Rozdział 12

Ktoś go obserwował.

Royd zatrzymał się pod drzewem i nasłuchiwał.

Wiatr kołysał gałęziami. W oddali słychać było beczenie owiec. Spojrzał w górę, na wzgórza. Jeśli ktoś ukrywał się w tamtych drzewach, będzie stanowił łatwy cel, gdy zacznie się wdrapy¬wać po stoku.

Jeśli w ogóle ktoś tam był. On wybrałby inne miejsce. Co prawda miejsce do oddania strzału było idealne, ale droga odwrotu fatalna. Nagie wzgórze nie dawałoby ochrony. On zostałby gdzieś tutaj, nisko, gdzie można było się schować za licznymi drzewami i krzakami.

Poza tym wyczuwał, że drań jest w pobliżu. Blisko. Bardzo blisko.

Miał broń? Royd poruszał się szybko między drzewami.

Jeśli tamten miał broń, Royd musiał być szybszy. W końcu zatrzymał się.

Nie wystrzelił. Cisza. Może nie chciał jej mącić wystrzałem. Ale wciąż tam był, czekał.

Royd też postanowił czekać.

Podszedł bliżej drzew. Trzy minuty. Cztery minuty.

Dalej! Rusz się! – przynaglał. – Jeśli będę musiał, zostanę tu całą noc.

Żadnego dźwięku, oprócz wiatru i… owiec. Minęło następnych sześć minut.

Ledwo dosłyszalny dźwięk kilka metrów dalej od niego. Jakby ktoś się ślizgał…

Dźwięk poruszającego się pytona. Ale też człowieka, który opiera się o pień drzewa.

Albo schodzi z drzewa. Czekał. Podejdź tu.

Ile minut minęło, od kiedy usłyszał tamten dźwięk?

Dwie? Trzy?

Wystarczająco dużo, żeby, cokolwiek to było, zdążyło po¬dejść do Royda.

Nie ruszaj się. Nie daj po sobie poznać, że wiesz o jego obecności.

Nie słychać żadnych kroków. Drań był dobry. Royd poczuł napięcie w karku.

Za nim. Każdy nerw, każdy mięsień był napięty. Powoli odwrócił głowę.

Bliżej.

Kątem oka zauważył ruch. Teraz!

Runął na ziemię i wyciągnął nogi, żeby wymierzyć cios w nogi stojącego metr od niego mężczyzny.

Powalił go na ziemię.

Mężczyzna wywinął się i wbił Roydowi nóż w ramię. Royd odruchowo podniósł ramię do góry.

Ból.

Royd wciąż czuł ostrze, które wbiło mu się w mięsień przed¬ramienia. Wyciągnął nóż i rzucił nim. Ostrze trafiło w rami~' mężczyzny.

– Royd? – Boże, ten drań się śmiał. – Sanbome nic nie powiedział. Co za przyjemność!

Boże, Devlin.

Devlin przechylił głowę, nasłuchując.

– Och, będę musiał się pośpieszyć. Przerwano nam. Co za szkoda.

Przewrócił się na drugi bok i skoczył w zarośla. Royd wyciągnął pistolet i ruszył za nim.

Krwawił jak zarzynana świnia. Nie ma czasu na opatrzenie rany.

Zobaczył,jakDelvin biegnie w dół zbocza. Wycelował i strzel i I. Chybił. Devlin przystanął za kolejnym drzewem.

Głosy, o których mówił Devlin, były coraz bliżej. Jock i MacDuff?

Devlin przemykał między drzewami z niewiarygodną pręd¬kością, jak na rannego.

Zbyt szybko.

Ramię Royda krwawiło. Jeśli się teraz nie zatrzyma, może się wykrwawić na śmierć.

Cholera.

Wystrzelić raz jeszcze? Jest poza zasięgiem.

Stanął i wymamrotał parę przekleństw. Dobrze, musisz zaniechać dalszego pościgu, postanowił. Następnym razem. Z Devlinem zawsze był ten następny raz.

Przywołać tu MacDuffa i Jocka i opatrzyć szybko ranę. Może będą mogli ruszyć za Devlinem.

Nie, oni go nie złapią. On był za dobry. Później się o to będzie pomartwił.

Wyciągnął pistolet i strzelił w powietrze. Potem zacisnął puls powyżej rany i czekał na Jacka.


– Nie wygląda dobrze. Lekarz powinien to zobaczyć. – Jock kończył bandażować ramię Royda. – Straciłeś sporo krwi.

– Później. Bywało gorzej – mruknął, wstając. – Po prostu trzeba zatamować krwawienie. – Wyciągnął telefon. – Muszę zadzwonić do Sophie i upewnić się, że u niej wszystko w porządku.

– Ona i Michael dadzą sobie radę – zapewnił Jock. – Zamek jest strzeżony jak forteca. Tylko szaleniec mógłby wrócić tu od razu po tym, jak wypłoszyłeś go z kryjówki.

– Właśnie. – Wystukał numer Sophie.

Odebrała po chwili.

poczuł ulgę.

– Co z Michaelem? – spytał.

– A jak myślisz? Chyba nie zadzwoniłeś po to, żeby zapytać, jak mój syn. Gdzie jesteś?

– Niedługo wrócę – odparł wymijająco. – Był mały problem.

– Jaki problem?

– Już po wszystkim. Pogadamy później. Wracaj do Michaela.

Była zła i sfrustrowana. Trudno. Nie miał czasu na wyjaśnienia.

– Mówiłem ci, że da sobie radę – powiedział Jock. – Gdyby MacDuff w to nie wierzył, nie zostawiłby jej samej.

– Dobrze, dobrze. Wybacz, ale nie będę pokładał takiej ufności w MacDuffie jak ty. Ja muszę być pewien.

– Myślisz, że Devlin miał zamiar sprzątnąć Sophie dzisiaj?

– Gdyby był przekonany, że istnieje najmniejsza szansa, że mu się uda dopaść ją i Michaela, zrobiłby to. Ten człowiek stąpa po krawędzi. – Spojrzał w stronę lasu, z którego właśnie wy¬szedł MacDuff i pięciu jego ludzi. – Nie znaleźliście go – krzyk¬nął do MacDuffa. – Mówiłem wam, że to strata czasu. Praw¬dopodobnie miał tu gdzieś zaparkowany samochód i jest w po¬łowie drogi do Aberdeen.

– Zadzwoniłem do sędziego i podałem mu rysopis, który dostałem od ciebie – powiedział MacDuff. – Będą na niego uważać. Mamy cień szansy.

Royd potrząsnął głową.

– Niewielki. Ten człowiek zna się na swoje robocie.

– Garwood? – zapytał Jock.

Royd przytaknął.

– Jeden z najlepszych. Lub naj gorszych, zależy, jak na to spojrzeć… Byliście w chacie?

MacDuff zaprzeczył ruchem głowy.

– Byliśmy w połowie drogi, kiedy usłyszeliśmy strzał – po¬wiedział i zwrócił się do Campbella i ludzi stojących z nim: – Wracajcie do zamku. Zajmiemy się tym.

– Może nie ma się czym zajmować – powiedział Royd. – Nie sądzę, żeby ktoś z nim był. Devlin lubi pracować sam, ale pójdę z wanno

MacDuff wzruszył ramionami.

– Rób, co chcesz. – Odwrócił się i zaczął wspinać się po wzgórzu. Jego ludzie podążyli za nim.

Jock stał nieruchomo, wpatrując się w twarz Royda.

– Nie ma się czym zająć?

– Źle to ująłem – powiedział Royd. – Z Devlinem jest zawsze mnóstwo roboty.


Sophie rozłączyła się. Cholerny Royd. Nie było jej to wcale potrzebne. Coś było na rzeczy, a ona…

– Mamo.

Odwróciła się do łóżka, w którym leżał Michael. Zapomnij o Roydzie, nakazała sobie. Dziś musisz się zająć synem.

– Idę – Położyła telefon na stole i podeszła do łóżka. – To nic. Po prostu Royd sprawdzał, czy wszystko w porządku.

Położyła się koło niego i przytuliła.

– Pytał o ciebie.

– Nic mi nie jest.

To nie była prawda. Był zaszokowany, kiedy mu powiedziala, co się stało.

– To też mu powiedziałam.

Chwilę milczał.

– Dlaczego? – wyszeptał. Po jego policzkach płynęły łzy. Dlaczego tata?

– Mówiłam ci. – Sophie starała się, żeby głos jej się nie I,ałamywał. – Nie jestem pewna. Ale wydaje mi się, że to ma coś wspólnego z moją pracą. Nigdy nie myślałam, że to w jakikol¬wiek sposób dotknie twojego ojca. Ale jeśli będziesz chciał obwinić mnie, nie będę protestować.

– Obwinić ciebie? – Wtulił twarz w zagłębienie jej ramienia. Ty po prostu starasz się powstrzymać tych drani. To oni. Ja… ja go kochałem, mamo. – Wiem o tym.

– Jest mi… wstyd. Czasami byłem na niego wściekły.

