– Pobierz próbki – rozkazał Boch, patrząc na swoich ludzi, stawiających kadzie. – Masz na to dwadzieścia minut.
_ Bardzo jesteś łaskawy – odparła ironicznie Sophie, biorąc do ręki tacę z pustymi fiolkami i ruszając w stronę ośmiu kadzi, które właśnie przetransportowano ze statku. W której z nich była broń, o którą prosiła Royda? Jeśli nie majej w żadnej? Jeśli Royd nie miał możliwości dostania się na statek, odkąd komuni¬kowała się z nim tego ranka? Skąd w ogóle miała wiedzieć, czy ta cholerna pluskwa działała?
Zaufaj mu. Royd zdołał przekazać jej pluskwę, mimo jej wątpliwości. Na pewno sprawdzil, że działa. Na pewno też udało mu się umieścić broń w którejś kadzi.
Oddałbym za ciebie zycie.
N a miłość boską, przestań kwestionować każdy krok, każdą decyzję Royda! Przecież gdyby intuicja nie podpowiadała jej, że można mu zaufać, nie powierzyłaby mu bezpieczeństwa swojego syna. Mimo to, odkąd znalazła się na wyspie, wciąż się zamartwiała się i podejrzewała go o coś. Royd na pewno nie zostawiłby jej samej. Pojawi się na wyspie, ponieważ powie¬dział, że się pojawi.
Zaufaj mu.
Podeszła do pierwszej kadzi, podniosła pokrywę i napełniła fiolkę.
Oprócz płynu w zbiorniku nic nie było.
Umieściła fiolkę na tacy i podeszła do następnej kadzi.
Powoli, nie śpiesz się.
Nie ma broni.
Podeszła do trzeciej. Napełniła fiolkę. Nie ma broni.
Przy piątej kadzi zauważyła broń, gdy tylko podniosła po¬krywę. Była ukryta w czarnym wodoodpornym woreczku, przy¬mocowanym do ściany zbiornika. Poczuła ulgę.
U stawiła się tak, żeby znaleźć się między zbiornikiem a Bo¬chem. Dzięki Bogu, Boch w ogóle nie zwracał na nią uwagi. Pokrzykiwał na robotników, którzy przestawiali kadzie. Napeł¬niła fiolkę, po czym wyjęła pistolet i upuściła go na podłogę między kadziami. Postawiła obok plastikowy pojemnik z fiol¬kami i podeszła do następnego rzędu.
– Pośpiesz się! – krzyknął do niej Boch. – Jesteśmy gotowi.
– Jeszcze dwie kadzie.
Szybko napełniła fiolki i umieściła je na tacy. Uklękła, wło¬żyła fiolki do pojemnika, podniosła pistolet i schowała za tacą. – Gotowe. – Wstała i ruszyła w stronę drzwi.
– Zabiorę je z powrotem do laboratorium.
– Poczekaj.
Zamarła i dopiero po chwili obejrzała się za siebie. Boch uśmiechał się złowieszczo.
– Nie uciekaj. Chcę, żebyś patrzyła, jak wlewamy REM-4 do zbiornika.
– Robisz to, bo wiesz, że jestem temu przeciwna?
– Może. Myślę, że grasz na zwłokę. Sprawiłaś nam wiele problemów. Sanborne nie potrafił cię ujarzmić. Powinien był zostawić to mnie.
– Wierz mi, sadystyczne zachowanie Sanborne'a zadowoli¬łoby nawet ciebie.
– Zostań tu i patrz. – Odwrócił się do mężczyzny stojącego przy kadziach. – Po jednej. Pierwsza kadź.
Mężczyzna przechylił beczkę i przelał płyn do zbiornika.
– Druga kadź – zawołał Boch
Sophie wsunęła rękę pod tacę i wyjęła z plastikowej torby pistolet.
– Trzecia kadź.
– Boch.
Spojrzał na nią•
Kiedy upadał na ziemię, wciąż miał na twarzy wyraz zdumienia.
Sophie rzuciła się do ucieczki.
Kiedy wbiegła z budynku, wciąż słyszała za sobą odgłosy chaosu.
Przed bramą stał strażnik, kiedy ją zobaczył, zaczął biec w jej stronę•
Sophie podniosła pistolet.
Strażnik upadł na ziemię.
Nóż. W jego plecach tkwił nóż.
_ Chodź! – Royd chwycił ją za ramię. – Zaraz tu będą.
_ Musiał ją niemalże zaciągnąć do bramy.
_ Zabiłam go – wyrzuciła się siebie, kiedy wdrapywali się na wzgórze. – Kiedy wlewał REM-4 do zapasowego zbiornika, zastrzeliłam go.
– Wiem. Widziałem.
Zbiegali po drugiej stronie wzgórza.
_ Zdjąłem strażnika i dostałem się do okna. DlaczegO po prostu stamtąd nie wyszłaś? Przecież zanieczyścił już wodę, wlewając do niej zawartość pierwszej kadzi.
_ Może nie wystarczająco, żeby kogoś skrzywdzić. Nie byłam pewna. Musiałam go powstrzymać.
_ Więc upewniłaś się i rozpętałaś piekło.
Usłyszeli za sobą krzyki.
Nagle ogarnęła ja panika.
_ Chodźl – Royd ciągnął ją za sobą w stronę oddalonego o sto metrów zagajnika.
_ Idę. I tak nie zdołamy ukryć się w tych drzewach. Jest już za…
_ Zamknij się! – Pchnął ją na ziemię, kiedy doszli do drzew. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął coś z niej. – Muszę zrobić trochę hałasu.
Hałasu. Co na miał na myśli, mówiąc…
W tym momencie ziemią wstrząsnął silny wybuch. Za wzgórzem pojawiła się czerwona łuna.
– Zakład – wyszeptała. – Wysadziłeś zakład.
– Tylko w taki sposób mogliśmy się upewnić, że REM-4 przestanie istnieć. Wiedziałaś, że tak to się pewnie skończy. – Włożył mały przedmiot z powrotem do kieszeni. – Mówiłem ci, że chcę zmieść REM-4 z powierzchni ziemi. – Wstał. – Chodź. Musimy dotrzeć na plażę po drugiej stronie wyspy. Ludzie MacDuffa zaraz tu będą, żeby doprowadzić to miejsce do porządku. Kelly zabierze cię na jacht.
– Nie.
– Tak. – Spojrzał na nią. – I tak zrobiłaś już wiele. Pozwól nam zrobić resztę.
– Sanborne. Jest w domu. W jego sejfie są moje notatki.
– Zdobędę je dla ciebie.
– To są moje notatki, moja praca, moja odpowiedzialność.
– Ruszyła w stronę domu na wzgórzu – Muszę działać szybko. Na pewno słyszał wybuch. Zorientuje się, co się stało, zabierze notatki i weźmie nogi za pas. Na pewno opracował plan ucieczki.
– Sophie, zaufaj mi.
– Ufam ci. Przez chwilę miałam z tym problem. Miałeś rację. Ale uznałam, że jeśli ufam swojej intuicji, muszę ufać i tobie. – Przyśpieszyła kroku. – To teraz nie ma nic wspólnego z zaufaniem.
Royd mruknął jakieś przekleństwo pod nosem.
– Dobrze. Więc, do cholery, jesteśmy w tym razem. Nie musisz sama wszystkim się zajmować. Uprzedziłaś mnie, jeśli chodzi o Bocha. Jeśli dobrze pamiętasz, jestem bardzo zaintere¬sowany usunięciem z tego świata Sanborne' a.
Jak mogłaby zapomnieć? Skinęła głową. – I to ja rozdaję karty.
Byli zaledwie kilkaset metrów od domu. Nie widać było żadnego strażnika. Co nie znaczyło, że nie było żadnego straż¬nika w środku.
– Sanborne ma dwóch ochroniarzy, którzy nie odstępują go na krok. Nie widzę ich.
– Czy możemy dostać się do biblioteki od tyłu domu?
_ Tak. Drzwi biblioteki wychodzą na werandę• Gdzie sk podziali wszyscy strażnicy?
_ Mówiłaś, że ma tylko dwóch ochroniarzy.
_ Pewnie wydawało mu się, że więcej nie potrzebuje, biorąc pod uwagę liczbę niewolniczo poddanych mu robotników na wyspie. – Kiedy podeszli do tyłu domu, wskazała głową na przeszklone drzwi. – To jest biblioteka.
_ Światła zgaszone. Poczekaj tu, pójdę sprawdzić.
– Nie.
_ Do cholery! – Ruszył w stronę drzwi. – Więc trzymaj się za mną•
Idąc wzdłuż ściany domu, doszedł do drzwi i otworzył je gwałtownie.
Cisza.
Royd włączył latarkę i rozejrzał się po pokoju. Pusty. Cisza.
W całym domu panowała cisza.
_ Może pobiegł do zakładu, kiedy usłyszał wybuch? – zasugerowała Sophie.
_ Nie sądzę. Wydaje mi się, że zabrał formuły i uciekł.
– Jak?
_ Śmigłowcem lub motorówką. Nie słychać śmigłowca. Założę się, że pobiegł na pomost, do swojej motorówki.
Przyśpieszył kroku.
Kiedy dobiegli do przystani, Sanborne właśnie wsiadał do motorówki. Jeden z jego ochroniarzy włączył silnik.
_ Cholera – mruknął Royd, ściskając w ręku pistolet. – Ten pomost jest za długi. Musimy podejść bliżej.
_ Droga Sophie – zawołał Sanborne, kiedy łódka już od¬pływała. – Miałem nadzieję zobaczyć twoją minę, kiedy po¬wiem ci, że twój syn właśnie powoli umiera. Wykonałem telefon, kiedy zobaczyłem, że zakład został wysadzony w powietrze.
_ On nie umiera – powiedziała Sophie. – Zostałeś oszukany.
– Nie wierzę ci.
– To prawda.
– W takim razie muszę się upewnić, że nigdy go już nie zobaczysz. – Sanborne skinął na ochroniarza, który stał obok. – Zabij ją, Kirk.
Mężczyzna podniósł broń. Ona miała dużo lepszy zasięg niż ich broń.
– Nie! – krzyknął Royd i rzucił się na Sophie, powalając ją na ziemię. Podniósł swój pistolet i wystrzelił.
Ale w tym samym momencie rozległ się strzał z drugiej strony.
Dostał.
Krew. Z jego klatki piersiowej buchnęła krew. Zamknął powoli oczy.
– Royd!
Następny strzał. Kula utkwiła w pomoście. Instynktownie zasłoniła Royda swoim ciałem. Uniosła pistolet i wycelowała.
Ciało Sanborne'a osunęło się na podłogę motorówki. Dostał w głowę. Ochroniarz upuścił broń, kiedy zorientował się, że Sanborne dostał, teraz pochylał się nad jego ciałem.
– Czy go trafiłem? – Royd otworzył oczy i spoglądał na nią.
– Tak. – Po jej policzkach płynęły łzy. – Zamknij się. Nie mów nic. – Rozpięła mu koszulę. – Dlaczego to zrobiłeś? _ Jej głos się załamywał – Nie powinieneś był tego robić, do cholery.
– Nie mogłem… inaczej… – Znowu zamknął oczy. – Mówi¬łem ci…
Oddałbym za ciebie zycie.
– Nie waż mi się umierać. Słyszysz mnie? Nie chciałam, żebyś robił z siebie bohatera. – Boże, kula trafiła w górną część klatki piersiowej. Nie panikuj. Jest lekarzem. Musi się zacho¬wywać jak lekarz. – Trzymaj się. Nie zostawiaj mnie tu z po¬czuciem winy, że umarłeś przeze mnie. Wiesz, jakie mam problemy z poczuciem winy.
– Nie… pomyślałem o tym.
– Poprawisz się. – Sięgnęła po telefon i wybrała numer MacDuffa. – Jesteśmy na pomoście. Royd jest ranny.
– Zaraz przyślę pomoc.
– Dobrze. – Rozłączyła się. – Teraz sprawdzę, czy kula utkwiła w ciele, czy przeszła na wylot. To będzie bolało.
Nie odpowiedział. Był nieprzytomny.
– Sophie.
Podniosła głowę i zobaczyła MacDuffa i Campbella stoją¬cych nad nią.
– Dlaczego tak długo? – Przytuliła mocniej Royda. – Mógł umrzeć.
– Dziesięć minut – powiedział MacDuff, klękając przy niej.
– Pojawiliśmy się tak szybko, jak to było możliwe. Co z nim?
– Szok. Utrata krwi. – Potrząsnęła głową. – Nie wiem, co jeszcze. Zrobiłam, co mogłam. Musimy zawieźć go do szpitala. – Ostrożnie puściła Royda i usiadła. Nie chciała go zostawiać. Miała dziwne uczucie, że dopóki trzymała go w ramionach, dopóty był bezpieczny. – Od momentu, kiedy do ciebie dzwoni¬łam, jest nieprzytomny.
– Od razu zadzwoniłem po helikopter. Powinien tu zaraz być – powiedział MacDuff i zwrócił się do Campbella: – Idź go wyglądać, Campbell. Powiedziałem, żeby wylądował niedale¬ko domu.
– Tak jest. – Campbell odwrócił się i odszedł. MacDuff spojrzał na Sophie.
– Czy wszystko w porządku? Jesteś ranna?
– Nie. Kula była przeznaczona dla mnie, ale Royd przyjął ją na siebie.
– Sanborne?
– Nie żyje. royd go zastrzelił. Nie wiem, gdzie jest. Był na motorówce razem ze swoimi dwoma ochroniarzami. – Starała się opanować drżenie głosu. – Musicie go znależć. Miał ze sobą dysk z REM-4. muszę odzyskać te formuły. Zawsze stanowiły zagrożenie…
– Znajdziemy go – zapewnił. Wyciągnął rękę i uścisnął jej ramię. – Wszystko będzie dobrze, Sophie.
Zamknęła oczy. Puste słowa, kiedy Royd leżał tu i walczył o życie. Nie pozwoli mu umrzeć. Musi żyć, w przeciwnym razie jak ona będzie żyła?
Boże, jaka była samolubna. On zasługuje na długie i szcz꬜liwe życie i to nie ma nic wspólnego z nią. Powtarzała tę myśl w duchu, jak mantrę. On musi żyć. On musi żyć.
– Sophie – powiedział łagodnie MacDuff. – Chyba słyszę helikopter.
Otworzyła oczy. Też słyszała. Nagle wstąpiła w nią nadzieja.
– Zabierzmy go stąd.
Godzinę później byli już w szpitalu Santo Domenico w Cara¬cas. Przed chwilą Royd został zabrany na oddział chirurgiczny. – W porządku? – zapytał MacDuff, przyglądając się Sophie.
– Trzyma się. To dobry znak.
– Może wydobrzeć, ale równie dobrze jego stan może się pogorszyć – powiedziała Sophie. – Doceniam to, że starasz się mnie pocieszyć, ale zdaję sobie sprawę z powagi sytuacji. Przynajmniej zrobili mu transfuzję krwi w helikopterze. To zwiększa szanse.
– Chodź, pójdziemy do poczekalni. Napijemy się kawy. Nie chciała iść. Chciała wedrzeć się na salę operacyjną i patrzeć na ręce lekarzom. Chciała mu pomóc, do cholery!
Odetchnęła głęboko.
– Za chwilę. Muszę wyjść na zewnątrz i zadzwonić. I tak miałam zadzwonić do Michaela. Royd mówił, że Michael jest z Jockiem. Czy nadal?
Skinął głową.
– W domu nad jeziorem, niedaleko Atlanty.
– Musi być doskonałym aktorem. Nie rozpoznałam jego głosu, a i Sanborne dał się osżukać. Przez chwilę nie wiedzia¬łam, co myśleć.
– Jock jest świetny we wszystkim, co robi – powiedział MacDuff, otwierając przed nią przeszklone drzwi. – Ale nie ryzykowałbym, żeby, imitował głos Franksa, bez pewnej tech¬nicznej sztuczki.
– Słucham?
_ Zanim dopadł Franksa, Jock przez półtora dnia bawił się z nim w kotka i myszkę. Pozwolił mu się zbliżyć i czmychnąć.
Zmarszczyła czoło.
– Nie rozumiem.
_ Jockowi było potrzebne nagranie Franksa, jak rozmawia przez telefon ze swoimi ludźmi, z Sanborne' em. Kiedy już mieli nagranie, Jock i Joe Quinn zabrali je do eksperta w miejscowym biurze FBI. Quinn pracował kiedyś w FBI i wciąż ma tam pewne kontakty. Przy telefonie, który Jock ukradł Franksowi, zamon¬towali urządzenie. – Uśmiechnął się. – I w ten oto sposób głos Jocka brzmiał, jak głos Franksa. Nieźle wykiwał Sanborne'a.
– I przeraził mnie. Uśmiech MacDuffa zniknął.
_ Dziwię się, że Royd nie powiedział ci, co się działo.
_ Mówił mi. Z grubsza. Zresztą, kiedy usłyszałam głos Franksa, byłam już na wyspie. Nie miałam wyboru. Musiałam zaufać Roydowi.
– I zaufałaś mu?
_ Po wielkich wewnętrznych bataliach – przyznała, opierając się o ścianę. – Nic, co związane z Roydem, nie jest proste. _ Ale, Boże, chciała, żeby ten trudny, nieokrzesany facet żył. _ Musiałam kierować się intuicją.
_ A może również czymś innym?'-: MacDuff nie czekał na odpowiedź: – Wykonaj swój telefon. Przyniosę ci kawę. Bez mleka?
Skinęła głową. MacDuff wszedł z powrotem do środka.
Coś innego? Sympatia? Może… miłość? Zacisnęła rękę na telefonie. Namiętność, bliskość, podziw, była świadoma tych uczuć. Teraz musiała pogodzić się z tą pustką i przerażeniem, które poczuła na myśl, że może go stracić.
Wciąż może go stracić. Oczy jej zapełniły się łzami. Musi się trzymać. Być czymś zajęta. Wybrała numer Jocka.
– Chyba nie chcesz rozmawiać ze mną, Sophie. Jest tu młody człowiek, który chce przejąć słuchawkę.
– Dobry byłem, mamo? – zapytał przejęty Michael. – Jock mówił, że muszę udawać, żebyś była bezpieczna.
– Bardzo dobrze, kochanie. Jak się masz?
– Dobrze. Tujest bardzo ładnie. Jane ma psa, wabi się Toby, jest półwilkiem. Jane uczy mnie też grać w pokera.
– Miałeś jakieś ataki?
– Jeden – powiedział szybko. – Jock powiedział, że jesteś teraz bezpieczna, bo pokonałaś tych drani. Kiedy przyjedziesz?
– Tak szybko, jak będę mogła. Muszę jeszcze załatwić jedną sprawę. Daj mi jeszcze na chwilę Jocka. Kocham cię.
– Ja też cię kocham.
– Nic mu nie jest, Sophie – powiedział Jock. – Jeden łagodny atak. Był wspaniały.
– A skąd miał te siniaki?
– Jane.
– Co?
– Cień do powiek. – Umilkł i po chwili zapytał: – Co z Roydem?
– Jeszcze nie wiemy. Jesteśmy w szpitalu. Operują go. Przyjadę zabrać Michaela tak szybko, jak to będzie możliwe, ale nie mogę jeszcze zostawić Royda.
– Nie ma sprawy. Jane i Michael świetnie się dogadują, a teraz, kiedy wie, że jesteś bezpieczna, będzie zadowolony. – Sprawia wrażenie zadowolonego. Poker?
– Każdy chłopak powinien się nauczyć grać pokera. – Nagle głos Jocka stał się poważny. – Szkoda, że nie mogłem być z wami w San Torrano. Może Royd by nie oberwał.
– Wątpię.
– Teraz zraniłaś mnie. Nie wierzysz, że potrafię przenosić góry?
– Wierzę, że jesteś moim przyjacielem, który czuwa nad bezpieczeństwem mojego syna. To niezła góra.
– Warta zachodu, ale nie ekscytująca. Ale wytrwam na stanowisku, dopóki mnie nie zmienisz. Zadzwoń, jak będziesz coś wiedziała. Do widzenia, Sophie.
Rozłączył się.
Sophie wzięła głęboki oddech. Przynajmniej Michael byl bezpieczny.
– Jak tam twój syn?
Odwróciła się i zobaczyła MacDuffa stojącego niedaleko niej.
_ W porządku. Uczy się grać w pokera i jest zachwycony towarzystwem psa Jane.
_ Toby'ego? – Podał jej kawę. – Słyszałem, że to całkiem miłe zwierzę. Ona ma na jego punkcie bzika.
_ Chyba wiesz to z pierwszej ręki. Jesteście dobrymi przyjaciółmi.
_ Nasze relacje są… trudne. Nigdy nie zostałem zaproszony do domu nad jeziorem.
_ Chciałabym, żeby obecność Michaela tam nie była konieczna. _ Nagle przyszło jej coś do głowy. – Mogę mieć problemy, żeby dostać się do Michaela. To, że Boch i Sanbome nie żyją, nie znaczy, że wszystko jest w porządku. W ciąż jestem podej¬rzana o zabójstwo Dave'a. