Rozdział 14

Michael i Jock nie grali w piłkę. Siedzieli na jednym z ogromnych głazów, które otaczały polanę.

– Cześć, Sophie – odezwał się Jock, wstając – Wszystko w porządku?

Skinęła głową.

– Muszę porozmawiać z Michaelem. Zostawisz nas?

– Jasne. – Przez chwilę studiował wyrazjej twarzy, po czym odwrócił się do Michaela. – Myślę, że twoja mama potrzebuje pomocy. Zajmiesz się tym?

Michael skinął głową.

– Spotkamy się później.

Jock uśmiechnął się.

– Jasne.

– Royd chciał się z tobą zobaczyć, jest na dziedzińcu – powiedziała Sophie.

Skinął głową i ruszył w stronę ścieżki.

Sophie odwróciła się do Michaela. Jak powinna zacząć? -

Wyjeżdżasz, prawda?

Zamarła.

Michael stał wpatrzony w morze zabarwione kolorem zachodzącego słońca.

– W porządku, mamo.

Przez chwilę milczeli.

– To nie jest w porządku. Nie chcę tego robić. Nie chcę cię tu ostawiać. Jeśli to ci się nie spodoba, zrozumiem.

Potrząsnął głową.

– Jak mógłbym być na ciebie zły? Jesteś moją mamą. Dzieje się wokół ciebie wiele złego. Starasz się robić to, co jest dla nas najlepsze. Jock mówi, że ja muszę robić swoje.

– Jock?

– Nawet gdyby mi tego nie powiedział, nie byłbym zły.

– Wyciągnął rękę i położył na jej dłoni. – Pamiętasz, jak zeszłej nocy powiedziałaś mi o obowiązku, że czasami jest ciężarem, a czasami radością? Mówiłaś o mnie. Ale ja też mam swoje obowiązki. Masz problemy, aja powinienem ci ułatwiać sytua¬cję, jak mogę. Taki jest mój obowiązek. Pewnie będę się bał. Martwił o ciebie. Musisz mi obiecać, że nic ci się nie stanie.

– Postaram się… – A co tam! – Obiecuję.

– Jock powiedział, że ktoś zajmie się mną, kiedy on i MacDuff będą zajmowali się tobą. Nie będę sprawiał im problemów, mamo.

Łzy stanęły jej w gardle.

– Wiem. – Przytuliła go do siebie. – Jestem bardzo dumna I, ciebie. Czy Jock powiedział ci, kto przyjedzie, żeby się tobą I,ająć?

Potrząsnął głową.

– Więc powiem ci, co wiem.

– Nie teraz. Jock powie mi później. – Przytulił się do niej mocniej. – A może moglibyśmy tu chwilę razem posiedzieć? Ale ty chyba nie masz tyle czasu, prawda?

Pół godziny. Oczami wyobraźni widziała Royda przechadzającego się niecierpliwie po dziedzińcu.

Przytuliła go jeszcze mocniej.

– Wystarczająco. Nie ma pośpiechu.


Kiedy Sophie dotarła na dziedziniec, było już ciemno. Royd wyprowadził wypożyczony samochód przed stajnię.

– Musiałam spędzić z nim trochę czasu.

– Wiem, na miłość boską. Myślisz, że będę ci prawił kazania? – Otworzył drzwi od strony pasażera. – Dlatego odczekałem godzinę, zanim posłałem po ciebie Jocka. Wsiadaj. Powiedziałem Jockowi, żeby poczekał piętnaście minut, zanim tu wrócą. Chyba nie chcesz, żeby cię zobaczył?

– Moja torba.

– W bagażniku.

– Muszę porozmawiać z MacDuffem. To potrwa tylko chwilę.

– Już z nim rozmawiałem. Jane MacGuire zadzwoni do ciebie na komórkę. Wsiądziesz wreszcie? Nie chcesz chyba utrudniać tego dziecku.

Wsiadła.

– Nie, nie chcę. – Usiadła i zamknęła oczy. – Zabierz mnie stąd.

– To właśnie staram się zrobić.

Usłyszała trzaśnięcie drzwiami i start silnika. Royd odezwał się dopiero po kilku minutach.

– Ciężko?

Otworzyła oczy.

– Masz na myśli to, czy dostał histerii? Nie, był bardzo wyrozumiały i nie zrobił nic, co mogłoby mi złamać serce. To takie dobre dziecko, Royd.

Skinął głową.

– Wiem. Nie miałem okazji spędzić z nim zbyt wiele czasu, ale zauważyłem to. – Zamilkł, po czym dodał: – Jock jest przekonany, że Michael będzie bezpieczny. On zna tych ludzi i ufa im. To ci powinno pomóc.

– Jesteś podejrzanie miły – mruknęła, spoglądając na niego.

– Czyżby? Muszę się pilnować. – Nacisnął pedał gazu.

– Możesz jeszcze pomyśleć, że jestem porządnym człowiekiem.

– Nigdy nie powiedziałam, że nie wierzę…

– Przestań. Nigdy nie myślisz o mnie w powiązaniu z Garwood? Nie pamiętasz, kim byłem? Kim jestem?

