Rozdział 9

Simpson się spóźniał.

Dave Edmunds spojrzał na zegarek. Gdzież on, u licha, hył? Nie powinien był się dać namówić na to spotkanie na wiejskiej drodze. Najpierw posłał go do diabła, ale potem f,rozumiał, że wszelkie negocjacje muszą się odbyć w tajem¬nicy. Nie chciał rozgło'su. Zniwelowałby wtedy niewielką prze¬wagę, jaką miał po ogłoszeniu, że ciała Sophie i Michaela nie zostały znalezione w domu. Oczywiście, był szczęśliwy, że istniała szansa, że żyją, i zrobiłby wszystko, żeby ich odnaleźć. Jednak dopóki nie było dowodu, że nie zginęli, miał szansę zawrzeć układ, zanim się pojawią. Ktoś musiał zapłacić, dlacze¬go nie jemu? Mógłby wycisnąć z nich ładną sumkę, żeby dostać tadny procent. Mógłby wtedy posłać Michaela do college'u.

Ci dranie z gazownictwa muszą wiedzieć, jakich mógłby im narobić nieprzyjemności, gdyby nie zgodzili się na negocjacje. W przeciwnym razie Simpson nie zadzwoniłby do niego, przy¬znając się, że pracuje w spółce gazowej, i nie zaproponowałby spotkania.

Teraz ten drań kazał mu na siebie czekać. Gra psycholo¬giczna?

Nie, już jest. Rozpoznał samochód. Kiedy się zatrzymał, Dave podszedł do samochodu.

Simpson otworzył okno.

– Spóźniłeś się. Dwadzieścia minut. Nienawidzę spóźniaI¬stwa. Wiesz, ile spraw był przegrał, gdybym się spóźniał?

– Przepraszam – powiedział Simpson. – Zatrzymali mnie w biurze. Jest weekend, ale to jest duży interes. Kiedy roz¬mawiałem z tobą przez telefon, powiedziałeś, że nie zejdziesz poniżej sumy, którą wymieniłeś. Moi przełożeni zbaranieli.

– Nie czaruj mnie. Mają nóż na gardle. Albo układ, albo zobaczycie mnie w sądzie, jak trzęsę się przed ławą przysię¬głych i opowiadam, jak wasza firma naraziła życie mojego syna. – Naprawdę myślisz, że mógłbyś wydusić coś od nas, skoro nikomu nic się nie stało?

– Tego nie wiemy. Może moja była żona dostała wstrząś¬nienia mózgu i włóczy się gdzieś, cierpiąc katusze? Bądź co bądź jeszcze jej nie znaleziono. Może będę musiał wynająć prywatnych detektywów. To kosztuje. Nie zdajecie sobie spra¬wy, jakich kłopotów mogę wam przysporzyć. Pod koniec tygo¬dnia mieszkańcy wszystkich domów w okolicy mogą złożyć pozew przeciwko spółce, która stworzyła psychiczne zagroże¬nie. Lepiej zrobicie, jeśli teraz się dogadamy i będę cicho.

– Moi przełożeni się z tobą zgadzają – przyznał Simpson z uśmiechem. – Chcieli tylko, żebym się trochę potargował. Powiedziałem im, że nie pójdziesz na to. Tak czy owak nie mam upoważnienia, żeby negocjować z tobą taką ugodę. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, przyjedzie tu ktoś, kto może to zrobić.

– Kto?

– George Londrum.

– Komisarz robot publicznych? – Edmunds zagwizdał.

– Słyszałem, że zdefraudował wszystkie pieniądze, kiedy został komisarzem.

– To nie znaczy, że nie dba o rozwój firmy. Będzie pełnił funkcję jeszcze tylko przez dwa lata, a potem chce mieć miły kącik, do którego będzie mógł wrócić.

– Firma nie będzie prosperowała, jeśli będę zmuszony wyci¬snąć z nich ostatni grosz.

– Więc mogę do niego zadzwonić i poprosić, żeby tu przyje¬chał? Czeka na stacji benzynowej kilka kilometrów stąd.

Edmunds chwilę się zastanowił. Dlaczego nie? Londrum był politykiem, a on wiedział, jak rozmawiać z politykami.

