Rozdział 11

Był już późny poranek, kiedy Sophie otworzyła oczy. Royda nie było. Poczuła ukłucie gdzieś w środku.

Głupia. To normalne, że była sama. Wiedziała, że całą noc był przy niej, ale to nie znaczy, że…

– Dzień dobry. – W progu stał Royd. – Jak się masz?

– Lepiej… A może nie. Jestem odrętwiała, ale przynajmniej mogę teraz jasno myśleć.


– W takim razie weź prysznic i ubierz się. Musimy się stąd zmywać.

– Teraz? – Usiadła w łóżku. – Tak od razu?

Im szybciej, tym lepiej. – Podał jej gazetę. – Jesteś na pierwszej stronie. Resume tej samej historii, ale zdjęcie jest dobre, anie chcemy, żeby ktokolwiek cię rozpoznał. Zdj ęcie Michaela też tam jest -dodał po chwili. – Policja boi się o jego bezpieczeństwo.


– Ja też. – Spojrzała na zdjęcie Michaela. – Myślą, że mogłabym zabić własnego syna? Że jestem wariatką?

– Twój ojciec zabił twoją matkę.

– Dziedziczne szaleństwo? Będę gotowa za pół godziny. Dobrze?


Skinął głową.

– Spakuję cię.


W stała z lóżka i poszła w stronę łazienki.

– Sama mogę to zrobić.

– Nie mogę tak tu siedzieć bezczynnie. Muszę coś robić.

– W takim razie poszukaj informacji o "Constanzy". Nie zrobiłam tego wczoraj.

– Byłaś zdruzgotana – powiedział. – Ale ja sprawdziłem jel rano. Statek jest portugalski, ale pływa pod banderą Liberii. Ma czterdzieści dwa lata i żeby go wynająć, trzeba mieć kasy jak lodu. To ciekawe, że ostatnią osobą, która go wynajęła, był Said Ben Kaffir.

Sophie zatrzymała się w drzwiach łazienki. – A kto to jest?

– Handlarz bronią, który załatwia dostawy dla fanatyków religijnych i różnych szumowin w Europie i na Bliskim Wschodzie.

– Handlarz bronią – powtórzyła. – A REM-4 może być potężną bronią.

– Wykwalifikowani zabójcy, którzy wykonają każde zada¬nie, nie licząc się z własnym życiem, wszystko bez żadnych pytań.

– Myślisz, że Ben Kaffir ma coś wspólnego z planami Sanborne'a?

Wzruszył ramionami.

– Kto wie? Ale to ciekawy zbieg okoliczności – powiedział i schował laptop to torby. – Będę musiał to zbadać dokładniej. Pośpiesz się, Sophie. Masz piętnaście minut. Spotkamy się przy samochodzie.

– Za dziesięć minut – obiecała. Był teraz zupełnie inny niż wczoraj wieczorem, pomyślała Sophie, zamykając drzwi ła¬zienki. Nie, to nieprawda. Może i wczoraj był inny, ale to nie był Doktor Jekyll i Mister Hyde. Tulił ją, chciałjej pomóc, choć nie potrafił być delikatny.

Ale był z nią szczery. Nie było w nim nic z pozera. Może dlatego właśnie przyjęła jego pomoc. Royd mówił to, co myślał. To samo było już ogromnym pocieszeniem.

Jednak nie może następnym razem przyjąć jego pomocy. Już i tak zbyt wiele mu odebrała, kiedy został zesłany do Garwood. Teraz pracowali razem tylko dlatego, że to jedyne wyjście, żeby pokonać Sanborne ' a i Bocha. Nie może dopuścić, żeby zrobił dla niej coś jeszcze, poza tym, co byłoby absolutnie konieczne.

Kiedy Sophie wsiadała do samochodu, Royd spojrzał na legarek.

– Dziesięć minut. Dotrzymujesz słowa. – Przekręcił kluczyk w stacyjce. – Dzwoniłem do Kelly' ego. W zakładzie nie podjęto jakiś dodatkowych działań w związku z awarią prądu. Przyjechał Sanborne i wszystkich przesłuchał, ale Kelly jest poza podejrzeniami. Pierwsze, co zrobił Sanborne, to poszedł do działu kadr i przeszukał sejf. To znaczy, że dysk, który skopio¬wałaś, ma dla niego duże znaczenie. Wrzuć go do komputera i sprawdźmy, co tam jest.