– To nie znaczy, że nie jesteś porządny. Gdybym nie wie¬rzyła w ciebie, musiałabym wątpić też w siebie – wyznała i zmieniła temat: – Jock powiedział Michaelowi, że on i Mac Duff mają mnie ochraniać. Z tego co wiem, MacDuff jedzie szukać Devlina.

– Jego horyzonty się poszerzyły, odkąd powiedziałem mu, że Devlin jest jednym z ludzi Sanborne'a. Jeśli będzie musiał i Bocha, żeby dobrać się do skóry De¬vlinowi, zrobi to.

– Poza tym lepiej jest, że mamy wspólny plan, a nie działamy każdy na własną rękę.

– Właśnie. – Rozległ się dzwonek jego telefonu. – Royd.

– Kelly? – zapytała cicho Sophie.

Skinął głową.

– Zostań na miejscu. Jesteśmy w drodze do Miami. Dam ci znać, kiedy masz wrócić do Stanów. – Rozłączył się – Jest na Barbados. Ten port był najbliższy miejsca, gdzie stracił z oczu "Constanzę".

– Miami? Dlaczego do Miami?

– To dobra baza wypadowa. Nie wiemy, gdzie jest Gorshank. Może być na wyspie, ale równie dobrze w Stanach.

– Albo w jakimś innym miejscu na świecie.

– Z tego, co mi mówiłaś, wnioskuję, że Sanborne będzie chciał mieć go blisko siebie.

– Jak myślisz, kiedy MacDuff dowie się czegoś o Gor¬shanku?

– Na pewno nie będzie się lenił.

– Wiem. Chciałam tylko… Boję się. Ta choroba, którą tworzył Sanborne, rozprzestrzenia się.

– Formuła Gorshanka może okazać się niewypałem. Sama mówiłaś, że nie wiesz, jak doszedł do niektórych wyników.

– Równie dobrze może być dobra. Teraz nie mogę trzeźwo myśleć.

– Na lotnisko mamy jeszcze około godziny. Postaraj się rozluźnić.

– Nie mogę się rozluźnić. – Wpatrywała się w ciemność za oknem. – Nie, dopóki nie zadzwoni Jane MacGuire.


– Nic z tego – powiedział Devlin, kiedy Sanborne podniósł słuchawkę. – Zrobiłem, co mogłem, ale nie mówiłeś, że na scenie pojawi się Royd.

Sanborne zaklął.

– Nie miałem pewności. Jesteś przekonany, że to był Royd?

– Och, tak. Na ramieniu mam ranę od jego noża. W Garwooc często na siebie wpadaliśmy.

– Skoro miałeś go w ręku, powinieneś był go zabić. Jae z ciebie pożytek?

Cisza.

– Przepraszam – powiedział po chwili potulnie Devlin. – J ¬mogę się zrehabilitować?

– Zabij kobietę i dziecko.

– Za późno. Royd mnie zidentyfikował i na pewno da cynk MacDuffowi. Jeśli zbliżę się do zamku, dopadną mnie. Po¬słuchałem cię i zlikwidowałem przeszkodę. Policja będzie mia¬ła na oku całą okolicę.

– Ty idioto!

– Powiedziałeś, żebym zrobił, co do mnie należy. Wiem, że nie chcesz, żebym dał się złapać, bo wciąż mogę ci się przydać. Pozwól mi dopaść Royda, a on zaprowadzi mnie do kobiety. – Więc zostań w Szkocji i wykonaj zadanie.

– Nie sądzę, żeby wciąż tu byli. Royd zna mnie bardzo dobrze i będzie myślał, że może mnie namierzyć.

– A ty myślisz, że możesz namierzyć jego. Który z was ma rację?

– Ja. Ponieważ on obciążył się kobietą. Ona go będzie cią¬gnęła w dół.

– Powiedziałeś, że nie powinieneś wracać do zamku.

– Jeśli wciąż tam jest, nie zostanie długo. On chce dopaść ciebie, a teraz mnie.

– A Sophie Dunston?

– Dostałem rozkaz. Oczywiście, zrobię, co do mnie należy. Po prostu to potrwa trochę dłużej.

Sanbome zastanowił się. Priorytety się zmieniły teraz, kiedy dowiedział się, że wmieszany jest w to Royd. Stanowił za¬grożenie, które powinni wyeliminować szybko i skutecznie.

– Kobietę może w każdej chwili zgarnąć policja. Royd nie zostanie przy niej, jeśli oznaczałoby to zagrożenie dla niego. Za bardzo zależy mu na dopadnięciu mnie.

– Więc mogę skupić się na Roydzie?


– Jeśli wypłynie. Do tego czasu zostaniesz ze mną.

– Żeby cię chronić? – zapytał Devlin i szybko dodał: – To mądre posunięcie. Włos nie może spaść ci z głowy.

– Cieszę się, że pamiętasz o naczelnej zasadzie – powiedział Sanborne sarkastycznym tonem – Czasami mnie zdumiewasz, Devlin.

– Dlaczego? Czyż nie wykonuję zawsze tego, co do mnie należy?

– Zawsze. Ale często przelewasz więcej krwi niż to ko¬llIeczne.