_ Oczywiście. Niech przyjedzie. Jużja sobie z nim poradzI;;. Simpson uśmiechnął się.

– No tak.

Wybrał numer.

_ Pan Edmunds mówi, że z przyjemnością się z tobą zobaczy.

Simpson zaczął zamykać okno.

_ A teraz, jeśli pan pozwoli, oddalę się. Jestem pewien, że nie chcielibyście rozmawiać przy świadkach. Pan Londrum będzie tu za kilka minut. Wie pan, jak on wygląda?

– Oczywiście.

Edmunds obserwował, jak Simpson odjeżdża. Miał rację.

Wolał rozmawiać bez świadków. Żałował tylko, że za bardzo się bał, żeby nagrać tę rozmowę. Nie miał pojęcia, że komisarz był zamieszany w sprawy spółki.

Simpson zwolnił, kiedy na zakręcie minął go lincoln. Podniósł w górę rękę i pojechał dalej.

Lincoln. Oczywiście Londrum jeździł dużym, luksusowym samochodem. Pewnie chciał mu zaimponować, a zarazem onie¬śmielić.

Samochód był coraz bliżej.


_ Boże! – Jock rzucił karty na stół, kiedy włączył się alarm na monitorze w bibliotece. – Michael! – Skoczył na równe nogi. _ Powinienem był się tego spodziewać. Mieliśmy szczęście, że nie miał ataku zeszłej nocy.

_ U siądź – polecił MacDuff, idąc w stronę drzwi. – Zajmę się tym.

_ Ja jestem za niego odpowiedzialny. Obiecałem Sophie, że… On nawet cię nie zna.

_ A więc powinien zacząć mnie poznawać. – Uśmiechnął się. – Zaufaj mi, Jock. Zajmowałem się tobą, kiedy miałeś napady manii. Teraz mogę się zająć chłopcem.

_ Dlaczego chcesz to zrobić? – zapytał Jock, idąc za MacDuffem do hallu. – To mój…

_ Zgodziłem się, żeby tu został – przypomniał MacDuH, wchodząc po schodach. – Teraz muszę go poznać.

– Bo jest jednym z nas – powiedział miękko Jock.

– Jeszcze nie. Mnie nie tak łatwo przekonać. Ale ty go lubisz, a to mi utrudnia. Zostań tutaj, chyba że cię zawołam. Poradzę sobie, Jock.

MacDuff otworzył drzwi sypialni Michaela. Ciszę domu rozdarł krzyk chłopca. Teraz siedział w łóżku, starając się złapać oddech.

MacDuff podszedł szybko do Michaela i potrząsnął nim lekko.

– Obudź się, chłopcze. Nic ci się nie stanie.

Po policzkach Michaela płynęły łzy. Otworzył oczy. Krzyknął znowu, kiedy zobaczył przed sobą twarz Mac Duffa. Wyrwał mu się i przekręcił na drugą stronę łóżka, złapał lampkę stojącą na stoliku nocnym, wyrwał kabel z gniazdka i rzucił nią w MacDuffa.

MacDuff zrobił unik.

– Do cholery. Nie mam zamiaru… – Szybko znalazł się przy chłopcu i chwycił go za ręce. – Przestań. Jock by się nieźle uśmiał, gdybyś zdołał mnie zranić.

– Jock? Gdzie on jest?

– Na dole. Czeka, aż wrócę. – MacDuff odepchnął chłopca.

– Wiesz, kim jestem?

– Właścicielem tego zamku. – Michael zagryzł wargę.

– Przepraszam. Nie chciałem…

– Nie przepraszaj. Nie byłeś do końca wy budzony ze snu.

Spodziewałem się, że możesz gwałtownie zareagować. Chociaż nie przewidziałem akurat lampy.

– Nie wiedziałem, kim…

– Wiem. – Chłopiec wciąż się trząsł. Daj mu odzyskać dumę, pomyślał MacDuff, wstał i podszedł do okna. – Ale tu duszno. – Otworzył okno. – Brakuje powietrza. Sam będę pewnie miał koszmary.

Michael przez chwilę się nie odzywał, wreszcie powiedział: – Nie dlatego miewam koszmary. Pan chyba o tym wie. MacDuff spojrzał przez ramię. Wydawało się, że chłopiec dochodził do siebie, jego puls wracał do normy.

_ Wiem. Ale wydawało mi się, że to należy w takiej chwili powiedzieć.

– Chce mnie pan zapytać o koszmary?

– Dlaczego miałbym to robić? To nie moja sprawa.

– Więc dlaczego pan tutaj przyszedł?

– Zaprosiłem cię tu. Jeśli masz problem, do moich obowiązków należy postarać się go rozwiązać. Nie będę mógł tego zrobić, jeśli się nie poznamy.

– Jock mnie tu przywiózł – przypomniał chłopiec. – Nie chcę panu zawracać głowy.

– Gdybyś mi zawracał głowę, nie pozwoliłbym Jockowi, żeby cię tu przywoził. – Milczał chwilę• – Wyjaśnijmy sobie jedno. Nie zadaję pytań i nie jestem twoją matką.

– Tak. Nie rzucałbym w mamę lampą.

– Mam nadzieję – mruknąl MacDuff. – Bicie kobiet jest surowo zakazane w tym domu.

– Może,już pan iść. Wszystko w porządku.

– Nie staraj się mnie pozbyć. Mam wrażenie, że nie do końca wywiązuję się ze swoich obowiązków wobec ciebie. Co twoja matka robi, kiedy wybudzasz się z tych kosz¬marów?

– Nie jest pan moją matką – odparł chłodno chłopiec.

– Mądrala.

Michael otworzył szeroko oczy.

_ Przepraszam. Wymknęło mi się. Wiem, że to było nie¬grzeczne, a nawet…

_ Przestań traktować mnie jak potwora. Nie zetnę ci za to głowy.

– Ale jest pan stary, poza tym mama mówiła, że jest pan jakimś lordem i że powinienem być grzeczny.

– Nie jestem taki stary.

– Starszy od Jocka.

– Połowa ludzi na ziemi jest starsza od Jocka. Mam trzydzieści parę lat i doświadczenie, które sprawiło, że jestem tym, kim jestem. Wy, Amerykanie, nie potraficie okazać szacunku.

– Zna pan wielu Amerykanów?

– Kilku. Teraz powiedz, co twoja mama robi, kiedy SIę wybudzasz z tych koszmarów.

– Robi mi gorącą czekoladę i rozmawia ze mną.

– Nie pójdę na dół do kuchni po czekoladę, i za słabo się znamy, żeby zajęła nas rozmowa.

– Mogę już zasnąć. Nie musi pan nic robić.

– Bzdury. To dziwne miejsce. Pozbycie się napięcia zajmie ci dużo czasu. Chyba ci to wybiję z głowy.

Michel zamarł.

– Słucham?

– Nie dosłownie. Jock mówi, że grasz w piłkę.

– Tak.

– Kiedy byłem w szkole, też grałem. Chodźmy na dwór. Pogramy trochę. Kiedy skończymy, będziesz wykończony.

– Teraz? W środku nocy?

– Dlaczego nie? Masz coś lepszego do roboty? Włóż buty i chodź.

Michael odrzucił na bok koc. Na jego twarzy malowało się podniecenie.

– To gdzie mamy iść?

– Pójdziemy na polanę nad klifem, na tyłach zamku. Stamtąd będzie widać morze. Moi przodkowie pochodzili z gór, bardzo lubili wszelkiego rodzaju popisy zręcznościowe. Teren jest płaski, na pewno znajdę gdzieś piłkę.

– A co się stanie, jeśli wkopię piłkę do morza?

– Będziesz musiał po nią lecieć. A co myślałeś?


Nate Kelly rzeczywiście wyglądał jak Fred Astaire. Tylko jego sposób poruszania się był mniej taneczny, a bardziej zdecydowany.

– Musimy działać szybko – powiedział do Royda, będąc jeszcze w odległości kilku metrów. – Musimy dostać się do środka i przedostać się do działu kadr, zanim dojdzie do spięcia. – Spojrzał w jej stronę – Sophie Dunston?

– Tak.

– Miło cię poznać. Trzymaj się blisko mnie i wykonuj moje polecenia, może uda nam się wtedy wyjść z tego cało. – Od¬wrócił się i ruszył w stronę zakładu. – Idziesz z nami, Royd? – Nie. Zostanę tutaj, na wypadek gdybyście potrzebowali szybkiego odwrotu.