– Nie teraz. Zrobimy to później.

Spojrzał na nią.

– Później?

– Kiedy już będziemy w Szkocji.

Uśmiechnął się.

– Jedziemy do MacDuffs Run?

– Oczywiście. Nikt inny, tylko ja muszę powiedzieć Michaelowi, że jego ojciec nie żyje. Poza tym, zarówno Sanborne, jak I policja mogą chcieć szukać mojego syna. Aja nawet nie znam MacDuffa. Jock za niego ręczył. Nie jestem jednak pewna, że ochroni mojego syna. Najwyższy czas, żebym go poznała i oceniła sama. Muszę być pewna.

– Widzę. – Uśmiech zniknął z jego twarzy. – Ale Michael jest bezpieczniejszy, kiedy ciebie nie ma w pobliżu.

– Wiem. – Zacisnęła nerwowo ręce. Boże, czuła się bezsilna. Ale to Jock ufa MacDuffowi, nie ja.

Royd skinął głową.

– W takim razie lecimy do Szkocji. Odczuła ulgę.

– Nie musisz ze mną jechać. Nie chcę cię narażać. Potrzebna pt mi jednak pomoc w zdobyciu odpowiednich dokumentów, kl6re umożliwią mi wyjazd z kraju. Takich, jakie MacDuff Illlatwił Michaelowi. Mógłbyś to dla mnie zrobić?

– Może. Ale tego nie zrobię. To by było zbyt niebezpieczne. Poza tym musimy działać szybko. Będziemy musieli poradzić sobie bez papierów..

– Co?

– Potrafię pilotować samolot, dowiedziałem się coś niecoś o szmuglowaniu, kiedy byłem w Azji. Chyba uda mi się prze¬szmuglować cię stąd do Szkocji.

– A co z Departamentem Bezpieczeństwa Narodowego?

– Co ma być? Poza tym co masz do stracenia? – Podniósł brwi. – Poza życiem, jeśli nas zestrzelą.

– Mamy duże szanse, że to zrobią?

– Gdyby tak było, nie decydowałbym się na taki krok. Zaufaj mi, Sophie.

– Mam problem z zaufaniem.

– To oczywiste. Ale nie pierwszy raz będę przeprowadzał taką akcję.

Przyglądała się jego twarzy. Pewnie niewiele jest takich rzeczy, które miałby jeszcze zrobić po raz pierwszy.

– A więc dobrze. Możesz zorganizować samolot?

– Już to zrobiłem. – Spojrzał na zegarek. – Za godzinę będziemy na lotnisku Montkeyes, samolot już powinien tam być.

Spojrzała na niego zdziwiona.

– Co? Montkeyes?

– To prywatne lotnisko. Bardzo dyskretne.

– I wszystko już zorganizowałeś?

– Zdaje się, że zaczynam cię bardzo dobrze poznawać. Przewidziałem, co będziesz chciała zrobić. Zadzwoniłem nawet do Jocka i upewniłem się, że Michael nie dowie się o śmierci Edmundsa od nikogo innego. Miałem tylko nadzieję, że nie wpadniesz na pomysł zabrania Michaela z MacDuff's Run.

– Wciąż mogę to zrobić.

– Cóż, będę musiał sobie dać radę i z tym.

– Nie, to ja będę musiała sobie dać z tym radę. To ja jestem odpowiedzialna za Michaela. – Odwróciła wzrok. – Szkoda, że nie mogę sobie poradzić bez twojej pomocy. Właśnie, kiedy mówiłam sobie, że nie mogę wciąż korzystać z twojej pomocy, proszę cię o coś takiego.

– Nie martw się. Jakoś to sobie odbiję.

Spojrzała na niego w zdziwieniu, w tonie jego głosu i wyrazie twarzy było coś, czego nie potrafiła odczytać.

