała, że powinna namoczyć poplamioną sukienkę – w zimnej wodzie, ale musiałaby wyjść poza pokój, a nie miała na to ochoty. Powinna też zadzwonić do Kyle’a i powiedzieć mu, żeby poszedł do diabła. Choć tak rozpaczliwie pragnęła opuścić dom rodzinny, wiedziała teraz, że w żadnym razie nie może wyjść za Kyle’a. Zadzwoni do niego z samego rana i, jeśli będzie jeszcze spał, nagra się na automatyczną sekretarkę. Sukienkę razem z butami schowała głęboko w szafie. Jutro będzie dość czasu, żeby zająć się praniem. Może zresztą nie warto, skoro Kyle rozdarł całą górę sukienki. Popatrzyła na łańcuszek. Lepiej go zdjąć. Matka zrobiłaby piekło, gdyby usiłowała otworzyć drzwi i nie mogła wejść. Tyle miała z tej prywatności! Raz spytała matkę, dlaczego nie pozwala zakładać łańcuszka. Odpowiedź była niczym policzek. Usłyszała, że gdyby nie była taką dziwką, mogłaby zamykać drzwi na łańcuszek. Powiedziała, że nie chce, by jakiś niespodziewany gość powitał ją, kiedy przyjdzie obudzić córkę do szkoły. Ale Casey dobrze wiedziała, że nie to było powodem. I matka też to wiedziała.
Ostrożnie wysunęła łańcuszek z zamka. Położyła się na łóżku, mając nadzieję, że zaśnie. Modliła się, żeby zostawiono ją w spokoju. Przynajmniej tej nocy. Tej nocy, kiedy czuła, że przyszłość wymyka jej się z rąk, chciała mieć święty spokój.