– Tak? – pogłaskała go po włosach – Dlaczego?

– Sprawiał, że czułem się… Nie chciał, żebym u niego przebywał.

– Ależ oczywiście, że chciał. Chłopiec potrząsnął głową.

– Zawadzałem mu. Byłem dla niego ciężarem. Myślę, że on uważał, że jestem… wariatem.

– To nieprawda. – Ale chłopiec tak wrażliwy, jak Michael, wyczuł doskonale wibracje, które wysyłał Dave. – To nie była twoja wina.

– Byłem dla niego ciężarem – powtórzył.

– Posłuchaj mnie, Michael. Kiedy mężczyzna i kobieta mają dziecko, do ich obowiązków należy trwać przy nim, bez wzglę¬du na to, co się przydarza. Na tym polega rodzina. Zrobiłeś, co mogłeś, żeby poradzić sobie ze swoim problemem, i tata powi¬nien był przy tobie stać. To on nie był wobec ciebie w porządku. – Przytuliła go mocniej. – Przestać myśleć o winie. Pomyśl o dobrych chwilach, jakie z nim spędziłeś. Pamiętam, kiedy skończyłeś pięć lat, podarował ci Hummera zabawkę, którym obaj bawiliście się wtedy przez cały dzień. Pamiętasz?

– Tak. – Łzy zaczęły mu płynąć z większą intensywnością. – Jesteś pewna, że go nie unieszczęśliwiłem?

– Oczywiście. Kiedy ktoś urniera, pierwszą rzeczą, o której myślą jego bliscy, to to, czy byli dla niego wystarczająco dobrzy. – Zdała sobie sprawę, że to właśnie chciał powiedzieć jej dzisiaj rano Royd. – Ty byłeś dla niego dobry. Masz moje słowo.

– Na pewno?

– Tak. – Dziwny jest ten świat, pomyślała Sophie. Wczoraj wieczorem to ona leżała w objęciach Royda, który próbował ją pocieszać. Dziś ona pocieszała syna. To błędne koło. – Spróbu¬jesz zasnąć? Będę cały czas przy tobie.

– Nie musisz – powiedział, ale zacisnął ramiona wokół jej szyi. – Nie jestem dzieckiem. Nie chcę być dla ciebie obowiąz¬kiem, takim, jakim byłem dla taty.

Cholera. Nie tak to miał zrozumieć.

– Obowiązek nie jest złą rzeczą. Jeśli jest wobec kogoś, kogo kochasz, to może być radość. – Pocałowała go w policzek. – Ty jesteś moją radością. Nigdy w to nie wątp…


Wszędzie dookoła była krew. Na podłodze, na stole. Ślady prowadziły do zamkniętych drzwi po drugiej stronie pokoju.

MacDuff stał w progu i klął.

– Posprzątał – mruknął Royd, rzucając okiem na pokój przez, ramię MacDuffa.

– Zamknij się – powiedział ostrym tonem MacDuff. – James, ilu ludzi tu teraz mieszka?

– Stary Dermot, jego żona i syn. Syn po rozwodzie sprowa¬dził tu swoją małą córkę z Glasgow – urwał na chwilę. – Ta krew… Mam sprawdzić pozostałe pokoje?

– Nie, ja to zrobię. – MacDuff ruszył w stronę drzwi, do których prowadziły ślady krwi, otworzył jej i zamarł. – O Boże.

Jock i Royd poszli za nim.

– Dobry Boże – wyszeptał Jock, spoglądając na masakrę.

– Dermot?

– Trudno powiedzieć – wychrypiał MacDuff. – Ktoś nieomal zdarł mu skórę z twarzy. – Wszedł do pokoju. – I nie wystarczyła im śmierć Dermota.

Na podłodze leżała kobieta. Szczupła, siwowłosa. Jej brą¬wwe oczy wpatrywały się w nich ślepo. Z kącika ust sączyła się krew.

– To Margaret, żona Dermota. – Jock zacisnął usta. – Skur¬wysyn. – Rozejrzał się po pokoj u. – A gdzie jest Mark i dziecko… – Może udało im się uciec. – Twarz Jamesa Campbella była I rupio blada. – Boże, mam nadzieję, że udało im się uciec.

– Poszukaj ich – polecił Royd. – Przeszukaj resztę chaty i teren dookoła. Mam nadzieję, że uciekli, ale Devlin rzadko pozwala swojemu celowi uciec.

– Dziecko? – spytał Campbell. – Czy dziecko byłoby…

– Poszukaj ich – powiedział Jock.

Campbell skinął głową i wyszedł z pokoju.

Jock ukląkł przy ciele Dermota i zaczął studiować zmasa¬k rowaną twarz mężczyzny.

– Boże, zrobił to dla przykładu czy po prostu to lubi?

– Lubi to – odparł Royd. – Jeszcze przed REM-4 był zabójcą. Sanbome go wybrał, bo uważał, że doskonale poradzi sobie ze I.koleniem. – Odwrócił się do McDuffa, który stał i wpatrywał się w ciało Dermota. – Dopadnę go. Wbiłem w niego nóż, a on takich rzeczy nie zapomina. Ma dobrą pamięć i pamięta długo.

– Ja też – powiedział MacDuff. – I to ja osobiście wypruję z niego flaki. Dermot był jednym z moich ludzi. Chodźmy teraz poszukać jego syna.

Kiedy wyszli z chaty, spotkali Campbella.

– Studnia – powiedział i gestem wskazał kamienną studnię.

– Leży przy studni.

– Martwy? – zapytał MacDuff.

Campbell skinął głową.

– W jego ciele jest może z pięćdziesiąt ran kłutych. Przez chwilę panowała cisza, wreszcie MacDuff spytał: – A dziewczynka?

– Myślimy, że jest w studni. Poświeciliśmy tam latarkami.

– Przełknął ślinę. – A raczej jej części są w studni. Musiał ją… poćwiartować.

MacDuff zaklął i ruszył w stronę studni.

– Nie musi pan sprawdzać. To syn Dermota. Znam go. Nie ma mowy o pomyłce.

– Wierzę ci – powiedział MacDuff. – Muszę ich zobaczyć.

– Dlaczego? – zapytał Royd, kiedy wraz z Jockiem dogonili MacDuffa – Martwy jest martwym.

– Muszę zapamiętać ten widok. – MacDuff doszedł do studni i spojrzał na leżące obok niej ciało mężczyzny. – Czas płata figle. Nienawiść z czasem słabnie, chyba że nie po¬zwalają jej wygasnąć obrazy zachowane w pamięci. Może tego nie zrozumiesz, ale nie chcę nigdy zapomnieć, co Devlin zrobił, nawet jeśli będę musiał czekać latami, aż wpadnie w moje ręce.

– Rozumiem to aż nadto dobrze – mruknął Royd. MacDuff spojrzał na niego.

– Tak mi się wydaje – powiedział, odetchnął głęboko i za¬świecił latarką do wnętrza studni – Miałeś rację, James. Po¬ćwiartował ją.

MacDuff wyjął telefon.

– Dzwonię do sędziego. Jock, zostaw tu jednego z ludzi, żeby poczekał na sędziego. Reszta wraca ze mną do zamku. w takiej chwili. Był moim przyjacielem. Co mam powiedzieć sędziemu?

– Nic. Jakiś szaleniec. – MacDuff odwrócił głowę od studni. Nie chcę, żeby nam przeszkadzali – dodał i ruszył w stronę chaty.

Royd patrzył, jak MacDuff daje znak Campbellowi i reszcie, żeby poszli za nim.

– Zaimponował mi. Naprawdę ma zamiar ścigać Devlina.

– Oczywiście – twierdził Jock. – I nie chciałbym być w skórze Devlina, kiedy MacDuff go złapie.

Royd zmarszczył brwi.

– Nie jestem pewien, czy podoba mi się to, że wchodzi mi w drogę.

– Za późno. MacDuff już jest zaangażowany. Zostałby w cieniu, gdyby chodziło tylko o ochronę Michaela. Teraz, kiedy Devlin zmasakrował jego ludzi, już jest za późno. – Jock ruszył za MacDuffem. – Lepiej wracaj do zamku i opatrz porządnie ranę. Chcesz, żebym zadzwonił po samochód?

Royd potrząsnął głową.

– Nic mi nie będzie.

Odwrócił się i zaczął schodzić ścieżką za MacDuffem. Devlin.

Dlaczego Sanborne przysłał do zamku tego szaleńca? Musiał wiedzieć, że ten urządzi tu rzeź.

A może nie? Devlin zawsze był na tyle sprytny, żeby dać Sanborne'owi odczuć, że tamten ma nad nim pełną kontrolę. W ciągu ostatnich tygodni, kiedy Roydowi udało się otrząsnąć z efektów REM-4, zaczął dostrzegać, że nie tyle Devlin był manipulowany przez Sanborne'a, ile właśnie on nim manipulo¬wał. Lubił to, co robił. Uwielbiał patrzeć na krew i kochał wła¬dzę, która pozwalała mu zabijać. Pod skrzydłami Sanborne'a mógł rozwijać tę pasję.