– Boże, nie jestem przecież rycerzem w srebrnej zbroi. My¬lisz mnie z Jockiem. Po wczorajszym wieczorze chyba już wiesz, że nie jestem uosobieniem dobroci.

– Wczoraj mnie zaskoczyłeś – powiedziała powoli.

– Sam byłem zaskoczony. – Zacisnął ręce na kierownicy.

– Normalnie nie jestem tak tolerancyjnym i pobłażliwym człowiekiem.

Zmroziło ją.

– Nie prosiłam cię o tolerancję. Nie potrzebuję jej. To, co czułam do Dave'a, to wyłącznie moja sprawa.

– Nie mówiłem o Edmundsie – wyjaśnił i włączył radio.

– Z tym potrafię już sobie poradzić. Gdyby ci wciąż na nim zależało, rzuciłabyś we mnie jakimś ciężkim przedmiotem. Nie zrobiłaś tego, co znaczy, że masz do tamtego związku wystar¬czający dystans, żeby uświadomić sobie, że mówiłem prawdę.

Chciała zaprzeczyć, ale Royd miał rację.

– W porządku – powiedział, przyglądając się jej uważnie.

– Kiedy ktoś umiera, to normalne, że użalamy się nad jego losem. Chyba że ktoś, tak jak ja, jest zazdrosny i reaguje jak wściekłe zwierzę.

Zazdrosny?

– No dobrze, powiedziałem to. Zrobiłem to specjalnie, bo chciałem, żebyś zaczęła o tym myśleć. Chcę się z tobą kochać. Pragnę tego niemalże od dnia, w którym cię poznałem.

Oblała ją fala gorąca. Uspokój się, wariatko, przywołała się do porządku.

– Mówiłeś, że zbyt długo byłeś w dżungli – powiedziała niepewnie.

– Nie chodzi o jakąkolwiek kobietę. To musisz być ty.

– Jasne.

– Ale nie naciskam. Więc zapomnij o tym, ułóż się wygodnie i posłuchaj muzyki.

– Zapomnij? – Spojrzała na niego z niedowierzaniem. – Nie chcesz, żebym o tym zapomniała

– Oczywiście, że nie. Chcę, żebyś przechowywała to gdzieś głęboko i wyciągnęła na światło dzienne, kiedy już przyzwy¬czaisz się do tej myśli.

Zwilżyła wargi.

– Nie dojdzie do tego.

Zdawał się nie słyszeć jej słów.

– Myślę, że spodobałbym ci się. Nie jestem delikatny, nie szepczę czułych słów do ucha. Nie należę do świata, który dzieliłaś z Edmundsem. Moja edukacja formalna skończyła się na szkole średniej, potem wszystkiego, co umiem, nauczyłem się sam. Mówię, co myślę. Nie boję się porównań. Robię to, co do mnie należy. I jestem pewien, że pragnę cię bardziej niż jakikolwiek mężczyzna, z którym byłaś. Poczekam, aż będ~iesz mnie pragnęła z równą siłą.

Patrzyła na niego, nie wiedząc, co powiedzieć. – Spodobałbym ci się – powtórzył miękko.

– Nie chcę…

– Nie naciskam. – Przyśpieszył. – Wiem, jakie są priorytety. Mamy robotę. Po prostu pomyśl o tym.

Niech go cholera.

Jego ciało było na wyciągnięcie reki. Serce jej zaczęło szybciej bić.

Oparła się wygodniej i zamknęła oczy. Słuchaj muzyki, powiedziała sobie w duchu. Słuchaj muzyki.


– Więc o co chodzi? – zapytał Boch, kiedy Sanborne podniósł słuchawkę. – Czy policja ją znalazła?

– Nie. Moje wtyki w policji twierdzą, że ciągle jej szukają. Boch zaklął cicho.

– Musimy się jej pozbyć. Może zagrozić naszym negocja¬cjom. Powiedziałeś, że wystarczy ją wrobić w to morderstwo. – I rzeczywiście wystarczy. Jak tylko ją zgarną, nie wywinie się z więzienia. Dowody DNA są niepodważalne.

– Jeśli twój człowiek nie popełnił żadnego błędu.

– Nie popełnił. Dałem mu jej włosy i doskonale podrobioną notatkę do Edmundsa, z prośbą o spotkanie. Są na niej ślady jej śliny. Oczywiście, wszystkie inne ślady usunął.

– A samochód?

– Jest na dnie zatoki. Bądź cierpliwy. Teraz już tylko czekamy, aż ją złapią.

– W dupie mam cierpliwość. Zacznie rozpowiadać. na prawo i lewo o REM-4, jak tylko dorwą się do niej reporterzy.

– Na razie nie będzie rozmawiała z reporterami. Najpierw zostanie zatrzymana. Wtedy mój człowiek w policji będzie mógł się do niej dobrać.

– Czego użyje?

– Cyjanku – odparł Sanborne z uśmiechem. – Cóż, to chyba ulubiona trucizna samobójców. W końcu jest lekarzem i ma dostęp do wszelkiego rodzaju specyfików.

– A co z chłopakiem? Jego też musimy dopaść. Nie będzie litości dla kobiety, która zabija własne dziecko. Musimy ich dopaść, zanim znajdzie ich policja.

– Moim zdaniem wysłała chłopaka w jakieś odludne miejsce, kiedy zdała sobie sprawę, że jest w niebezpieczeństwie.

Przez chwilę milczeli.

– Jock Gavin?

– To byłoby logiczne. Gavin był pod skrzydłami szkockiego lorda o nazwisku MacDuff. Wysłałem do Szkocji tego samego człowieka, który sprzątnął Edmundsa, żeby trochę powęszył w okolicy tego zamku.

– Gavin jest profesjonalistą. Zabranie mu chłopca nie będzie zadaniem prostym.

– Nic, co warte zachodu, nie jest proste. Ten człowiek, zanim podejmie jakąkolwiek akcję, ma zdać mi sprawozdanie z sytuacji.

– Kogo tam posłałeś. Znam go?

– O tak – powiedział Sanborne. – To Sol Devlin.

– Dobry Boże!

– Zgodzisz się ze mną, że ten człowiek nie partaczy roboty. Bądź co bądź to jeden z twoich ludzi. Byliśmy z niego bardzo dumni, kiedy ukończył szkolenie w Garwood. A może po prostu potrzebowałeś sukcesu po tym, jak Royd wziął nogi za pas?

– Devlin był sukcesem. Jest niemalże doskonały. Taki, jaki byłby Royd.

– Zgadzam się. Chętny morderca. Dlatego zostawili go do takiego zadania.

– Chciałem go użyć jako przykładu dla Bena Kaffira.

– To może poczekać.

Boch milczał.

– Dobrze, zdaje się, że masz rację.

Oczywiście, że mam rację, sukinsynu, pomyślał Sanborne. – Jak masz zamiar pozbyć się chłopaka?

– Ta sama kula, od której zginął Edmunds. Ta suka może być właśnie w drodze do niego, dlatego Delvin ma poczekać, aż tam dojedzie.

– A jeśli ona tam nie dotrze? Jeśli policja ją wcześniej zgarnie?

– Wtedy zabijemy chłopaka i rzucimy go do morza i nikt nie będzie mógł powiedzieć, kiedy to się stało. Zresztą Devlin nie wykorzystał całego materiału DNA przy Edmundsie. Muszę kończyć.

– Poczekaj. Czy masz już analizę wyników, które przysłał nam Goreshank?

– Nie, ale powinienem je mieć lada chwila.

– Bez względu na to, jakie będą wyniki, będziemy działać.

Sanborne pomyślał, że wyniki Gorshanka mają bardzo dużo wspólnego z tym, czy powinni dalej działać. Czy Boch tego nie widział? Ale nie miał zamiaru się z nim teraz kłócić.

– Porozmawiamy o tym później. Muszę teraz skontaktować się z Devlinem. – Rozłączył się i wybrał numer Devlina.

– Gdzie jesteś?

– Na wzgórzach nad zamkiem. Nikt nie wchodził ani nie wychodził. Muszę podejść bliżej.

– Więc dlaczego tego nie robisz?

– Jest tu niedaleko chata pastucha. Muszę się gimnastykować, żeby mnie nie zobaczył.

– To są wymówki. Musisz podejść bliżej.

– Skoro tego chcesz. – Ton głosu Devlina był bez wyrazu mimo to Sanborne nie miał wrażenia, że ma do czynienia z zombie. Częścią szkolenia w Garwod było zadbanie o to, żeby żołnierze zachowywali się pozornie normalnie. Tak, Devlin był prawie doskonały. Sanborne mógł wyobrazić go sobie stojącego na wzgórzu. Wspaniała maszyna na jego usługi. Taka władza nad istotą ludzką mogłaby uderzyć do głowy. Posiadanie pie¬niędzy nie może się równać temu podnieceniu, jakie przynosi posiadanie władzy absolutnej.

– Tylko żadnych błędów, rób to, po co cię tam wysłałem. Rozłączył się.

Sol Devlin schował telefon. To, po co mnie tu przysłał.

Nienawidził, kiedy Sanborne go ograniczał, dlatego czasami celowo mówił lub robił rzeczy, które zmuszały go do dawania mu większej swobody. Sanborne nie zdawał sobie sprawy z te¬go, że jego sługa miał nad nim kontrolę.

Uśmiechnął się na tę myśl. Nie był pewien, czy zdoła się wyrwać spod władzy Sanborne'a. Raz spróbował, ale doświad¬czenie to było zbyt bolesne. Nie wiedział nawet, czy pragnął życia pozbawionego celu, jaki wyznaczył mu Sanborne. Do¬stawał jedzenie, kobiety i narkotyki.

Poza tym lubił to, co robił.

Ważne było to, że praca ta sprawiała mu przyjemność. Tak, jak teraz, kiedy był podekscytowany na myśl o akcji.

Wkrótce. W ciągu kilku godzin.

Devlin odwrócił się i spojrzał na chatę stojącą kilkaset me¬trów niżej.


– Mama przyjeżdża – powiedział Michael, powoli odkłada¬jąc słuchawkę. – Powiedziała, że będzie za kilka godzin.

MacDuff spodziewał się tego od wczoraj, kiedy Jock powie¬dział mu o śmierci Edmundsa.

– Jak się z tym czujesz? – zapytał cicho MacDuff.

– Myślę, że w porządku. Nie chciała mi powiedzieć, co się stało, ale głos miała zaniepokojony.

– Ma prawo się niepokoić, z tego co usłyszałem od ciebie i Jocka.

Michael podniósł wzrok.

– To nie to. Czy jest coś, o czym mi nie mówicie? Powinien mu powiedzieć? Nie, chłopak i tak dużo przeszedł. – Tak, ale nie mogę ci nic powiedzieć. Tylko twoja mama może to zrobić.

Michael zmarszczył brwi.

– Nie chcę czekać.

– Szkoda. – MacDuffuśmiechnął się. – Nie zawsze dostajemy to, czego chcemy. – Wstał. – Zgłaszam się na ochotnika, który zajmie twoje myśli czymś innym. Może pogramy trochę w piłkę.

– To nie sprawi, że przestanę o tym myśleć.

– Chcesz się założyć? Zmęczę cię tak, że nie będziesz mógł w ogóle myśleć. – Ruszył w stronę drzwi. – Chodź, weźmiemy Jocka.

Michael zawahał się.

– Chciałeś przecież, żebym przejrzał te szuflady i poszukał papierów, które wyglądają na stare.

– Dzisiaj cię zwalniam z tego obowiązku. Sam potrzebuję trochę ruchu.


– Co te cholerne owce robią na środku drogi? – spytała Sophie niecierpliwie. – Ktoś powinien ich pilnować.

– Pewnie w pobliżu jest jakiś pasterz. To jest Szkocja – po¬wiedział Royd, ostrożnie przejeżdżając wśród stada owiec. – To tu normalne.

– Wiem. Po prostu jestem zdenerwowana. Na miłość boską, nie potrąć ich.

– Naprawdę? W ogóle bym nie powiedział, że jesteś zdener¬wowana. – Royd włączył długie światła. – Tam, w górze, jest MacDuff' s Run.

Zamek był ogromny, górował dumnie nad okolicą. Sophie przypomniała sobie "Ivanhoe".

– Dodaj gazu. Muszę się jak najszybciej zobaczyć z Michaelem.

– Masz zamiar mu dziś powiedzieć?

– Nie ma sensu tego odkładać. Poza tym musi się dowiedzieć ode mnie, muszę to zrobić, zanim ktoś mnie uprzedzi. Zatrzymaj się! – Omal nie potrącili jednej z owiec. Sophie wyskoczyła z samochodu i przeniosła zwierzę na bok, potem wróciła do samochodu. – Cała noc minie, zanim dojedziemy do bram zamku.

– Teraz już chyba będzie z górki. Niemniej będę uważał na żywy inwentarz.

– To nie twoja wina. To miejsce jest nieźle zacofane, i dzi¬wię się że MacDuff nie ma lepszego…

– Stop! – Bylijuż przy bramie, kiedy z ciemności wyłonił się strażnik. Miał przy sobie M-l6. Kiedy się zatrzymali, zaświecił im w oczy latarką. – Pani Dunston?

– Tak. Proszę zgasić to światło.

– Za chwilę. – Spojrzał na fotografię, którą trzymał w ręku.

– Przepraszam. – Skierował strumień światła w drugą stronę.

– Musiałem się upewnić. Jestem James Campbell.

– Skąd ma pan tę fotografię?

– Jock – rzucił krótko i pojrzał na Royda. – Pan Royd?

Royd skinął głową.

– Czy mógłby pan nas teraz puścić?

Strażnik potrząsnął głową.

– Pan prosił, żeby odesłać was na polanę nad klifem. Jest tam razem z chłopcem. – Wskazał drogę na lewo. – Proszę wyjść z samochodu i pójść w tamtą stronę.

– Nie podoba mi się to – powiedział Royd, otwierając drzwi.

– Ja pójdę. Ty zaprowadź samochód na dziedziniec. Nie mogę pozwolić, żeby MacDuff ryzykował, pozwalając chłopcu na bieganie poza bramami.

– Ryzykować? – zdziwił się James Campbell. – Nie ma żadnego ryzyka. Pan tam jest.

Sophie pomyślała, że zabrzmiało to jak: "Superman tam jest". Najwidoczniej ten człowiek darzył MacDuffa takim sa¬mym szacunkiem jak Jock.

– Idę z tobą – zdecydowała, wychodząc z samochodu. – Czy Jock też tam jest?

Campbell skinął głową.

_ Więc proszę do niego zadzwonić i powiedzieć, że do nich idziemy.

_ Czy mogłabyś pozwolić mi się tym zająć? – powiedział cicho Royd.

_ Tak, ale chyba nie ma się czym zajmować. Nie sądzę, żeby człowiek Sanborne'a rozbił obóz wokół tych murów.

_ I chcesz zobaczyć Michaela tak szybko, jak to tylko możliwe.

_ O tak – szepnęła. – Nie mogę się już doczekać, chcę mieć to już za sobą•

Royd przez chwilę milczał.

_ Pozwolisz, że pójdę pierwszy i sprawdzę?

_ Tkwimy w tym po uszy razem. To ja podjęłam decyzję. Jeśli jest tu jakaś pułapka, to…

– Michael.

Była jego matką. Musi żyć, żeby móc go ochraniać. Wzięła głęboki oddech.

_ Dobrze. Zrób to. Jeśli nie wrócisz za pięć minut, wrócę do zamku i wykiwam Campella.

_ Nie tak łatwo go wykiwać – powiedział Jock, który właśnie wyłonił się z ciemności. – A gdyby ci się udało, musiałbym go zwolnić, biedaka. Cześć, Sophie. Przytuliłbym cię, ale jestem cały spocony. MacDuffi Michael nie dają mi chwili wytchnienia.

– Co?

_ Chodź! – Odwrócił się i zniknął w ciemnościach.

Poszła za nim. Nie dają mu chwili wytchnienia? O czym. u diabła, on mówił?

Kiedy wyszła za róg zamku, zobaczyła rozległą polanęograniczoną z dwóch stron ogromnymi skałami.

Na polanie biegały dwie postaci, jedną z nich był Michael, drugą – wysoki, ciemnowłosy mężczyzna, bez koszulki, równk spocony jak Jock. Włosy miał przewiązane chustką• Obaj śminll się tak, jakby nie mieli żadnych zmartwień.

Sophie patrzyła na nich zaszokowana. Nie takiego Michaelu spodziewała się tu zastać. Wyglądał na… wolnego. Poczuła ukłucie, kiedy nagle zdała sobie sprawę, że musi zniszczyć to szczęście.

– Mamo! – krzyknął Michael, biegnąc w jej stronę.

Sophie opadła na kolana i złapała go prosto w ramiona.

Pachniał solą, potem i mydłem. Boże, jak ona go kochała.

– Co ty tutaj robisz? Grasz? Nie powinieneś być w łóżku?

– Czekałem na ciebie. A MacDuff powiedział, że mogę. Mówi, że piłka jest dobra na duszę o każdej porze dnia i nocy.

– Obawiami się, że jestem innego zdania.

– Nic mi nie jest. – Spojrzał przez ramię. – To moja mama. A to książę Connaught, lord MacDuff's Run. Ma jeszcze inne imiona, ale wszystkich nie pamiętam. Chyba musimy skończyć grę.

– Szkoda. Bardzo mi miło, pani Dunston. Mam nadzieję, że podróż minęła bez niespodzianek.

– Tak, dopóki nie natknęliśmy się na pańskie owce na drodze.

– Doprawdy?

– Tak. – Odsunęła od siebie Michaela. – Muszę porozmawiać z moim synem na osobności. Możecie nas zostawić amych?

– Nie. – MacDuff odwrócił się do Royda i wyciągnął rękę.

– Pan nazywa się Royd, prawda?

– Tak. – Uścisnął powoli rękę MacDuffa.

– Czy mógłby pan zaprowadzić Michaela i panią Dunston do zamku? Muszę zamienić kilka słów z Jockiem. On zawoła Jamesa, który pokaże wam wasze pokoje.

– Michael i ja możemy porozmawiać tutaj – powiedziała Sophie.

MacDuff potrząsnął głową.

– To miejsce jest dla niego szczególne. Nie chcę go skalać. _ loże pani porozmawiać z nim gdzie indziej. – Odwrócił się i ruszył w stronę Jocka.

Arogancki drań.

– Skalać? – zapytał Michael, przypatrując jej się uważnie. Objęła go mocno.

– Chodź, pójdziemy do zamku.

– Wiedziałem, że coś jest nie tak – wyszeptał. – Powiedz mi.

– Nie chcę niczego przed tobą ukrywać – powiedziała delikatnie – Ale zdaje się, że nie możemy tu rozmawiać. Chodźmy do twojego pokoju. – Odwróciła się. – Royd?

– Będę tuż za wami, dopóki nie dojdziecie do zamku, i nie upewnię się, że jesteście bezpieczni. Potem chyba nie będziesz mnie potrzebowała?

Chciała mu powiedzieć, że będzie. Przyzwyczaiła się do jego towarzystwa i siły, na której nauczyła się polegać. Ale ta sytuacja nie miała nic wspólnego z ich sprawami. To była rzecz między nią a jej synem.

– Nie, nie będę cię potrzebowała.


Royd patrzył, jak Sophie i Michael przechodzą przez dziedzi¬niec i podchodzą do drzwi frontowych zamku. Sophie szła spokojnie. Royd pomyślał, że od momentu, w którym ją poznał, otrzymywała od życia kolejne ciosy i wszystkie znosiła z taką samą siłą.

Kiedy drzwi za nimi zamknęły się, Royd zacisnął pięści. Czuł się bezsilny. Ona cierpiała, i będzie cierpiała jeszcze bardziej, kiedy powie Michaelowi o ojcu.

Ale nie mógł jej teraz pomóc. Był kimś z zewnątrz.

Więc powstrzymaj chęć ruszenia za nią i zrób coś poży¬tecznego, nakazał sobie. Odwrócił się i przeszedł znowu przez bramę, przy której stali i rozmawiali Jock, MacDuff i Campbell.

– W czym jest problem? – przerwał im. MacDuff podniósł brew.

– Problem?

– Cholerne owce. Kiedy Sophie powiedziała ci o owcach na drodze, zareagowałeś… zaniepokoiłeś się. Potem rozmawiałeś Jockiem. Co się dzieje?

– Może to zbieg okoliczności – powiedział MacDuff. – Mo że chciałem poprosić Jocka, żeby pocieszył panią Dunston w potrzebie.

– Bzdura.

Campbell podszedł w stronę Royda.

– Do pana nie mówi się w ten sposób – powiedział spokojnie.

– Czy mam go stąd wyrzucić?

– Spokojnie, James. W porządku – odparł MacDuff. – Idź do zamku i przyprowadź kilku ludzi, wróć za dziesięć minut.

– Jest pan pewien? – zapytał Campbell. – To dla mnie żaden problem.

Jock zachichotał.

– Nie byłbym taki pewien na twoim rrueJscu. Nawet ja miałbym z nim problem. Wróć za dziesięć minut.

Campbell odwrócił się i ruszył w stronę zamku.

– Owce – powtórzył Royd.

– Powiedz mu – zwrócił się Jock do MacDuffa. – Jeśli się nie mylimy, może nam pomóc.

MacDuff przez chwilę milczał, potem wzruszył ramionami.

– Masz rację. – Spojrzał na okoliczne wzgórza. – Owce nigdy nie powinny znaleźć się na tej drodze. Te wzgórza należą do mnie, ale pozwalam Stevenowi Dermotowi i jego synowi paść na nich małe stado. Ich rodzina ma to prawo od pokoleń. Steven nigdy nie dopuściłby do tego, żeby jego stado włóczyło się po mojej drodze.

Royd spojrzał w stronę wzgórza.

– Sprawdź Dermota. – Odwrócił się. – Ja się w tym czasie rozejrzę w okolicy.

– Nie masz żadnych pytań? – zdziwił się MacDuff.

– Nauczyłem się, że wszelkie sytuacje, które odbiegają od normy, są podejrzane. – Spojrzał przez ramię na J ocka. – Idziesz ze mną?

– Jestem pewien, że sobie poradzisz – powiedział Jock cicho. – Dorastałem na tych wzgórzach z synem Stevena, Mar¬kiem. Pójdę z MacDuffem sprawdzić chatę.

Royd skinął głową.

– Jeśli nikogo nie znajdę, wrócę i będę was krył.

– Mamy Jamesa i innych – powiedział MacDuff. – Może powinienem przydzielić ci kilku ludzi.


– Nie, będą tylko zawadzać.

– Znają teren.

– Będą zawadzać – powtórzył Royd. – Poza tym będę wtedy zmuszony na nich uważać.

– Carnpbell i inni nie są bezbronni – zauważył MacDuff. – Razem ze mną służyli w marynarce.

– To dobrze. Niech pójdą z tobą – powiedział Royd i odwrócił się na pięcie.

– Apodyktyczny drań – mruknął MacDuff do Jocka. – Je¬stem trochę wkurzony. Mam nadzieję, że jest dobry. Zawsze taki jest?

– Jest dobry – potwierdził Jock. – I tak, zawsze jest taki opryskliwy. Może teraz jest trochę bardziej rozdrażniony. My¬ślę, że wyczuwam w nim frustrację. Rzeczy nie idą po jego myśli.

– Cóż, to się często zdarza.

– Ale Royd musi mieć do czynienia z Sophie Dunston i nie jest pewien, jak ona mu pomoże. – Wzruszył ramionami. – A może po prostu nie wie, jak sobie z nią poradzić? Nie jest przyzwyczajony do brania pod uwagę innej osoby, kiedy ma do wykonania robotę. A to jest zadanie jego życia. Dopaść Bocha i Sanbome'a. O, jest James i chłopaki. Chodźmy na górę, do chaty.

Загрузка...