– Póki prąd będzie wyłączony, nic nam nie będzie. W ka¬drach jest pusto o tej porze.

– Żeby nie były to twoje ostatnie słowa. Nigdy do końca nie przewidzisz, co się może zdarzyć. – Royd zwrócił się do Sophie: – To twoja ostatnia szansa. Pozwól Kelly'emu robić to, co do niego należy.

– Mam stracić możliwość zdobycia tego dysku? Przecież on będzie musiał wziąć do ręki każdy dysk, każdy papierek. Świa¬tła włączą się na długo przed tym, kiedy on opuści budynek. Ja od razu rozpoznam właściwy dysk.

– To prawda – przyznał Kelly. – Ale możesz nie wydostać się z zakładu w ddpowiednim czasie. Od momentu dostania się do sejfu będziesz zdana wyłącznie na siebie. Ja będę musiał wrócić do roboty i udawać, że przez cały czas nie opuściłem stanowiska pracy. – Spojrzał na Royda. – Chyba że chcesz, żebym zaryzykował i wyprowadził ją stamtąd?

– Nie – odparł krótko Royd. – To jej wybór. Nie mam zamiaru ryzykować twojego stanowiska w zakładzie. Jeśli bę¬dzie trzeba, sam po nią pójdę.

– Nie ma mowy – powiedział Sophie. – Nikt nie będzie nadstawiał za mnie karku. Róbcie swoje, a ja będę robiła swoje. Dam sobie radę. – Zamilkła. Właśnie przed ich oczami stanął zakład w całej swojej okazałości. Trzypiętrowy budynek oto¬czony ogrodzeniem. W każdym oknie paliło się światło. Zo¬baczyła trzy ogromne ciężarówki, przy których uwijali się mężczyźni. Przeszedł ją dreszcz. – Jak mamy ominąć tych ludzi?

– Wejdziemy przez piwnicę po drugiej stronie. Tam jest dużo spokojniej. Tylko jeden strażnik, który zazwyczaj stoi na rogu i obserwuje ciężarówki – wyjaśnił Kelly. – Południową bramę i drzwi do piwnicy zostawiłem otwarte. – Schodzili tera po stromym wzgórzu. – To, co było w piwnicach, zostało już wywiezione, więc mamy szansę, że w ogóle nie natkniemy się na strażnika. Po wejściu do środka skierujemy się od razu na lewo, do schodów ewakuacyjnych i pójdziemy na drugie piętro. Potem znowu skręcimy w lewo, będziemy szli jakieś sto me¬trów, potem w prawo i dwadzieścia metrów. Zapamiętałaś?

– Schody ewakuacyjne na lewo. Drugie piętro, na lewo sto metrów, w prawo i dwadzieścia metrów.

– W porządku. Nie zapomnij. Zapamiętaj każdy swój krok.

Będziesz wracać sama. Mam dla ciebie okulary na podczer¬wień, ale przez nie niektóre rzeczy wyglądają inaczej.

– Żadnych latarek?

– Dopiero w pokoju kadr będą nam potrzebne przy otwieraniu sejfu. Ale biura na drugim piętrze są przeszklone i nie możemy pozwolić, żeby ktoś nas tam zobaczył. Kiedy stamtąd wyjdziemy, ja pójdę w stronę klatki schodowej i na trzecie piętro, do siebie, ty wrócisz tą samą drogą, którą wejdziemy. Wszystko jasne?

Skinęła głową.

– Powinnam wziąć broń?

– Nie – powiedział Royd. – Możesz zechcieć jej użyć, a chcemy, żebyś uniknęła konfrontacji. Tak będzie bezpieczniej. – Nie chcesz ryzykować utraty Kelly'ego jako wtyczki?

– Oczywiście – odparł chłodno Royd. – Cieszę się, że zrozumiałaś, jakie są w tej chwili priorytety.

– Nie mam wątpliwości.

Byli już prawie przy bramie. Sophie miała spocone ręce.

– Będziesz tu na mnie czekał?

– Jeśli niczego nie zawalisz i nie będę musiał tam po ciebie iść. – Uśmiechnął się. – Jak już wiesz, nie mogę ryzykować utraty Kelly'ego jako wtyczki.