REM-4 może miało na niego jakiś wpływ, ale on był zabójcą z natury.

Teraz Devlin dostał szansę, jakiej potrzebował, żeby dać upust żądzy przemocy. Michael i Sophie byli celem, ale to było dla niego mało. Rzeź, której dokonał na rodzinie pasterza, tylko podsyciła jego apetyt. Teraz trudno go będzie zatrzymać. abyś smażył się w piekle, Sanborne.


Głosy.

Sophie podniosła głowę. Przez otwarte okno słyszała głosy dochodzące z dziedzińca.

Powoli wstała z łóżka i podeszła do okna. Poniżej stał Mac¬Duff i kilku jego ludzi, między nimi dostrzegła Royda. Poczuła ulgę. Od kiedy Michael usnął, ona leżała tu i przeklinała go za to, że nie zadzwonił ponownie.

Rzuciła okiem na Michaela. Spał głęboko, podłączony do monitora. Mogłaby wymknąć się na kilka minut. Ruszyła w stronę drzwi.

Chwilę później biegła w dół schodami, dopadła drzwi i o¬tworzyła jej z ogromną siłą.

– Niech cię cholera, Royd! Dlaczego nie… – Urwała, kiedy zobaczyła na jego ramieniu bandaż. – Co się stało?

– Jest trochę poturbowany – odpowiedział za Royda MacDuff. – Pani jest lekarzem, prawda? Proszę go opatrzyć.

Wyminął ją i wszedł do środka.

Royd wykrzywił twarz w cierpkim uśmiechu.

– MacDuff jest dzisiaj w autokratycznym humorze. Jesl wściekły. Będę potrzebował kilka szwów, ale do tego mog\' posłać po tutejszego lekarza.

Sophie podeszła do niego.

– Co się stało?

Boże, głos jej drżał.

– Tutejszy lekarz na pewno będzie lepszy. To nie moju specjalizacja.

– Nie ma sprawy – powiedział i wyminął ją, żeby wejść do środka. – Zajmę się tym.

– Jak to się stało?

– Nóż.

– Jesteś biały jak ściana. Dużo krwi straciłeś?

– Niedużo.

Nie mogła tego dłużej znieść.

– Nienawidzę twardzieli, którzy nie potrafią się przyznać do odrobiny słabości. – Popchnęła go w stronę wejścia. – Chodź, zobaczę tę ranę.

– Tak jest – powiedział i zachwiał się, wchodząc na schody.

– Nigdy nie kłócę się z kobietą, która jest silniejsza ode mnie. W tej chwili jesteś dużo silniejsza ode mnie. Czy to wyłącza mnie z grona twardzieli?

– Może. – Poszła za nim i chwyciła go za łokieć. – Będziemy musieli się przekonać…

Znów się zatoczył i oparł się o framugę drzwi.

– Och, na miłość boską. – Zarzuciła sobie jego ramię wokół szyi i rozejrzała się po posiłki. MacDuffa i jego ludzi już nie hyło. – Nie mogę tu zostać. Muszę wracać do Michaela. Czy dasz radę wejść po schodach z moją pomocą?

– Nie ma problemu.

– Jest – powiedziała, wolno prowadząc go po schodach. – Przyznaj to.

– No dobrze, jest. – Stawiał kroki z wysiłkiem. – Ale dam sobie radę.

– Jeśli czujesz, że możesz zemdleć, lepiej mnie ostrzeż. Nie chcę, żebyśmy oboje zlecieli ze schodów.

– Sam zlecę. Po prostu upuść…

– Nie powiedziałam, że upuszczę twój tyłek. Powiedziałam, żebyś mnie ostrzegł, żebym miała czas jakoś temu zaradzić. Nie zostawię cię tu samego.

– To nie jest rozsądne. Nie ma sensu, żebyśmy upadli oboje.

– Żadne z nas nie… – Wzięła głęboki oddech. – Chociaż za to jak się zachowujesz, powinnam cię tu zostawić i pozwolić się wykrwawić się na śmierć.

– Już nie krwawię.

– Zamknij się wreszcie. Jest coś takiego, jak przyjęcie pomocy z wdzięcznością.

Milczał.

– Zawsze miałem z tym problemy – powiedział, kiedy doszli na szczyt schodów. – Jako dziecko musiałem radzić sobie sam.

Nie przypominam sobie, żeby ktoś kiedyś oferował mi pomoc. Kiedy poszedłem do wojska, wszystko się zmieniło. Tam mu¬siałem być najlepszy.

– Wtedy nie wypadało prosić o pomoc?

– Ja nie prosiłem.

Wiedziała dobrze, że Royd nie zniżyłby się do tego. Boże, ona mu współczuła! On na pewno nie życzyłby sobie tego, ale ona nie mogła przestać myśleć o tym dziecku, które musiało czuć się przeraźliwie samotne. Ona sama miała kochających i wyrozumiałych rodziców. Samotna poczuła się dopiero po tym straszliwym dniu nad jeziorem. Tak, współczuła Roydowi. Opanowała ją nagła chęć przytulenia go i pocieszenia.

– Przestań – powiedział nagle. – Nie potrzebuję współczucia i czułości. Użyj sobie gdzie indziej.

Spojrzała na niego zirytowana. Był ranny i osłabiony, to jednak nie powstrzymywało go przed typowymi grubiańskimi odzywkami.

– Dobrze. Nie dziwię się, że żaden rodzic zastępczy nie zechciał cię przytulić. Gotów był byś ich pogryźć.

– Może – przyznał z uśmiechem. – Tak jest lepiej. Taką cię lubię. No i ciebie bym nie ugryzł. Chyba że tego byś chciała – dodał.

Zmysłowość. Jeszcze przed chwilą chciała go pocieszać, teraz sprawił, że poczuła się zgoła inaczej. Miała nadzieję, że wszystko to, co się wydarzyło, spowoduje, że nie będzie już tak na niego reagowała.

Szybko odwróciła wzrok.

– Jesteś niepoprawny. – Pchnęła go na wyściełaną aksami¬tem ławę, która stała po drugiej stronie korytarza do pokoju Michaela. – Zostań tu. Sprawdzę, co u Michaela. Możesz też pójść do mojego pokoju, następne drzwi od pokoju Michaela, i tam na mnie zaczekać.

– Zostanę tutaj. – Oparł się wygodnie i zamknął oczy. – Nie spIesz Się.

Z zamkniętymi oczami wydawał się jeszcze bardziej bez¬bronny. Tak, że nieomal zapomniała o jego aroganckim za- chowaniu. Ale nie może o tym zapomnieć. Royd nie był bez¬bronny, a ona nie powinna pozwolić rozwijać się sympatii, którą zaczynała do niego czuć.

– Tylko nie zaśnij. Jak runiesz na podłogę, mogę nie poradzić sobie z wciągnięciem cię z powrotem na ławkę.

Uśmiechnął się, nie otwierając oczu. – Na pewno byś sobie poradziła.

Sophie ostrożnie otworzyła drzwi do pokoju Michaela i wślizgnęła się do środka. Spał. Podeszła bliżej. Wyglądał na spokojnego, ale to mogło się zmienić w mgnieniu oka. Był taki bezbronny. Kilka minut wcześniej pomyślała to sarno o Roydzie, jednak tamten, wyczuwszy to, odrzucił jej współ¬czucie. Michael też zaczynał odrzucać dowody użalania się nad nim. Nigdy nie byłby wobec niej niegrzeczny, ale sens byłby ten sarn. Dorastał i chciał ten ciężar wziąć na swoje barki.

Ale jeszcze nie teraz. Da mu jeszcze trochę miłości i ochrony. Poprawiła mu koc i poszła do drzwi. Wychodząc, zostawiłaje uchylone.

Royd otworzył oczy. – W porządku? Skinęła głową. Wstał powoli.

– Miejmy to już za sobą. Wiem, że chcesz do niego wrócić.

– Tak.

Ledwo szedł, ale nie miała zamiaru mu pomóc. Da sobie radę, a ona nie będzie go musiała dotykać. Poszła za nim i otworzyła drzwi.

– Zostawię drzwi otwarte, żebym mogła, w razie czego, usłyszeć Michaela. – Zapaliła światło i wskazała na fotel. – Usiądź. Muszę pójść na dół po apteczkę, jeśli uda mi się znaleźć MacDuffa lub któregoś z jego ludzi.

– Nie sądzę, żebyś miała trudności w znalezieniu MacDuffa.

Na pewno jeszcze się nie położył. – Usiadł wygodnie w fotelu. – Ma o czy myśleć.

– O czym… – W zruszyła ramionami i ruszyła w stronę drzwi.

– Porozmawiamy, jak tylko cię zszyję. Jeśli nie będziesz chciał nic powiedzieć…

– Sprujesz szwy?

– Nie niszczyłabym swojej pracy. Wymyślę coś innego.

– Boże dopomóż – mruknął.

– Uważaj na Michaela – powiedziała i wyszła z pokoju.


– Już. Nie wygląda to dobrze – orzekła Sophie, kończąc bandażowanie ramienia Royda. – Powinien to zobaczyć lekarz specjalista.

Potrząsnął głową.

– To twoja sprawa. – Wzruszyła ramionami.

– Istotnie. Rany goją mi się szybko. Poza tym myślę, że od tej chwili wszystko potoczy się już błyskawicznie.

– Dlaczego? Powiedz mi, co się dziś wydarzyło.

– Te owce na drodze. Dały do myślenia MacDuffowi i Jockowi. Właściciel owiec nigdy by nie pozwolił sobie, żeby owce zeszły na drogę. Coś musiało się stać. Musieliśmy to sprawdzić.

– Co znaleźliście?

– Jednego z ludzi Sanbome' a, Devlina. – Wskazał głową na ramię. – W lesie. Zraniłem go, ale uciekł. Dlatego zadzwoniłem do ciebie.

– I nic mi nie powiedziałeś – wycedziła.

– To nie był odpowiedni moment, poza tym zajmowałaś się synem.

– Dlaczego moment nie był odpowiedni? Przez chwilę nic nie mówił.

– Musieliśmy sprawdzić pasterza i jego rodzinę.

Sophie przyjrzała mu się uważnie. Bez oporu opowiedział o Devlinie, ale ma trudności z opowiedzeniem o pasterzu.

– I?

– Nie żyją. Zmasakrowani. Pasterz, jego żona, syn i wnuczka, około siedmiu lat.

Sophie była wstrząśnięta.

– Co?

– Słyszałaś. Mam powtórzyć?

– Dlaczego?

Wzruszył ramionami.

– Może pasterz zobaczył Devlina, więc tamten go zabił…

Ale myślę, że Devlin po prostu skorzystał z okazji. To żądny krwi łotr. Jeden mały chłopiec by mu nie wystarczył.

– Myślałeś, że mógł potem przyjść prosto do zamku?

– Nie. Ale ten człowiek ma ogromną tolerancję na ból, więc musiałem się upewnić. Musiałem usłyszeć twój głos. Spodzie¬wałem się, co możemy zastać w chacie pasterza. A jednak to, co lam zobaczyłem, było okropne.

– Oczywiście. Potrząsnął głową.

– Nie było tak w kilka miesięcy po opuszczeniu Garwood.

Wtedy moje emocje były jeszcze stępione. Nie czułem nic.

Uśmiechnął się krzywo.

– Jeden ze skutkóW ubocznych REM-4. Trwało to trochę.

– O Boże.

– Przestań już z tą winą! Powinienem był wiedzieć. Dla kogoś takiego jak ty utrata uczuć jest prawie tak samo okropna jak kontrola umysłu. Jeśli to ci pomoże, to, co tam zobaczyłem, wstrząsnęło mną. Ta mała dziewczynka… – Urwał, żeby przeł¬knąć ślinę. – Tak, przez moją duszę przeszło wtedy tysiące uczuć.

– To mi nie pomaga. – Głos jej załamał się. – Nie chce, żebyś cierpiał. Nie chcę, żeby ktokolwiek cierpiał. Ci biedni ludzie…

Wzięła głęboki oddech. – Nic dziwnego, że MacDuff był wobec mnie taki szorstki. Pewnie uważa, że jestem za to od¬powiedzialna.

– Może. Zapytasz go o to rano. Wiem, że jest wściekły i ma I,amiar dopaść Devlina. Jeśli ja go nie uprzedzę. – Zauważyw¬szy wyraz jej twarzy, dodał: – Nawet nie będę musiał go ścigać. On sam mnie znajdzie. Devlin nie lubi obrywać. Nawet jeśli Sanborne odwoła go z tej roboty, Devlin nie spocznie, dopóki limie nie dopadnie.

– Pocieszające.

– Żebyś wiedziała. To wiele ułatwia. – Powoli wstał. – Czy orientujesz się, gdzie wyznaczono mi miejsce w tym muzeum? – Dwa pokoje dalej. Pomogę ci… – Zawahała się. – Zapom¬niałam. Idź sam. Jeśli zemdlejesz, przejdę po tobie rano w dro¬dze na śniadanie.

– Nie ma sprawy – mruknął i ruszył w stronę drzwi.

– Jeśli ty albo Michael będziecie czegoś potrzebować, zadzwoń.

– Chciałeś powiedzieć, jeśli będzie nam potrzebna pomoc?

– To właśnie chciałem powiedzieć. – Zatrzymał sięw drzwiach. – Chcesz mnie może rozebrać i położyć do łóżka? Na to ci pozwolę.

– Nie. Straciłeś swoją szansę.

– Tchórz. Tym lepiej. Nie jestem dzisiaj sobą.

Patrzyła, jak powoli idzie do swego pokoju. Kusiło ją, żeby pójść za nim. Dzisiaj otworzył się przed nią bardziej niż kiedy¬kolwiek, ale musiało to być podyktowane bólem i wstrząsem. Chciałby pewnie, żeby ta znieczulica spowodowana REM-4 zadziałała tam, w chacie pasterza.

Powiedział, że to skutek uboczny. Kolejny cios w jej serce.

Jak dużo jeszcze takich skutków ubocznych przytrafiło się ludziom w Garwood?

Po kolei. Nie może ciągle zamartwiać się, rozmyślając nad Garwood. Musi skupić się na celu. Teraz jej zadaniem jest ochrona syna i zniszczenie Sanborne'a i Bocha.

Poza tym będzie musiała rano stawić czoło MacDuffowi, który prawdopodobnie powie jej, żeby wzięła stąd syna i znik¬nęła z jego zamku i życia. Nie mógłby się zachować inaczej po tym, co spotkało jego ludzi. Royd powiedział, że MacDuff jest wściekły, a to przez nią ten morderca znalazł się w tej okolicy.

Jutro. Teraz idź do syna, nakazała sobie. Musi być przy nim, gdyby i jego nawiedził w nocy koszmar.


Rozdzial 13

– Mogłabym z panem porozmawiać?

MacDuff podniósł głowę znad biurką i wstał.

– Nie mam za dużo czasu, pani Dunston. W ciągu godziny spodziewam się tu sędziego z kilkoma ludźmi ze Scotland Yardu.

– To nie będzie trwało długo – zapewniła, wchodząc do hiblioteki. – Musimy porozmawiać.

_ Oczywiście. Miałem zamiar zrobić to później. Jak się czuje chłopiec?

– Nie czuje się najlepiej. Ale to normalne. Widziałam go przez chwilę, zanim poszedł wziąć prysznic, ale zdaje się, że już lepiej w porównaniu z wczoraj. No i nie miał w nocy ataku.

_ Odkąd tu jest, zdarzył mu się tylko jeden atak. Może wyrasta z tego.

Potrząsnęła głową.

– Ale jest coraz lepiej.

– Proszę usiąść – powiedział MacDuff – jestem potwornie zmęczony. Wczoraj w nocy przeszedłem piekło, a moja uprzej¬mość nie pozwoli mi spocząć, dopóki pani nie wybawi mnie z tej udręki. Tak zostałem wychowany i niosę ten krzyż w za¬mian za możność władania tą górą kamieni.

Usiadła na wskazanym krześle.

– To wspaniała góra kamieni i zaskakująco wygodna – zauważyła.

– Zgadzam się. Dlatego też wciąż walczę, żeby pozostała w moim posiadaniu. Kawy? – Nie czekając na odpowiedź, nalał do filiżanki gorącego napoju i podał jej. – Śmietanki?

Pokręciła głową.

– Jest pan bardzo miły. Spodziewałam się, że będzie pan zły.

– Jestem zły. Jestem wściekły. – Usiadł wygodnie w fotelu. – Ale nie na panią. Przyjąłem do mojego domu Michaela i tym samym stałem się za niego odpowiedzialny. Za niego i wszelkie konsekwencje wynikające z jego pobytu tutaj. Jednak spodzie¬wałem się ewentualnych ciosów w moją osobę, nie w moich ludzi. Ta rzeź wczoraj była bezsensowna.

Przeszedł ją dreszcz.

– Tak. Royd mówił, że to było okropne. Spodziewałam się, że każe pan mnie i Michaelowi opuścić to miejsce.

– I pokazać temu łotrowi Sanbome' owi, że poddajemy się po jednej bitwie? Żeby przysłał tu swoje maszyny do zabijania, zastraszając mnie, żebym oddał mu Michaela, którego wyko¬rzysta przeciwko pani? – Oczy MacDuffa błyszczały z gniewu. – Zatrzymałbym tu was choćby dlatego, żeby zrobić mu na złość.

– I tak pewnie będziemy musieli odejść. Może zjawić się tu policja, kiedy zorientuje się, że wysłałam tu Michaela. Policja może myśleć, że jestem wystarczająco szalona, żeby zabić własne dziecko.