– Te środki zawsze prowadzą do celu.

– Może – mruknął Sanborne i spojrzał na raport leżący przed nim na biurku. Jeśli analizy wyników Gorshanka były właś¬ciwe, wszystko może się lada chwila zmienić. – Sytuacja się zmienia. Bądź czujny. Niewykluczone, że będę w tym czasie miał dla ciebie inną robotę.

Rozłączył się.

Może krew, którą tak hojnie przelewa Devlin, w tym wypad¬k li na coś się przyda. Może paradoksalnie przekona Sophie, h:by przeszła do jego obozu. Musi czuć się osaczona.

Ma ją odnaleźć i znowu zwabić?

Może. Nigdy nie był zadowolony z Gorshanka. Na początku wydawało mu się, że znalazł idealne zastępstwo, i mógł wreszcie pozbyć się Sophie. Ale Gorshank nie był tak błyskotliwy i twórczy,jak Sophie. Rezultaty jego ostatnich badań były obiecujące, alee niepewne. Siedmiu martwych i dziesięciu, którzy wykazywa¬li jedynie mały ułamek potulności, którą miał zamiar osiągnąć.

Może poczekać, aż Devlin zabije Royda, wtedy ona poczuje się osamotniona?

Cidyby chłopak nie był ukryty za tymi kamiennymi murami, dllpadłby go i sprawił, żeby cierpienia syna przekonały ją. Ale Devlin mówił, że ochrona chłopaka była nie do przebicia, ponadto w okolicy roiło się od policjantów. Jednak może jest jakaś szansa…

Będzie musiał szybko podjąć decyzję. Boch naciskał na zrobienie końcowych testów, żeby zacząć negocjować.

Dalej, Royd! Devlin czeka na ciebie.

Tym razem nie obchodzi go, ile krwi zostanie przelane.


Zanim Sophie wsiadła do samolotu, zadzwonił jej telefon.

– Sophie Dunston? Mówi Jane MacGuire. – Kobiecy głos był młody, ale wyczuwało się w nim siłę – Przepraszam, że dzwonię tak późno, ale pomyślałam, że poczekam, al. dojadę do MacDuff' s Run, żeby mogła pani porozmawiać z synem.

– Dziękuję.

– Jest w pokoju obok. Zawołam go, jak skończymy. Pewnie ma pani do mnie kilka pytań.

– Czy MacDuff powiedział pani o zaburzeniach snu mojego syna?

– Tak, będę spała w sąsiednim pokoju. Damy sobie radę. To dobry chłopak. Jestem pewna, że jest pani z niego dumna.

– Tak. – Sophie przełknęła ślinę. – MacDuff powiedział, że pani ojciec jest detektywem. Jestem zdziwiona, że zechcial przyjechać z panią.

– Niełatwo go było przekonać – powiedziała szczerze Jane.

– Joe ma dużo pracy, ale nie dyskutował, kiedy dowiedział się, że chodzi o życie dziecka. Może mu pani zaufać. Gdybym miała dziecko, nie mogłabym wymarzyć sobie dla niego lepszego opiekuna.

– Robiąc to, naraża się pani na niebezpieczeństwo. Dlaczego się pani zdecydowała? Czy tak bliskie więzi łączą panią z Mac¬Duffem?

– Ależ nie – zapewniła kobieta i zamilkła na chwilę. – Mac¬Duff i ja przeżyliśmy razem wiele, ale nie zawsze się zgadzamy. Jednak w tym wypadku jesteśmy zgodni, że należy pomóc pani synowi. Joe i ja zaopiekujemy się nim.

– Czy pani jest policjantką? Jane zachichotała.

– Nie, broń Boże. Jestem artystką. Ale Joe nauczył mnie, jak mam dbać o siebie i innych. Czy ma pani jeszcze jakieś pytania?

– Nic mi na razie nie przychodzi do głowy.

– Zawsze może pani do mnie zadzwonić. Nie będę odstępowała pani syna na krok. Obiecuję.

– Dziękuję. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem pani wdzięczna. Czy mogę teraz poprosić Michaela?

– Już. – Sophie usłyszała podniesiony głos Jane: – Michael! Już idzie.

– Mamo? Wszystko dobrze?

– Tak. Właśnie wchodzę do samolotu. Wszystko u was w porządku?

– Tak. Joe to fajny facet, ale nie gra w piłkę. Powiedział, że za to nauczy mnie judo.

– To… interesujące. A Jane?

– Jest miła. I ładna, bardzo ładna. Przypomina mi kogoś…

– Bądź grzeczny. Oni oboje chcą ci pomóc.

– Nie musisz mi tego mówić, lUamo.

– Przepraszam. Chyba sama CZuję się niepewnie. Wiem, że będziesz mądry i dobry, jak zaWsze. – Odetchnęła głęboko. – Kocham cię. Będę dzwoniła, kiedy tylko będę mogła. Do widzenia, Michael.

Rozłączyła się.

– Zadowolona? – zapytał Royd, podając jej chusteczkę.

– Na tyle, na ile mogę być zadowolona. – Wytarła oczy.