– Nie nawalę.

Miała nadzieję, że to jest prawda. Nie spodziewała się, że będzie się aż tak bała.

– Zaczekaj tutaj. – Kelly otworzył bramę i wślizgnął się na drugą stronę. Dwie minuty później był już z powrotem. – Stra¬żnik stoi na rogu, obserwuje ciężarówki. Royd, zostań tu i miej na niego oko. – Wziął Sophie za rękę. – Schyl się i biegnij!

Biegła.

Dziesięć metrów do piwnicy.

Boże, światła były takjasne, że strażnik mógłby ich zobaczyć w każdej chwili, gdyby się tylko odwrócił.

Jeszcze metr.

Byli już w środku.

Odczula ulgę, ale Kelly nie dał jej złapać oddechu. Ciągnął ją w stronę schodów ewakuacyjnych.

_ Pośpiesz się, za trzy minuty zgaśnie światło.

Dwie minuty później byli już na drugim piętrze. Kelly spojrzał w stronę przeszklonych biur, w których panowała ciemność.

_ Pusto. Wchodzimy. Jeśli będziemy mieli szczęście, wejdziemy tam, zanim…

Ciemność. Absolutna ciemność.

_ Nie mieliśmy szczęścia – stwierdził Kelly, wkładając swoje okulary i biegnąc korytarzem – Trzymaj się mnie, możemy nie mieć wystarczająco dużo czasu. Może nam zabraknąć tej minuty…


Cholera.

Royd wczołgał się pod jeden z samochodów zaparkowanych przed zakładem, kiedy usłyszał krzyki biegających bezładnie strażników.

Spojrzał na zegarek. Nie włączył timera. Niedobrze.

Czy w takim razie powinien pójść za nimi?

Nie przy takiej robocie. Zawsze musi być ktoś w odwodzie. Powiedział Sophie, że musi polegać tylko na sobie.

Musi wiedzieć, że skoro się zobowiązała, to brała na siebie ryzyko. Pomyśl, jak ją stąd wydostać, zanim cały zakład stanie w płomieniach, nakazał sobie. Kelly zrobił, co mógł, ale kiedy Sophie wyjdzie stamtąd, nie będzie już mógł jej pomoc.

Odpowiedzialność Royda zaczynała się tam, gdzie kończyła się odpowiedzialność Kelly' ego.

Znowu spojrzał na zegarek. Minęły dopiero dwie minuty.

Mieli jeszcze dziesięć.

Zaczął wyczołgiwać się spod samochodu.


– Zostało jeszcze dziesięć minut – mruknęła Sophie, kieru¬jąc światło latarki na zamek sejfu.

– Cicho. – Ręce Kelly'ego delikatnie obracały gałkę.

Miał piękne ręce, zgrabne palce. To dziwne podziwiać ręce włamywacza. Chociaż nie było nic dziwniejszego od tego, że była teraz tutaj, ryzykując życie swoje i jego.

Na miłość boską, otwórz ten sejf. Siedem minut.

Ostatnia minuta zdawała się wiecznością. Sześć minut.

Czuła, jak serce podskakuje jej do gardła. Szybciej! Szybciej!

Drzwi się otworzyły.

Kelly odsunął się.

– Masz tylko dwie minuty. Musisz jeszcze stąd wyjść.

– Dzięki. – Nerwowo przeglądała zawartość pierwszego pudełka z dyskami. – Nie ma go tu. – Sięgnęła po drugie. _ Tutaj też, cholera.

– Czas się kończy.

– Nie ma… – Nagle Zobaczyła dysk na dnie pudełka. Kod Sanborne'a, który był na dysku z REM-4.

– Znalazłaś?

– To nie jest ten sam dysk. Nie wiem, czy… _ Stanęła na nogi, rozglądając się po pokoju. Potrzebny był jej laptop. Zoba¬czyła jeden w rogu, rzuciła się w jego stronę. – Muszę go skopiować.

Kelly zaklął cicho.

– Nie mamy czasu.

Znalazła na biurku czysty dysk i włączyła laptopa. Musi najpierw zapisać go na dysku laptopa, potem skopiować.

– Nie przyszłam tu po to, żeby wyjść z pustymi rękami.

– Więc weź ze sobą ten cholerny dysk.