– Postaram się trzymać Scotland Yard z daleka – obiecał, marszcząc brwi. – Jednak jestem trochę niespokojny. Nie czuję się dobrze z tym, że będę musiał zostawić Michaela, kiedy opuszczę MacDuff' s Run.

– Pan wyjeżdża?

– Jest pani zaskoczona? Devlin zabił moich ludzi. Nie może to mu ujść płazem. Proszę się nie martwić, dopilnuję, żeby chłopak był bezpieczny.

– Przed chwilą obawiał się pan, że może tego nie dopilnować.

– Może nie być bezpieczny, dopóki nie znajdę odpowiedniej osoby, która mogłaby przejąć tu nad wszystkim pieczę. Pracuję nad tym.

– To zbyteczne. To ja jestem odpowiedzialna za mojego syna i to ja zadbam o to, żeby mu się nic nie stało. Niech pan robi, co do niego należy. Ja zajmę się moim synem.

– Nie zrobi pani tego.

Patrzyła na niego z niedowierzaniem.

– Słucham?

– Pani i Royd możecie być mi potrzebni. Tkwicie w tym po same uszy i macie informacje, których mogę potrzebować. Nie mogę pozwolić, żeby skoncentrowała się pani wyłącznie na opiece nad synem.

– Dobry Boże, pan jest taki sam jak Royd.

– To znaczy wyrachowany? Może. Ale i tak roztoczę opiekę nad chłopcem. – Wykonał ruch ręką. – Proszę teraz odejść i poszukać Michaela i Royda. Muszę zająć się sędzią i inspek¬torem ze Scotland Yardu. Prowadzi śledztwo w sprawie śmierci Dermota. Proszę nie rzucać się w oczy. Nie chcę, żeby wiedział, że w zamku są obcy.

– Ani ja – zapewniła sucho. – Mogliby podejrzewać, że to ja dokonałam tych zabójstw.

Zamknęła drzwi. Nie wiedziała, czego się spodziewała po MacDuffie, ale on wciąż ją zaskakiwał. W jednej chwili arogan¬cki, w drugiej pełen troski. Jedynej rzeczy, której była pewna, to tego, że z tym człowiekiem trzeba się liczyć i że ona powinna mieć się na baczności.

– Co to za marsowa mina.

Spojrzała w górę i zobaczyła Jocka stojącego w progu fron¬towych drzwi. Uśmiechał się, ale jego oczy były poważne. Wyglądał na zasmuconego. Dlaczego wydało jej się to dziwne? Przez całą noc miał do czynienia ze śmiercią.

– Dopiero wróciłeś? Skinął głową.

– Zostałem do przyjazdu inspektora ze Scotland Yardu. Po¬tem nie chcieli mnie puścić. Przez pół nocy sędzia wisiał na telefonie, rozmawiając z MacDuffem, żądając od niego po¬twierdzenia mojego alibi.

– To nie ty powinieneś był tam zostać. Logiczne było, że z twoją przeszłością…

– Wiem. MacDuff też nie pochwalał tego pomysłu. Ale Mark Dermot był moim przyjacielem – Umilkł i po chwili zmienił temat: – Dlaczego marszczysz brwi? Widziałem cię,jak wychodziłaś z biblioteki.

– W takim razie powinieneś wiedzieć, dlaczego jestem zła.

Ten MacDuff jest arogancki. Powiedziałam mu, że jest taki sam jak Royd.

– Cóż, są pewne podobieństwa. Co takiego zrobił?

– Powiedział, że on zajmie się Michaelem, czy tego chcę, czy nie, gdyż ja jestem zbyt potrzebna, żeby tracić czas na zabawę w matkę.

Jock zachichotał.

– Musiał być naprawdę zmęczony. Zazwyczaj jest bardziej dyplomatyczny. Jeśli chce, potrafi być czarujący.

– W takim razie to nie jest jego dobry dzień. Powiedział, żebym poszła już, nie rzucała się w oczy i że porozmawiamy później. – Masz zamiar to zrobić?

– Oczywiście, że nie. Chociaż tak, mam zamiar nie rzucać się w oczy. Byłabym głupia, gdybym tego nie zrobiła. Nie chcę, żeby Scotland Yard deptał mi po piętach. Ale nie pozwolę, żeby MacDuff mówił mi, co mam robić. To ja muszę podejmować decyzje. – Potrząsnęła głową. – Chociaż ostatnio mało miałam okazji, żeby spokojnie pomyśleć.

– MacDuff jest bardzo dobry dla Michaela, Sophie – powie¬dział cicho Jock.

– Widzę. Michael wspominał coś o poszukiwaniu skarbów.

Czy MacDuff wymyślił tę historyjkę na poczekaniu, żeby go zabawić?

Joe wzruszył ramionami.

– Krążą pewne historie. Tak czy owak, rozerwały trochę Michaela. Był po prostu małym chłopcem z dala od domu.

– Jestem wdzięczna. Ale nie na tyle, żeby pozwolić Mac Duffowi ingerować we wszystkie moje sprawy.

– Porozmawiam z nim.

– Rób, co chcesz. – Odwróciła się i skierowała się w stronę schodów prowadzących na górę – Muszę sprawdzić, co u Roy¬da. Jest osłabiony. Nie powinien był wracać wczoraj do zamku o własnych siłach.

– Proponowałem, że zadzwonię po samochód.

– To wyłącznie jego wina. Ten idiota myśli, że jest Supermanem – rzuciła przez ramię.

– Nie byłeś zbyt taktowny – powiedział Jock do MacDuffa, wchodząc do biblioteki. – Poza tym Sophie nie jest osobą, której można rozkazywać. Będziesz miał szczęście, jeśli nie weźmie Michaela pod pachę i nie ucieknie.

MacDuff spojrzał na niego.

– Byłem zbyt zły, żeby troszczyć się o maniery. Poza tym musiałem powiedzieć jej, żeby zeszła wszystkim z oczu, dopóki Scotland Yard nie odjedzie. Jadą tu?

– Będą za piętnaście minut. To inspektor Mactavish, jest uprzejmy. – Uśmiech z twarzy]ocka zniknął. – Wtedy, gdy nie oskarża mnie o dokonanie tej masakry. Kazali mi stać tam i patrzeć, jak wyciągają ze studni tę małą dziewczynkę. Pewnie chciał zobaczyć moja reakcję.

MacDuff zaklął pod nosem.

– Mówiłem ci, że powinieneś był wrócić do zamku, jak tylko Scotland Yard pojawił się na horyzoncie.

– Mark był moim przyjacielem… Kiedy masz zamiar ruszyć za Devli"em?

– Wkrótce. Najpierw muszę załatwić sprawy tutaj. I przeko¬nać Scotland Yard, że nie dostałeś szału i to nie ty popełniłeś tę zbrodnię.

– Ona nie będzie czekała na twoje decyzje – powiedział Jack. – Chyba że dogadasz się z Roydem. Jego zaakceptowała. – W takim razie porozmawiam z nim. Wychodzę spotkać się z inspektorem na dziedzińcu. Potrzebuję trochę świeżego po¬wietrza. Może ty też nie powinieneś rzucać się w oczy?

– Posłusznie dołączę do pozostałych uciekinierów, którzy schronili się w twoim zamku. Jeszcze jakieś rozkazy?

– Posłusznie? Ty nie znasz znaczenia tego słowa. – MacDuff podszedł do drzwi. – Ale możesz coś dla mnie zrobić.

– Do usług.

– Zadzwoń do Jane MacGuire i sprawdź, czy będę mógł zadzwonić do niej dziś po południu. Chciałbym z nią poroz¬mawiać.

– Dlaczego sam tego nie zrobisz?

– Ona ciebie lubi i nie traktuje cię jak zagrożenie.

– To prawda, nigdy tak nie uważała, nawet wtedy, kiedy naprawdę mogłem nim być. Niesamowite. – Przechylił głowę na bok. – Myślisz, że ciebie uważa za zagrożenie?

– Może. Po prostu zadzwoń.


Michaela nie było w pokoju.

Co, u diabła? Powiedziała, żeby na nią zaczekał.

– Wszystko w porządku.

Odwróciła się i zobaczyła w progu Royda.

– Czeka na ciebie w moim pokoju. Przyszedłem sprawdzić, czy wszystko w porządku, pomyślałem, że może nie powinien być teraz sam. Więc poprosiłem, żeby pomógł mi zmienić bandaż. Zawsze lepiej, żeby miał zajęcie.

– To prawda. Dziękuję. – Spojrzała na niego uważniej. – Jes¬teś blady, ale wyglądasz lepiej niż wczoraj. Dobrze spałeś?

– Wystarczająco dobrze. Może pójdziemy na dół i przygotu¬jemy coś do jedzenia?

– Nie teraz. MacDuff przyjmuje wizytę inspektora z Scot¬land Yardu. Chce, żebyśmy zostali tutaj, dopóki nie odjedzie. – Rozmawiałaś z MacDuffem?