– Jane MacGuire wydaje się Uczciwa i szczera. Myślę, że zaopiekuje się Michaelem. Michael ich polubi. Nawet jeśli ani ona, ani Joe Quinn nie grają w piłkę – dodała z uśmiechem. – Michael mówi, że Jane jest bardzo ładna.

Uśmiechnął się•

– Możesz mieć problem. Może bucha w nim testosteron. Może się okazać, że kiedy zobaczysz się z nim, będzie śmiertel¬nie zakochany.

– Nie dbam o to. Dam sobie z tym radę. – Oddała mu chusteczkę. – Chodźmy. – Ruszyła w stronę samolotu – Gdzie się zatrzymamy w Miami?

– Cóż, na pewno nie w Ritzu. Na wybrzeżu wynająłem dom na plaży. Już wcześniej się tam zatrzymywałem. Jest usytuowany na odludziu, poza tym jest całkiem wygodny. Dopóki nie skrystalizują się nasze dalsze plany, zostaniemy tam.

Skinęła głową.

– Chciałabym znowu przestudiować dysk Gorshanka. Tak,jak ci mówiłam, znalazłam tam kilka luk. Chciałabym się przyjrzeć uważniej jego wynikom, kiedy będę miała chwilę spokoju.

– Ślęczałaś nad nimi cały dzień.

– To za mało na formuły, nad którymi praca zajęła Gorshankowi prawdopodobnie cały ostatni rok.


– Śpi? – zwrócił się MacDuff do J ane MacGuire, która schodziła właśnie po schodach.

Skinęła głową.

– Trochę to trwało. Jest zaniepokojony i nie chce, żeby ktoś to zauważył. Dzielny dzieciak. – Spojrzała mu w oczy. – I bar¬dzo cię lubi.

– A to niespodzianka.

– Nie bardzo. Możesz być, kim chcesz. Dla Michaela jesteś miły. – Zeszła ze schodów i stanęła przed nim – Jock powie¬dział, że jeden monitor jest w moim pokoju, a drugi w bibliotece. – Tak. Jeśli będziesz potrzebowała ich więcej, poproś Camp¬bella.

– Kiedy wyjeżdżasz? Myślałam, że czekasz na wiadomości o tym Gorshanku.

– Zostanę jeszcze jedną noc, potem bez względu na to, czy informacje dotrą czy nie, wsiadam do samolotu do Stanów – powiedział i dodał: – Tutaj jesteś bezpieczna, J ane. Zosta¬wiam ci większość moich ludzi. Jestem pewien, że nie będziesz żałowała tej decyzji. Nie ściągnąłbym was tutaj, gdybym w to nie wierzył.

Wzruszyła ramionami.

– Stanie się, co ma się stać. Teraz nasze bezpieczeństwo zależy od nas. A żadne z nas nie jest mięczakiem. Joe to jeden z naj twardszych ludzi, jakich znam, a ja dorastałam na ulicy. Nie w żadnym zamku, jak ty. Pokaż mi, gdzie są monitory.

Zachichotał.

– Zapomniałem, jaką jesteś szczerą osobą. – Uśmiech powo¬li znikał z jego twarzy. – Pamiętam każdą charakterystykI.:' która czyni cię niepowtarzalną Jane MacGuire.

– Wiem – mruknęła, otwierając drzwi biblioteki. – W prze¬ciwnym razie nie byłoby mnie tutaj, żeby cię wyręczać, podczas gdy ty dobrze się bawisz, ratując dla świata demokrację.

– Bawię się?

– Większość mężczyzn lubi ucieczki i pościgi. To instynkt jaskiniowca. Ajeśli do tego dochodzi jakaś duża awantura, tym lepiej. – Rozejrzała się po pokoju i zauważyła monitor. – Do¬brze, prawdopodobnie zabiorę go stąd. Nie będę rysowała w tym pomieszczeniu. Może w hallu?

– Kogo masz zamiar rysować? Michaela?

– Może. Jak na tak młodego chłopca ma bardzo interesującą twarz. Może dlatego, że tak dużo przeszedł. Bardzo intrygująca twarz

– Ty sama jesteś intrygująca. Pamiętam, jak trudno mi było odwieść cię od rysowania Jocka.

– Jock, oprócz tego, że jest najpiękniejszą istotą jaką po¬znałam, miał w wyrazie twarzy coś prometejskiego. Nie mo¬głam się powstrzymać. – Spojrzała na niego uważnie. – Ciebie nie narysowałam nigdy. Chociaż nie byłbyś złym modelem.

– Jestem zaszczycony – powiedział sucho. – Chociaż wypa¬dam blado przy Jocku i Michaelu.

Wzruszyła ramionami.

– Pewnie nigdy nawet nie spróbuję. Jesteś zbyt skompliko¬wany. Nie miałabym tyle czasu.

– Jestem tylko prostym właścicielem ziemskim, który stara się utrzymać w kupie przekazane mu dziedzictwo.

– Ty, prosty? Jesteś w połowie cywilizowanym arystokratą, a w połowie potomkiem tych bandyckich przodków baronów. – Widzisz? Nie mogę być tak bardzo skomplikowany. Roz¬szyfrowałaś mnie.