– Zrobię to – powiedziała zaciekle. – To chyba nic jest właściwy dysk, ale należy do Sanborne'a. Może się przydać. – Spojrzała za siebie. – Idź już. Musisz wrócić, zanim włączy się światło. Wykasuję dysk z laptopa, włożę dysk do sejfu i zamknę go. Zajmie mi to chwilkę.

Spojrzał na zegarek i ruszył w stronę drzwi.

– Najwyżej trzy minuty, Sophie. W przeciwnym razie nie będziesz miała czasu wyjść.

Zniknął za drzwiami.

Boże, żeby ten komputer zechciał odpalić. Włączył się!

Kopiowanie zajęło trzy minuty. Skasowała kopię z dysku laptopa, włożyła oryginał do sejfu i zamknęła go. Wybiegła na korytarz w stronę schodów ewakuacyjnych.

Mniej niż dwie minuty. Pędziła co tchu.'

Po chwili wybiegła z klatki schodowej.

Wciąż miałajeszcze minutę. Rzuciła się na drzwi i otworzyła jej gwałtownie.

Zapaliły się światła.

– Szybko. – Krzyknął Royd, złapał ją za rękę i ruszył w stro¬nę parkingu. Wepchnął ją pod pierwszy samochód. – Idiotko, dlaczego tak długo?

– Zamknij się. Musiałam. – Nie mogła złapać oddechu.

– Odesłałam Kelly'ego wcześniej. Miał wystarczająco dużo czasu, żeby wrócić.

– Jeśli nas złapią, to po nas. Módlmy się, żeby wszyscy pobiegli do środka sprawdzić, co się stało.

– Nie możemy wyjść bramą?

– Posłali tam strażników, żeby zobaczyli, czy nikt się nie włamał. Na razie będziemy musieli tu zostać i mieć nadzieję, że uda nam się kiedyś stąd wydostać.

– Na tym parkingu? – zdziwiła się.

– Nie. Pozwolimy się wywieźć stąd jednym z tych vanów.

– Co?

– Masz lepszy pomysł? – spytał sarkastycznie.

– Nie. Ale jestem prawie pewna, że to się nie uda.

– Ja też. Ale nie mamy wyjścia. Nie możemy wrócić do zakładu i dać się postrzelić, kiedy będziemy próbowali przedo¬stać się przez bramę. Mam nadzieję, że nie zostawiłaś żadnych śladów.

Zostawiła? Spieszyła się, ale starała się być ostrożna.

– Nie podoba mi się ta cisza.

– Nie myślałam, że będziemy mieli problem.

– Mam nadzieję, że nie – powiedział chłodno. – Nie mam zamiaru dać się złapać.


Teren wokół ciężarówek wydawał się pusty. Może nie było w nich nic ważnego i wszyscy pobiegli do zakładu sprawdzić, co się stało.,.

– Wchodź! – Royd popchnął ją w stronę jednej z ciężarówek i szybko wszedł za nią. Rozejrzał się dokoła na stojące tam meble. – Metalowa szafka. – Podszedł do niej i otworzył drzwi. – Cholera, szuflady – wymamrotał. Sięgnął do kieszeni i wyjął z niego niewielki przedmiot. – Obserwuj wejście, tymczasem ja pozbędę się tych szuflad.

Przeczołgała się na tył samochodu.

– Co to? Scyzoryk armii szwajcarskiej?

– Lepiej wyposażony, ale ten sam pomysł. Co tam się dzieje?

– Sporo. Strażnicy się kręcą. Pospiesz się!

– Spieszę się. Jeszcze tylko jedna szuflada. Ta na górze może zostać.

– Idzie tu strażnik. Nie, zatrzymał się. Rozmawia z kimś.

– Już. – Wstał, wziął szuflady i położył je za kanapą, która stała w rogu. – Chodź. Nie będzie wygodnie, ale zmieścimy się oboje..

– Nie jestem pewna. Karłem nie jesteś.

– Nie doceniasz mnie. – Wczołgali się do środka. – Za to ty jesteś wystarczająco chuda. Teraz cicho, dopóki nie uruchomią silnika.

Znowu ciemność. Bliskość.

Strach.

Serce waliło jej tak mocno, że była pewna, że Royd to słyszy.