– Tak. Miałeś rację. Ma zamiar dopaść Devlina, chce wykorzystać nas, żebyśmy mu pomogli. Uważa, że Michael może nie być tu bezpieczny po jego odjeździe. Stara się wymyślić inny plan.

– I to cię wkurza? Dlaczego?

– Nie jestem zła dlatego, że stara się ochronić Michaela. Ale denerwuje mnie, że on nawet nie zapyta mnie, jaki ja mam pomysł.

– Jestem pewny, że zmienisz jego podejście. – Uśmiechnął się. – Tak, jak zmieniłaś moje.

– Nie mamy zbyt wiele czasu. Liczyłam, że będę mogła trochę dłużej polegać na MacDuffie. Myślisz, że Sanborne wysłał Devlina, żeby zabił Michaela, czy to była pułapka na mnie?

– To mogła być jedna z tych rzeczy albo obie.

– Cholera, więc jak mam…

– Jest coś, o czym musisz wiedzieć. Dzwonił dziś do mnie Kelly.

Zamarła.

– I co?

– Prosiłem go, żeby miał na oku statek. Zeszłej nocy wypłynął.

– Co? Przecież jeszcze nie opróżnili zakładu.

– Najwidoczniej wzięli już wszystko, co było im potrzebne, a resztę zostawili.

– Niech ich diabli, więc jak…

– Spokojnie. Kelly czuwa nad tym. Wynajął motorówkę i dogonił statek, zanim wypłynął na pełne morze. Statek kieruje się na południe.

– ASanborne? Wzruszył ramionami.

– Kelly nie może być w dwóch miejscach naraz. Ale jeśli będziemy śledzić statek, mamy duże szanse, że Sanbome i Boch wyjdą na jego powitanie w miejscu przeznaczenia.

– A jeśli nie?

– Wtedy pomyślimy, jak ich dopaść. A raczej ja. Muszę wyjechać, żeby dołączyć do Kelly'ego, ale ty nie musisz ze mną jechać. Jeśli wolałabyś zostać z Michaelem…

– Cicho bądź. Wiesz, że muszę jechać. – Ale jej obowiąz¬kiem było też chronienie Michaela – Poza tym powiedziałeś, że mogę ci być potrzebna. Nagle zmieniłeś zdanie?

– Nie. Radziłem sobie bez ciebie przez całe życie. Może i udowodniłaś, że możesz być przydatna, ale nie będę miał z ciebie żadnego pożytku, jeśli będziesz cały czas myślała o dziecku. Więc trzymaj się ode mnie z daleka.

– Pięknie. Jesteś pewnie najbardziej… – zaczęła i spojrzała mu w twarz. – Czyżbyś starał się mnie chronić. Dziwne…

– Wcale nie dziwne. Powiedziałem ci, że jeśli będę mógł, będę cię chronił. Ale zrobisz, co uznasz za słuszne.

– Żebyś wiedział. Więc zamknij się. Nie udaje ci się być miłym. Jesteś bardziej przekonujący, kiedy jesteś opryskliwy. – Podeszła do okna i spojrzała na dziedziniec. – Widzę zapar¬kowany samochód. Pewnie inspektora. Nie możemy jeszcze zejść na dół. – Odwróciła się i zaczęła przeszukiwać swoją torebkę – Mogę więc teraz sprawdzić, co jest na dysku, który skopiowałam w zakładzie. Pójdziesz w tym czasie do Mi¬chaela?

– Chcę zobaczyć, co tam jest.

– Później ci powiem, to może być nic ważnego.

– Skoro było w sejfie, musi mieć jakąś wartość.

– Mogę wam jakoś pomoc?

Odwrócili się i zobaczyli Jocka stojącego w progu. Patrzył to na Royda, to na Sophie.

– Czyżbym wyczuwał w powietrzu pewne napięcie?

– Owszem, możesz pomóc – powiedział Royd. – Mógłbyś pójść do mojego pokoju i pobyć trochę z Michaelem? Musimy coś sprawdzić.

– Jasne. Niedługo będę mógł go zabrać na polanę. On lubi tam być. Inspektor powinien zaraz odjechać. MacDuff ma duże wpływy i nawet Scotland Yard traktuje go trochę inaczej.

– Poczekaj – powiedziała Sophie. – Przyszedłeś tu w jakimś konkretnym celu?

– Załagodzić trochę atmosferę. Ale nie między wami. Roz¬mawiałem z MacDuffem. Zdaje sobie sprawę z tego, że nie był z tobą zbyt delikatny. Ale on naprawdę chce jak najlepiej dla ciebie i chłopca. Robi wszystko, żeby zapewnić mu ochronę.

– Żeby uwolnić się od niego i ruszyć w pogoń za Devlinem, żeby go zabić.

Jock uśmiechnął się.

– Mam nadzieję, że nie – powiedział z łagodnym uśmie¬chem. – Mam nadzieję, że zostawi to mnie. Wizualizowałemjuż wszystko ze szczegółami – dodał i odwrócił się.

Sophie przeszedł dreszcz, kiedy odprowadzała go wzrokiem.

Piękny jak poranek, a zabójczy. Nie była przyzwyczajona do tej strony Jocka

– Boże.

– Nie widziałaś tej małej dziewczynki w studni – powiedział cicho Royd.

– Po prostu… zaskoczył mnie. – Podeszła do torby i wycią¬gnęła laptopa. – Muszę zabrać się do pracy. Nie mogę z nim zostawiać Michaela na długo, kiedy jest taki wkurzony. – Usia¬dła, włączyła komputer i włożyła dysk. – Zobaczmy, co tu mamy.

– Liczby – mruknął Royd.

– To są formuły – poprawiła go odruchowo. Nagle zamarła. -REM-4.

– Co?

– To nie jest moja formuła, ale została użyta jako baza.

– Wiedziałaś, że tak się stało.

– Ale nie tak. – Wzrok miała utkwiony w monitor. – To jest coś innego.

– W jakim stopniu?

– Jeszcze nie wiem – powiedziała, patrząc na kolejne formuły. – Nie podoba mi się to. Idź już. Trochę to potrwa.

– Mogę ci jakoś pomóc?

– Odejdź – powtórzyła. Formuł było coraz więcej. Same formuły. Skomplikowane formuły. Ktokolwiek jest ich auto¬rem, to geniusz.

– Jak długo ci to zajmie? Potrząsnęła głową.

– A więc wrócę za kilka godzin – zdecydował.

Powiedział coś jeszcze, ale go nie słyszała. Była zbyt po¬chłonięta tym, co widziała na ekranie. Zaczynało się to układać we wzór…


MacDuff zadzwonił do Jane McGuire późnym popołudniem.

– O co chodzi, MacDuff? To do ciebie niepodobne prosić Jocka, żeby do mnie zadzwonił.

– Musiałem być pewien, że będziesz miała dla mnie czas. Muszę o czymś z tobą porozmawiać.

Przez chwilę w słuchawce panowała cisza.

– Bzdura. Moim zdaniem chciałeś, żebym porozmawiała chwilę z Jockiem i powspominała dawne czasy.

– Równie dobrze sam mógłbym to zrobić – powiedział łagod¬nie. – To są też nasze wspomnienia.

– Ale w moich relacjach z Jockiem nie było żadnego zgrzytu.

– Dałem ci bardzo dużo czasu, żeby tamta zadra poszła w zapomnienie. Dzwoniłem do ciebie tylko dwa razy. Bóg mi świadkiem, że nie było to dla mnie łatwe.

– Czego chcesz, MacDuff?

– Jak tam twoja wspaniała Eve Duncan?

– Bez sarkazmu. Ona jest wspaniała.

– To nie był sarkazm. Podziwiam ją. Co u niej?

– Pracuje jak szalona, jak zwykle. Wezwali ją do Waszyngtonu, do szkoły medycznej.

– A Joe? Pojechał z nią?

– Nie, Joe jest tutaj. – Urwała i powtórzyła pytanie: – Czego chcesz, MacDuff?

– Chcę cię prosić o małą przysługę. Trochę twojego czasu.

– Jestem bardzo zajęta. Za miesiąc mam wystawę.

– Jestem pewien, że znajdziesz trochę czasu dla rodziny.

– Nie jestem twoją rodziną.

– . Nie będziemy się o to kłócić. Rodzina czy nie, wiem, że masz wielkie serce i nie pozwolisz, żeby coś złego stało się niewinnemu dziecku.

– MacDuff!

– Potrzebuję twojej pomocy, Jane. Wysłuchasz mnie?

– Nie dam się wykorzystać.

– To tylko dziecko, Jane.

Cisza.

– Niech cię diabli! Mów.


Ręce Sophie zaczęły się p-ocić. Oddychaj spokojnie, roz¬kazała sobie w duchu. Trzeci raz sprawdzała wszystkie formuły, żeby upewnić się, że ma rację. Z drugiej strony modliła się, żeby się myliła. Nie myliła się jednak. Kilka ostatnich linijek po¬twierdzało jej obawy, ale ona nie mogła w to uwierzyć.