– Dotknęłam zaledwie powierzchni. – Odwróciła się i za¬częła iść w stronę schodów. – Pozostańmy w kontakcie. Chcę być informowana o tym, co się dzieje.

– Oczywiście. Wciąż widujesz się z Markiem Trevorem? – spytał.

– Tak.

– Często?

Obejrzała się.

– To nie,twoja sprawa, MacDuff.

– Cóż, czasami jestem wścibskim draniem. Często?

– Dobranoc, MacDuff.

Zachichotał.

– Dobranoc, Jane. Szkoda, że wam się nie układa. Ale mówiłem ci, że…

– Do diaska, wszystko jest w porządku. Dlaczego nic chcesz… – Zamilkła na moment, kiedy zobaczyła diabelskie ogniki w jego oczach. – Przyjechałam tu, żeby zająć się chłop¬cem, a nie po to, żeby słuchać twoich prowokacji. Zabierz Jocka i zejdź mi z oczu. Lepiej zrobisz, pomagając tej biednej kobie¬cie, która krwawi w środku, bo nie wie, komu może zaufać i powierzyć opiekę nad synem.

Uśmiech zniknął z twarzy MacDuffa.

– Ona wie, komu zaufać, Jane. Ma intuicję i byłaby głupia, gdyby nie dostrzegła tego, jakim jesteś skarbem. – Odwrócił sil,; i ruszył w kierunku biblioteki. – Nie będziemy cię budzić, żeby się pożegnać. Podziękuj jeszcze raz Joemu za pomoc.

– Poczekaj. – Pomyślała zirytowana, że prawdopodobni!.' bawił się teraz nią. Był mistrzem manipulacji, w przeciwnym razie nie byłoby jej tutaj. Jednak nie mogła pozwolić, żeby ta rozmowa zakończyła się tak gorzkim tonem. – Uważaj na siebie, MacDuff,

Uśmiech rozjaśnił mu twarz.

– Jesteś słodka, Jane.

– Przestań.

– Ukrywasz to głęboko, ale tym bardziej jest to intrygujące. Postaram się załatwić szybko wszystkie sprawy. Mam mnóstwo swoich własnych planów.

Drzwi biblioteki zamknęły się za nim.

Jane zawahała się, zanim weszła na schody. Jak zwykll' MacDuff igrał z jej uczuciami. Po co, u licha, tu przyjechała?

Wiedziała jednak po co. Chłopiec. Nie było ważne to, 'i.i; MacDuff ją irytował i wtykał nos w nie swoje sprawy. Dziwne więzi, które zawiązały się między nimi przed laty, wciąż ist¬niały. Starała się o nim zapomnieć. Jednak miało się stać inaczej. Nie potrafiła odmówić mu, kiedy opowiedział jej o So¬phie Dunston i jej synu.

Zresztą nie chodziło o MacDuffa. Nie byłaby w stanie od¬mówić nikomu, kto poprosiłby ją o pomoc w takiej sprawie. W dzieciństwie sama przeszła piekło. Uratowali ją Eve i Joe. W ten sam sposób potrzebował jej teraz Michael. Musiała mu pomóc.

MacDuff nie miał nic wspólnego z tym przymusem wewnę¬trznym.

Poza tym, że znając ją dobrze, złożył jej propozycję nie do odrzucenia. Nie mogła ~aprzeczyć. Zresztą dlaczego miałaby to robić? MacDuff był po prostu sobą, a to ich obecne spotkanie będzie tak samo krótkie, jak poprzednie. Kiedy Sophie Dunston będzie wreszcie bezpieczna i wróci po swojego syna, ona wyje¬dzie stąd bez żalu, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.

I zagra na nosie MacDuffowi.

Dom na północ od Miami przypominał stylem domy hiszpań¬skie. Otoczony był wysokim murem. W środku znajdował się dziedziniec. Royd zaparkował wypożyczony samochód na uli¬vy i poszedł otworzyć żelazną bramę.

– Ładnie tu – odezwała się Sophie, wpatrując się w małą fontannę, która stała na środku dziedzińca. – Powiedziałeś, że już tu kiedyś byłeś?

– Kilka razy. Jest bardzo wygodny. – Zamknął za nimi bramę. – I bezpieczny. Lubię być otoczony murami.

– Masz ich wokoło siebie wystarczająco dużo.

Spojrzał na nią.

– Rozumiem, że nie masz na myśli domu?

– Przepraszam, tak mi się wymknęło – mruknęła. – Masz prawo do odgradzania się od kogo tylko chcesz.

– Od ciebie się nie odgradzam.

– Czyżby? – Oderwała wzrok od fontanny i spojrzała mu w oczy. – Nie to miałam na myśli.

– Więc uważaj, co mówisz. Obserwuję każdy twój gest, intonację głosu. – Wyprzedził ją, żeby otworzyć drzwi do domu. – W środku są trzy sypialnie, gabinet, jadalnia i kuchnia. Możesz sobie wybrać sypialnię. Weź prysznic i spotkajmy się w kuchni za godzinę. Wyjdę po jedzenie. Kilka kilometrów stąd jest kubańska restauracja. Jest jeszcze wcześnie, ale chyba byś coś zjadła?

– Tak – zgodziła się, wchodząc po schodach. – Cokolwiek.

– Nie otwieraj nikomu.

Przystanęła i spojrzała na niego.

– Mówiłeś, że to miejsce jest bezpieczne.

– Bo jest. Ale tylko głupiec się nie pilnuje. – Odwrócił się i otworzył drzwi.

Royd nie był głupcem, pomyślała, idąc na górę. Sam przez lata żył w piekle, piekle, które poniekąd ona mu urządziła, i wciąż nie zaznał spokoju. Z każdą spędzoną z nim chwilą, odczuwała ten żal i ból, który poczuła, kiedy po raz pierwszy dowiedziała się o Garwood.

Zapomnij o tym. Powiedział jasno, że nie potrzebuje współ¬czucia, przywołała się do porządku. Weźmie prysznic, zadzwo¬ni do Michaela i upewni się, że u niego wszystko dobrze.

Oby MacDuff dowiedział się czegoś o Gorshanku.


Michael siedział skulony w fotelu przyoknie. Pokój oświe¬tlony był jedynie księżycowym światłem.

– Już późno. Powinieneś się położyć. – Jane miała zajrzeć tylko, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku, ale nie mogła przejść obojętnie wobec jego bólu. Weszła do pokoju i zam¬knęła za sobą drzwi.

– Nie możesz spać? Potrząsnął głową.

– Martwisz się o mamę?

– Czekam na jej telefon. Powiedziała, że zadzwoni, kiedy będzie w Stanach.

– Ona wie, że tutaj jest już późno.

– Zadzwoni. Obiecała.

_ Chciałaby pewnie, żebyś przestał się martwić i połotył sil;; spać. Obudzę cię, jeśli zadzwoni. – Podeszła do niego, – To głupie z mojej strony. To, że czegoś chcemy, nie znaczy, je jest to możliwe.

– MacDuff powiedział coś podobnego – powiedział Michael: _ Nie musisz ze mną zostawać. Nic mi nie jest. Nie c11cę CI sprawiać kłopotu.

_ To żaden kłopot – zapewniła, siadając na podłodze po turecku. – Boisz się zasnąć?

– Czasami. Ale nie dziś. Po prostu martwię się o mamę•

– Nie dałeś jej tego po sobie poznać. Byłeś bardzo dzielny.Wiem, że jest z ciebie dumna.

Potrząsnął głową.

– Sprawiam jej dużo kłopotów.

Nie powinna z nim dyskutować. Był inteligentnym chłopcem i szybko rozpoznałby kłamstwo..

– To nie znaczy, że nie ma powodów, żeby być z ciebie dumną.

– Bo jest moją marną. Nikt inny by tak nie myślał. – spojrzał jej w oczy. – Ty tak nie myślisz..

Czas konfrontacji. Wiedziała, że to nastąpi. Zaakceptował.Ją: bo wiedział, że tak będzie lepiej dla jego matki, ale teraz IJlUS1eh stanąć twarzą w twarz.

– Nie byłoby mnie tutaj, gdybym tak nie uważała..

_ Nawet mnie nie znałaś – przypomniał. – Dlaczego przyjechałaś? Dlatego, że MacDuff ci kazał?.

_ On mi nic nie może kazać. – Michael wciąż się w mą wpatrywał. Czekał na odpowiedź. – Przyjechałam, bo wiedziałam, że mnie potrzebujesz. Kiedy byłam mała, nie miałan1 takiej mamy jak ty i byłam samotna. Potem pojawiła się kobieta, ktora mnie przygarnęła i wszystko się zmieniło. Nazywa się Eve Duncan. On i Joe dali mi dom i nie byłam już samotna. To ona nauczyła mnie, że ludzie muszą sobie pomagać. Pomyślałam, że mogłabym dać ci trochę tego, co dostałam od nich.

– Było ci mnie żal? – zapytał obronnym tonem. – Nie potrzebuję współczucia.

– Oczywiście, że ci współczuję. Masz problem, a ja chcę ci pomóc go rozwiązać. To nie znaczy, że uważam, że jesteś żałosny. Jesteś dzielnym chłopcem. Nie wiem, czy sama znio¬słabym to, przez co ty przeszedłeś.

Milczał, wciąż wpatrując się w jej twarz.

Potrzebował czegoś więcej, musiała mu to dać, nawet jeśli miałoby to zaboleć. Uśmiechnnęła sie z trudem.

– Nie chciałam się zgodzić na przyjazd tu, dopóki MacDuff nie powiedział mi, jak masz na imię.

Zmarszczył czoło.

– Co?

– Powiedział, że masz na imię Michael. Kiedyś znałam chłopca, który miał tak na imię. To było, jeszcze zanim przygarnęła mnie Eve. Był ode mnie młodszy. Nazywaliśmy go Mickey. Byłam dla niego jak starsza siostra. Razem doras¬taliśmy.

– Jestem do niego podobny?

– Nie. On był cudowny i kochałam go, ale ty jesteś bardziej dzielny i niezależny. – Przełknęła ślinę. – Ale mojemu Michae¬lowi nie mogę już pomóc, więc uznałam za słuszne pomóc innemu chłopcu o tym imieniu.

– Czy twój Michael odszedł?

– Tak. – Powiedziawszy to, odwróciła wzrok. – Odszedł. Pozwolisz mi sobie pomóc? Poczułabym się lepiej. Zostaniesz moim przyjacielem i pozwolisz pomóc sobie i twojej mamie?

Przez chwilę nic nie mówił, po czym wolno skinął głową.

– Chciałbym zostać twoim przyjacielem.

– Więc przekonam cię, żebyś położył się już, żebym mogła powiedzieć twojej mamie, że dobrze wykonałam swoją pracę?

Uśmiechnął się.

– Chyba tak. – W stał z fotela i ruszył w stronę łóżka. – Nie chciałbym, żebyś miała problemy. Ja nie jestem nawet w poło¬wie tak silny jak mama.

– Myślę, że jesteś – szepnęła. Przez chwilę patrzyła, jak chłopiec podłączył aparaturę, zanim położył się spać. – Jestelli dumna, że mogę być twoją przyjaciółką, Michael. Dziękuję…


Kiedy Royd zapukał do drzwi sypialni, Sophie właśnie skoń¬czyła rozmawiać przez telefon.

Schowała telefon do kieszeni dżinsów i otworzyła drzwi zamaszystym ruchem.

– U Michaela wszystko dobrze. Spał. Musiałam go niestety obudzić. MacDuff jest wciąż w zamku. Powiedział, że nie zlokalizował jeszcze Gorshanka.

– Pewnie bardzo się niecierpliwi – zauważył Royd. – Jesteś gotowa coś zjeść?

– Umieram z głodu – przyznała. – Byłeś w tej restauracji kubańskiej?

– Nie. Zmieniłem zdanie. – Ruchem głowy wskazał na ko¬szyk, który trzymał w ręku. – Byłem w sklepie. Pomyślałem, że możemy zjeść na plaży. Morze jest spokojne, a mnie przyda się trochę relaksu i świeżego powietrza.

Jej też. Odkąd Royd pojawił się w jej życiu, cały czas byli w biegu.

– W takim razie chodźmy. – Wyminęła go w drzwiach i zaczęła schodzić w dół. – Chociaż dziwię się, że tęsknisz za spokojem, nie wydajesz się… – Nie dokończyła zdania. – Jesteś dziwny. Czuję, że gdybym otarła się o ciebie przypadkiem, doznałabym szoku – dodała po chwili.

– Nie miałaś traumy po spędzeniu ze mną nocy w tym samym łóżku.

– Nie – przyznała nie patrząc na niego. – Tamtej nocy byłeś bardzo miły.

– Nie jestem miły. – Otworzył przed nią drzwi frontowe.

– Prawie wszystko, co robię, robię z wyrachowania. Czasami robię wyjątki, ale nie licz na nie.

– Ani mi to w głowie. Nauczyłam się, że nie można na nikim polegać z wyjątkiem siebie. – Zdjęła tenisówki, kiedy weszli na plażę. – Ale jeśli chodzi o ciebie, to czasami myślę, że mogła¬bym ci zaufać.

– Dlaczego?

– Bo znam twoją motywację. – Słońce zachodziło, piasek podnogami byłjeszcze ciepły. Wiatr rozwiał jej włosy i nagle Sophie poczuła się taka lekka, wolna… Podniosła twarz, żeby wciągnąć w płuca słone powietrze. – To był dobry pomysł, żeby tu przyjść,

– Czasami miewam dobre pomysły – mruknął, wskazująckilka głazów przy samym morzu. – Tam?

Skinęła głową.

– Gdziekolwiek. Jestem głodna jak wilk.

– Pierwszy raz słyszę, żebyś przyznawała się do tak silnejpotrzeby. Zdaje się, że jesz tylko tyle, żeby utrzymać się przy życiu. Jesteś za chuda.

– Jestem silna i zdrowa.

– Wyglądasz tak, jakby wiatr mógł cię przewrócić.

– Wygląd może być mylący. – Przystanęła przy głazach.

– Ty nie mógłbyś mnie przewrócić.

– Ależ mógłbym – zapewnił i zaczął otwierać koszyk. – Jestem dobry w siłowaniu się z rzeczami i… z ludźmi. Ale nigdy bym tego nie zrobił. Za dużo by mnie to kosztowało.

Sophie poczuła, że brakuje jej tchu. Czuła nagły przypływ krwi w dłoniach i dziwną nadwrażliwość wewnątrz nadgar¬stków. Nie mogła oderwać od Royda wzroku.

Wreszcie on odwrócił od niej oczy.

– Usiądź i jedz. Pastrami z chlebem żytnim, ogórki kon¬serwowe i frytki. Nie mieli wina, więc będziesz musiała obejść się colą.

– W porządku. – Powoli usiadła przed nim. Nie, nie do końca w porządku. Była osłabiona i kręciło jej się w głowie. Boże, nie czuła się tak od czasów, kiedy była nastolatką. – Lubię pastrami. – Ostrożnie wzięła z jego ręki kanapkę. Nie dotknij go. To zbyt niebezpieczne. Niebezpieczne było już samo patrzenie na nie¬go, które sprawiało, że chciała wyciągnąć rękę i dotknąć jego twarzy. Był taki nieprzejednany, ale ona wiedziała, że umiałaby przebić się przez tę gardę. Czuła się jak pijana.

Adam, Ewa i to cholerne jabłko. To, co w tej chwili czuła, było czystym instynktem.

Może nie czystym.

– To dobrze. – Przyglądał jej się uważnie. – Nie rzucę się na ciebie tylko dlatego, że czujesz się teraz bezbronna. Nie po to cię tu przyprowadziłem.

Chciała zaprzeczyć, że czuje się bezbronna, ale nie mogła skłamać. Nigdy nie czuła się bardziej bezbronna. – Więc dlaczego mnie tu przyprowadziłeś? Zmarszczył czoło.

– Powinnaś się odprężyć. Chciałem też powiedzieć ci, że… byłem dla ciebie zbyt szorstki. Nie chciałem, żebyś jechała ze mną, i dlatego byłem nieprzyjemny.

– Tak.

Wzruszył ramionami.

– Nie chciałem tego. Obchodzi mnie to, czy będziesz żyła, czy zginiesz.

Wyglądał teraz jak mały chłopiec. Sophie uniosła brwi.

– Pocieszające. Więc skłamałeś, mówiąc, że chciałeś SIę tylko ze mną przespać.

– Cóż, kłamałem, mówiąc, że był to jedyny powód. – Uśmie¬chnął się. – Ale zdecydowanie była to silna motywacja. – Spo¬ważniał. – I wciąż jest. Ale nie naciskam. – Skończył kanapkę, położył się na piasku i zamknął oczy. – Na razie.

Spojrzała na niego z rozbawieniem, ale i ze złością. To było typowe dla niego zachowanie. Sprowokować ją takim zdaniem, a potem zignorować.

– Dokończ kanapkę i wyciągnij się – powiedział Royd, nie otwierając oczu. – Może to być twoja ostatnia szansa, żeby trochę wypocząć przed akcją. Zawsze powinno się wykorzy¬stywać takie chwile.

– Wiem. – Przełknęła ostartni kęs i przez chwilę siedziała, przyglądając mu się uważnie. Zdaje się, że zasypiał. Kiedy ona siedziała tu rozdygotana i bezbronna, on ją ignorował. Do diabła!

Położyła się na plecach.

– Jeśli zasnę, obudź mnie, zanim nastąpi przypływ. Nie lubię gwałtownego budzenia.

– A ja czasami tak. Odrobina szorstkości pobudza krew.

Kiedyś ci pokażę…

– Nie chcę, żebyś… – Nie odzywaj się do niego, nakazała sobie. Każde jego słowo wywoływało w jej głowie różne obra¬zy. Nagi Royd pierwszej nocy. Royd patrzący na nią wzrokiem, który przeszywał ją na wylot i sprawił, że serce biło jak szalone. – Nie mogę się odprężyć, kiedy ciągle mówisz.

– Słusznie. Jesteś rozsądną kobietą. Tu mam z tobą problem. Nie wyglądasz na lekarza.

– A jak powinien wyglądać lekarz?

– Nie tak jak ty. Twoje włosy po myciu wyglądają jak włosy dziecka. Rzadko się malujesz, wyglądasz czysto, gładko i błysz¬cząco…

Boże, znowu zrobiło jej się gorąco.

– Ten opis odpowiada Shirley TempIe. – Próbowała po¬wstrzymać drżenie głosu. – Mam nadzieję, że jestem czysta, ale nie ma we mnie nic z dziecka. – Zamknęła oczy. – Nie zapomi¬naj, że sama jestem matką.

– Jak mógłbym zapomnieć? Dziecko dominuje w twoim życiu.

– To prawda.

Jednak Michael wydawał się w tym momencie bardzo daleko. Od dawna poczucie, że jest kobietą, nie górowało nad poczuciem bycia matką. Była teraz doskonale świadoma swojego ciała, mięśni, falujących piersi. Chociaż oczy miała zamknięte, wciąż miała przed oczami obraz morza, piasku i Royda.

– Dobrze – powiedział niskim głosem. – Tak powinno być.

Nie miałem na myśli niczego innego. Jesteś po prostu ludzką istotą. Jeśli będziesz mnie potrzebowała, Sophie, będę tu.

Nie mogła odpowiedzieć. Niech go cholera! Szorstki, zu¬chwały, nieokrzesany, ale potrafił sprawić, że chciała się do niego przytulić, pocieszyć go. Kiedy wydawało się, że wzięła się w garść, powiedział coś, co znowu ją rozczuliło.

– Dziękuję – szepnęła i przełknęła ślinę. – Będę o tym pamiętała.

Nie odezwał się. Spał? Wiedziała zbyt dobrze, że sama nie będzie mogła zasnąć.

Będę o tym pamiętała? Trudno by jej było w tej chwili o tym zapomnieć.

Загрузка...