– W porządku – wyszeptał. – Nie są zbyt rozgarnięci, w przeciwnym razie nie zostawiliby otwartych drzwi. Mamy szansę, i.e nie będzie im się chciało przeszukać ciężarówki.

Skinęła głową, ale nic nie powiedziała. Nie chciała ryzykować, że ktoś ich usłyszy.

Pięć minut. Dziesięć minut. Dwadzieścia minut. Trzydzieści minut. Czterdzieści minut.

Drzwi ciężarówki zamknięto z taką siłą, że metalowa szafka cała się zatrzęsła.

Sophie poczuła ulgę.

Po chwili silnik został uruchomiony.

Dlaczego zatrzymali ich przed główną bramą? Nie, puścili.

– Mówiłem ci, że będzie dobrze – powiedział Royd. – Kelly jest ekspertem. Prawdopodobnie nie zorientowali się, że prąd wyłączono specjalnie.

– Nienawidzę ludzi, którzy mówią "mówiłem ci".

– Przyznaję, że mam taką słabość. Tak często mam rację, że to zaczyna ludzi wkurzać.

Żartował. Byli zamknięci w tym metalowym pudle, a on się w ogóle nie przejmował. Miała ochotę go zabić.

.- Powinniśmy się cieszyć, że nie postąpili według normalnej procedury.

– To znaczy?.

– Zazwyczaj, zanim wyślą kontener mi statek, muszą wszystko zapieczętować.

– Dlaczego teraz tego nie zrobili?

– Musisz zapytać Sanborne'a.

– Jak masz zamiar wydostać się z tej ciężarówki, kiedy już dojedziemy na miejsce?

– Wymyślimy coś na poczekaniu – odparł beztrosko.

– Nie chcę działać w ten sposób. Ty wymyślasz na po¬czekaniu. Ja potrzebuję planu.

– A więc dobrze. Zaplanujmy coś. Ty pierwsza.

– Znąjdą nas, jak zaczną rozładowywanie. Będziemy musieli wydostać się wcześniej.

– To jakiś plan. Moim zdaniem powinniśmy poczekać, aż otworzą drzwi. Wtedy albo ich zabijemy, kiedy wejdą tu i za¬czną rozładowywać rzeczy, albo poczekamy, aż coś wyładują, i spróbujemy się wyślizgnąć. Będziemy improwizować.

– Nie muszę pytać, którą opcję wybierasz.

– Jasne, jestem żądnym krwi draniem, który nie może się doczekać, żeby zacząć zabijać.

– Nie, nie miałam na myśli… Nie mam prawa oskarżać Clę o…

– Och, na miłość boską, zamknij się – przerwał jej ostro.

– Masz prawo powiedzieć, co tylko ci do głowy przyjdzie, nie musisz cały czas zadręczać się Poczuciem winy.

Po chwili zapytał, zmieniąjąc temat:

– Znalazłaś dysk?

– Tak jakby.

– Albo go znalazłaś, albo nie.

– Nie znalazłam dysku z REM-4, ale znalazłam inny, który miał kody Sanborne'a. Skopiowałam go.

– Po co?

– Chcę zobaczyć, co tam jest. No i wkurzyłam się, że nie znalazłam REM-4. Cholera, miałam nadzieję, że tam będzie.

– Było wiadomo od początku, że szanse są niewielkie.

– Ale Pozwoliłeś mi tam pójść.

– Teraz masz nauczkę. Zawsze, jeśli będą choć najmniejsze szanse na powodzenie, pozwolę ci próbować. Mimo obietnicy, którą złożyłem tobie i Jockowi.

– Nie proszę cię o nic innego. Nie, to nieprawda. Jeśli kiedykolwiek narazisz życie mojego syna, zabiję cię.

– To oczywiste. Każdy z nas ma taki przycisk nieskoń¬czoności.

– Przycisk nieskończoności? – zdziwiła się.

– Spust, który uwalnia to, co w nas złe i dobre. Puszka I 'andory. Czyn albo osoba, która sprawia, że zrobisz wszystko, nawet przekroczysz granicę.

– Michael jest moim przyciskiem nieskończoności?

– A nie jest?

Wszystko, co dobre i złe…

– Chyba tak. Ale chciałam zabić Sanborne'a za to, co zrobił mojej rodzinie. Może istnieją też inne przyciski?

– W twoim przypadku to są ludzie, których kochasz. To prawda.

– A co jest twoim przyciskiem nieskończoności?

– Nienawiść.

Zaskoczyła ją ta odpowiedź. Powinna zmienić temat, ale kusiło ją, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o tym człowieku.

– Nienawiść to produkt. A co wywołuje tę nienawiść? Co jest tym spustem? Garwood?

– Może.

– Royd.

Chwilę milczał.

– REM-4 nie od razu na mnie zadziałał. Zwalczałem go, co wkurzało Sanborne'a i Bocha. Szukali wszelkiego sposobu, żeby mnie złamać. Podobnie jak Thomas Reilly wobec Jocka. Boch wpadł na pomysł, że użyją mojego młodszego brata, Todda, jako przynętę. Przykuli go do muru w Garwood i za każdym razem, kiedy nie wykonywałem rozkazu, bili go i od¬mawiali wody. Razem z REM-4 przyniosło to pożądany efekt. Niedługo potem stałem się tym, kim chcieli, żebym się stał. Posłusznym zombie. Ale Todd nie był już im potrzebny, bo umierał z wycieńczenia, tak był skatowany. Więc zabili go na moich oczach. Zdaje się, że to był końcowy egzamin. Wtedy byli mnie pewni. Boże, jacy oni byli głupi! To pokazuje, jak mało Sanborne wie o ludzkiej naturze. Śmierć Todda była początkiem końca ich panowania nade mną. Dwa miesiące później doszedłem do siebie.

– Chryste.

– Zapewniam cię, że on nie miał z tym nic wspólnego.

– Miałam na myśli… – Głos jej się załamał.

Cisza.

– Płaczesz?

Nie odpowiedziała.

Royd wyciągnął rękę i dotknął jej policzka.

– Płaczesz. Powinienem był się spodziewać.

– Jesteś zaskoczony? – Głos jej się załamywał. – Cały czas powtarzasz, jaka jestem delikatna.

– Nie chciałem twojego współczucia – powiedział po chwili milczenia. – Zapytałaś, więc odpowiedziałem. Co się stało, to się nie odstanie. To już minęło.

Ale wciąż miał koszmary i nie chciał sobie pomóc. Chciał podsycać nimi swoją nienawiść.

– To nie koniec. – Otarła łzy ręką. – Nie możesz tak mówić.

W ciąż to przeżywasz.

– Nie, teraz odzyskałem kontrolę. Ty też. Tak długo, jak masz kontrolę nad swoim umysłem i wolą, nie mogą ci nic zrobić.

– Wiem.

– Znajdziemy dysk. – W tonie jego głosu usłyszała absolutną pewność. – Musimy się tylko stąd wydostać. Kelly mówił, że ciężarówki rozładowują w doku. Muszę się dowiedzieć, jak się nazywa statek, na który załadują te wszystkie rzeczy. W ten sposób będziemy mogli się dowiedzieć, dokąd płynie.

– Pod warunkiem, że wydostaniemy się stąd niepostrzeże¬nie, bez żadnych ofiar śmiertelnych – powiedziała sucho. – Co zrobisz, jeśli kogoś zabijesz?

– Będę improwizował.


– Wszystko wydaje się w porządku – powiedział Gerald

Kenneth, kiedy Sanborne odebrał telefon.

– Przeciążenie sieci.

– A co z zapasowym generatorem?

– Wszystko w promieniu pięćdziesięciu mil siadło.

– Nie podoba mi się to.

– Strażnicy przeczesali teren. Żadnych intruzów, wszystko wydaje się w porządku – powtórzył Kenneth.

_ Muszę być pewien. Wychodzę z domu. Sam sprawdzę.

_ Rób, co chcesz. Staram ci się oszczędzić niepotrzebnej wycieczki tutaj.

_ Nie wydaje ci się, że ta Dunston może mieć z tym coś wspólnego?

_ To był wypadek. Nawet jeśli nie, musiał to zrobić ktoś z wewnątrz, ktoś, kto zna się na rzeczy. A to nie mogła być Dunston.

_ Nie podoba mi się to – powiedział jeszcze raz Sanborne i rozłączył się.

Загрузка...