Wyjęła dysk z komputera i schowała z powrotem do pudelka.

W pokoju było już szaro. Słońce prawie zaszło.

Wstań! Idź powiedzieć Roydowi. Był tu w ciągu• dnia chyba ze trzy razy, ale za każdym razem odsyłała go z kwitkiem. Teraz musiała się z kimś podzielić tymi hiobowymi wieściami.

Weszła do łazienki i zmoczyła twarz. Lepiej.

– Ręcznik? – Royd stał w progu, trzymając w ręku ręcznik.

– Dzięki. – Osuszyła twarz.

Podał jej filiżankę gorącej kawy.

– Dzięki – powtórzyła, wypiła łyk kawy. – Gdzie jest Michael?

– Właśnie go zostawiłem z Jockiem. Chyba poszli na polanę.

– Muszę iść wytłumaczyć mu, dlaczego nie mogę teraz z nim być.

– Najpierw mnie wytłumacz kilka rzeczy – powiedział Royd. – Może powiesz mi, dlaczego jesteś blada i trzęsiesz się jak ofiara malarii.

– Nie trzęsę się – zaoponowała, choć zdała sobie sprawę, że to nieprawda. Nie mogła iść do Michaela w takim stanie. Poza tym chciała porozmawiać z Roydem. – Jestem wściekła. – We¬szła do pokoju i rzuciła się na łóżko. – Sprawdziłam trzy razy, Royd. To prawda.

– O czym mówisz?

– Sanborne 'owi nie wystarczyło Garwood. Zrobił krok dalej. Wynajął naukowca do poszerzenia możliwości REM-4.

– Poszerzenia?

– REM-4 można było produkować jedynie w małych ilościach. To był jeden z podstawowych problemów, nad którym pracowałam. W przeciwnym razie REM-4 dla zwykłego od¬biorcy byłby bardzo kosztowny.

– Naukowiec Sanborne'a rozwiązał ten problem?

– Ogromnie zwiększył potencjał REM-4 tak, żeby mógł być rozpuszczalny w wodzie, wciąż zachowując swoje właściwości.

– W wodzie? W szklance wody?

Skinęła głową.

– Albo w kadzi. Pamiętasz, co powiedział kierowca ciężarów¬ki? Że na statek ładowali kadzie.

Skinął głową.

– Mów dalej.

– Na końcu wszystkich formuł było kilka linijek tekstu mówiącego, że chociaż wystąpiły pewne problemy, ogólne wyniki są obiecujące. Gorshank zapewnia, że eksperyment na wyspie powiedzie się.

– Na wyspie? A więc szukamy wyspy?

– Prawdopodobnie.

– Wiesz, jak Gorshank ma na imię?

Potrząsnęła głową.

– To pewnie jeden z naukowców Sanborne'a, ale nigdy o nim nie słyszałam.

– A eksperymenty?

– Po co byłyby Sanborne'owi te kadzie z REM-4? Tu mamy już do czynienia z kontrolowanym, małym eksperymentem.

– Więc co wymyśliłaś?

– Zatopi te kadzie w jakimś zbiorniku wodnym i będzie czekał na efekt.

Skinął głową.

– To ma sens – przyznał.

– Jak możesz być tak spokojny? On chce się przekonać, czy może zrobić zombie z tych ludzi.

– A potem sprzedać formułę temu, kto zapłaci więcej, żeby tamten mógł stosować go na ogromną skalę – domyślił się Royd. – Bardzo nieładnie.

– Nie wybiegłam myślami tak daleko – powiedziała Sophie.

– Myślałam o 'tym eksperymencie na wyspie. Przecież tam mogą zginąć ludzie.

– Albo zrobi z nich potulne owieczki gotowe na rozkazy grup terrorystycznych.

– Musimy go powstrzymać.

– Tak. – Royd ruszył w stronę drzwi. – Mamy trop. Gorshank.

– Gdybyśmy tylko wiedzieli, kim on jest albo gdzie siC znajduje. – Wyszła za nim na korytarz. – Masz znajomości. Możesz się dowiedzieć?

– Mogę spróbować. Ale musimy działać szybko. Potrzcbuje¬my wsparcia. – Spojrzał na nią. – Wciągnę w to MacDulTa. Rozmawiałem z Jockiem, który twierdzi, że MacDuff ma kon¬takty tam, gdzie ja ich nie mam. Czyli wszędzie. Od parlamentu brytyjskiego do policji amerykańskiej.

– Nie będę się z tobą sprzeczała. – Uśmiechnęła się. – Cho¬ciaż podejrzewam, że policja nie będzie chciała słuchać nikogo, gdy się dowie, że chodzi o mnie. Pozwolę MacDuffowi zrobić wszystko, żeby powstrzymał Sanborne'a. Możemy się tylko nie zgodzić co do Michaela.

– To wasza sprawa – powiedział, schodząc po schodach.

– Zostawię tę sprawę wam do rozstrzygnięcia.

– Och, dziękuję – mruknęła z ironią. – Zbytek łaski.

– Chyba tego właśnie ode mnie oczekujesz – burknął. – Nie chcesz, żebym wchodził ci w drogę. Cały czas prawisz kazania o dobrodziejstwie wzajemnej pomocy, a jesteś taka samajakja. Zostałaś zraniona i boisz się, żebym teraz ja cię nie zranił. Cóż, rzeczywiście mógłbym to zrobić. Ale nie z wyrachowania. I gotów byłbym zabić każdego, kto spróbuje to zrobić. Tak, do diabła, byłbym gotów zabić dla ciebie. Czy to ci się podoba, czy nie.

Sophie stanęła, wstrząśnięta jego nagłym wybuchem.

– Zbyt ostro? Szkoda. Musiałem to powiedzieć. I tak byłem bardzo dyplomatyczny, jak na mnie.

– Dyplomatyczny? Ty?

– A tak. I jeśli masz zamiar iść ze mną do MacDuffa, pospiesz się.

Ruszył w stronę biblioteki.

Sophie poszła za nim powoli. Powinna być na niego wściekla. Zachował się wobec niej brutalnie. Groził.

Ale nie jej. Mój Boże, powiedział, że mógłby dla niej zabić. I mówił to poważnie.

– Pospiesz się.

Sophie odruchowo przyśpieszyła kroku. Miał rację. Musieli podzielić się swoim odkryciem z MacDuffem. On mógł im pomóc. To nie był czas, żeby głowić się nad zagadką, jaką był Matt Royd.

– Gorshank – powtórzył MacDuff. – Nie znacie imienia?

Choćby pierwszej litery?

– Tylko nazwisko – powiedziała Sophie. – Dziś po południu próbowałam znaleźć w Internecie, na stronach uniwersyteckich lub organizacji naukowych człowieka o tym nazwisku. Nic.

– Może nie jest naukowcem amerykańskim?

Skinęła głową.

– Możliwe. Ale sprawdziłam również organizacje między¬narodowe. Nie ma żadnego Gorshanka.

– Jest mnóstwo wschodnioeuropejskich naukowców, którzy pracowali w bloku sowieckim nad kilkoma parszywymi projek¬tami. Nie szukali rozgłosu – zauważył Royd. – Po upadku muru berlińskiego rozpierzchli się na wszystkie strony.

– Jeśli tak jest w tym przypadku, Garshank będzie na czyjejś liście – powiedział MacDuff. – Prawdopodobnie na liście Depar¬tamentu Stanu albo CIA. Znam tam trochę ludzi. Zobaczę, co się da zrobić.

– Jak długo to może potrwać?

Wzruszył ramionami.

– Sam chciałbym to wiedzieć. Nawet jeśli go zidentyfikuje¬my, mogą nie być w stanie go znaleźć. Może już jest na tej wyspie.

– Mam nadzieję, że Sanborne nie planował, żeby Gorshank znalazł się na wyspie przed nimi – powiedziała Sophie. – Byli bardzo ostrożni, jeśli chodzi o formułę REM-4, i nie będ:t chcieli, żeby naukowiec, który zna formułę, został zwerbowany przez innych klientów.

– Będę działał szybko – przyznał MacDuff. – Nie chcę… Rozległ się dzwonek telefonu Royda.

– Przepraszam. – Nacisnął guzik. – Royd. – Słuchał chwile.

– Cholera. Nie, wiem, że nic nie mogłeś zrobić. Przerywa, Zadzwoń do mnie, kiedy dopłyniesz do portu.

Rozłączył się.

– Kelly zgubił "Constanzę"…

– Och, nie – wyszeptała Sophie.

– Złapał go szkwał. Ma szczęście, że przeżył. Ale w żaden sposób nie mógł utrzymać "Constanzy" w zasięgu wzroku. Kiedy morze ucichło, statku nie było.

– Czy istnieje jakiś sposób na wyśledzenie tego statku? – spytała Sophie.

– Gdyby Kelly miał przy sobie urządzenia radarowe najnowszej generacji, może byłaby jakaś szansa. Ale nie miał na to czasu – powiedział Royd i zwrócił się do MacDuffa: – Wyjeż¬dżam. Będę czekał na twój telefon z informacjami o Gorshanku po drugiej stronie Atlantyku.

Wyszedł.

– Pani chce jechać z nim? – zapytał MacDuff, przyglądając się uważnie Sophie.

– Muszę jechać z nim – odparła zaciskając ręce. – To ja rozpętałam to piekło. Muszę teraz położyć temu kres.

MacDuff skinął powoli głową. – A Michael?

– Oczywiście, jest jeszcze Michael. Nie może tu zostać bez pana i Jocka. Chyba że zmienił pan zdanie?

– Nie. Wyjeżdżam, gdy tylko wypełnię zadanie, które mi pani powierzyła. Chyba jest jedno wyjście.

– Wyjście?

– Mam przyjaciółkę, która właśnie jest w drodze do mojego zamku. Powinna być tu w ciągu kilku godzin.

– To kobieta?

– Jane MacGuire. Jedzie tu ze swoim adopcyjnym ojcem, zostaną tu tak długo, jak to będzie konieczne. -

Dlaczego miałabym jej ufać?

– Bo ja jej ufam. – Uśmiechnął się. – Ponieważ jej ojciec jest detektywem w wydziale policji w Atlancie i jednym z najmą¬drzejszych i najtwardszych ludzi, jakich znam.

– Policja? Zwariował pan? Zabiorą mi Michaela. Oni myślą, że jestem wariatką, która morduje członków swojej rodziny.

– Wyjaśniłem im sytuację. Joe Quinn jest człowiekiem o szerokich horyzontach i wie, że czasami rzeczy są inne, niż nam się wydają. Poza tym kocha i ufa Jane. Jeśli się podejmuje zająć jakąś sprawą, doprowadza ją do końca. Poza tym zostawię tu Campbella, wraz z kilkoma ludźmi, z przykazaniem, żeby byli posłuszni Quinnowi. Nie będzie żadnego problemu.

Sophie wciąż nie była przekona. Policjant, któremu ufa,1 MacDuff. Michael byłby chyba bezpieczny.

– Nie wiem…

– lane MacGuire jest bardzo silną, mądrą kobietą i ma dobre serce – powiedział MacDuff. – Trochę przypomina mi panią. Dlatego też pomyślałem o niej. Poza tym wychowywała siC w kilku zastępczych rodzinach, zanim została adoptowana. Wie, co to znaczy być samotną i wykorzystywaną. Jest wale¬czna. Michael ją polubi. Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś mógł zająć się problemami Michaela lepiej niż Jane. Nie wiem tylko, czy gra w piłkę – dodał z uśmiechem.

– Jestem pewna, że Michael…

– Będzie w dobrych rękach – zapewnił MacDuff. – Daję pani słowo. Będzie bezpieczny. Jane się nim zaopiekuje. Tak będzie najlepiej. Może pani jechać ze spokojną głową.

Wierzyła mu.

– Chcę porozmawiać z nią i jej ojcem.

– Będzie pani musiała do nich zadzwonić – powiedział MacDuff. – Nie sądzę, żeby Royd chciał czekać.

– Poczeka. Nawet jeśli będę musiała go związać. Najpierw muszę porozmawiać z Michaelem, potem zadzwonię do Jane MacGuire. Być może będę też chciała porozmawiać z Joe Quinnem. Nie pozwolę mu wyjechać beze mnie.

– Musi, pani o to zadbać. Wydaje mi się, że Royd szuka wymówki, żeby panią tu zostawić.

– Dlaczego tak pan myśli?

– Intuicja. Royd może się znaleźć między młotem a kowadłem. To może być trudne dla człowieka, który zawsze dążył prosto do celu. On nie chce, żeby coś się pani stało, a z drugiej strony może mu pani pomóc złapać Sanborne' a.

– Jestem pewna, że Royd nie jest miękkim człowiekiem. Nie pozwoli, żeby emocje przesłoniły trzeźwe myślenie.

Zabiłbym dla ciebie.

– Pomyślała pani o czymś. – MacDuff przyglądał się uważnie jej twarzy. – Nie twierdzę, że Royd jest miękki. Ale widzę,że kierują nim również inne emocje niż tylko zemsta. To moi,e sprawiać, że jest nieprzewidywalny.

– Jest nieprzewidywalny od chwili, kiedy go poznałam. – Wstała i ruszyła do drzwi. – Czy mógłby pan dla mnie załatwić rozmowę z Jane MacGuire. Wrócę w ciągu godziny.

Skinął głową.

– Zrobię, co w mojej mocy. W tej chwili jest nad Atlan¬tykiem. To może trochę potrwać.

Nagle przyszło jej coś do głowy.

– Przyjeżdża tu, nawet mnie nie znając? Musicie być sobie hardzo bliscy.

Uśmiechnął się.

– Można powiedzieć, że jesteśmy pokrewnymi duszami. Ale nie przyjeżdża tu dla mnie. Kiedy opowiedziałem jej o chłopcu, nie potrafiła odmówić. – Podniósł słuchawkę telefonu, który stał na biurku. – Teraz powinna pani znaleźć Royda i pozwolić mi skontaktować się z Jane. Nie dała mi pani dużo czasu.

Wybiegła z pokoju na korytarz. Royd powiedział, że Michael był na polanie z Jockiem. Ale to z Roydem musiała się najpierw I.obaczyć. Powiedziała MacDuffowi, że Roydjest nieprzewidy¬walny, coś się jednak zmieniło. Wyczuwała to nawet silniej niż MacDuff.

Nie pozwoli mu pojechać bez niej, tylko dlatego, że uznał, że naraża jej życie na niebezpieczeństwo.

Wbiegła pod schodach. Najpierw jego pokój, potem stajnie, gdzie zostawili wynajęty samochód.

Siedział na łóżku. Rozmawiał przez telefon. Przed nim leżała otwarta torba. Rozłączył się, w momencie, kiedy weszła do pokoju.

– Przyszłaś się pożegnać?

– Nie, przyszłam ci powiedzieć, że jadę z tobą. MacDuff znalazł odpowiednią opiekę dla Michaela.

– Naprawdę? – Wstał i zamknął torbę. – Jesteś pewna?

– Tak. I nie próbuj sprawić, żebym w to zwątpiła. – Zacisnęła pięści. – Tak musi być. Jestem o tym przekonana.

– Powiedz mi to, jak ciebie i twojego syna będzie dzieliło tysiące kilometrów.

– Niech cię diabli! – zawołała łamiącym się głosem. – Nie miałeś problemu z tym, żeby mnie wykorzystać, kiedy się poznaliśmy. Co się stało, że zmieniłeś zdanie?

Spojrzał na nią.

– Zmienił się sposób, w jaki chcę cię wykorzystać. Nie mogła złapać oddechu. Ogarnęła ją fala gorąca.

– Wiesz o tym. Spodziewałaś się tego. Nie jestem mężczyz¬ną, który ukrywa, co czuje.

Zwilżyła wargi.

– Nie spodziewałam się, że seks stanie na drodze celu, który oboje obraliśmy.

– Ja też nie. Więc może nie chodzi o seks. – Umilkł i po chwili mówił dalej: – Wstrząsnęło to tobą. Jeśli to tylko seks, jest to pociąg tak silny, że może zachwiać moim postępowa¬niem. A skoro jest tak silny, będziesz miała ze mną problem. Nie jestem tak opanowany ani cywilizowany jak twój były mąż. Więc zastanów się dobrze, zanim się do mnie zbliżysz.

– Chcesz, żebym zaczęła się ciebie bać? Przecież mnie nie zgwałcisz.

– Nie, ale mogę zastosować inne sztuczki.

– Jadę z tobą – zdecydowała.

– W porządku. Dlaczego miałoby mnie to martwić? Chcę tylko kochać się z tobą, zanim dasz się zabić – powiedział i chwycił torbę. – Zorganizowałem samolot. Chcę wyruszyć za pół godziny.

– W takim razie będziesz musiał poczekać. Muszę porozmawiać z Michaelem. Jest wciąż na polanie z Jockiem?

– O ile mi wiadomo, to tak.

– Spotkamy się przy samochodzie, jak tylko skończę.

– Muszę porozmawiać z Jockiem. Przyślij go na dziedziniec.

Wzięła głęboki oddech. Cała się trzęsła. Mimo to wciąż czuła tę falę gorąca. Z jednej strony strach o bezpieczeństwo Michaela, z drugiej ta fizyczna potrzeba. Jej ciało reagowało ze wzmożoną siłą. Niemal zwierzęcą.

Ale nie była zwierzęciem, gotowym rzucić się w ramioII" Royda tylko dlatego, że był dziki, namiętny i…

Przestań, nakazała sobie. Poszukaj Michaela. Postaraj sic,; wytłumaczyć mu, że mama znowu go opuszcza, po tym, jak właśnie dowiedział się, że jego ojciec nie żyje.

Jak, u diabła, miała to zrobić?

Загрузка...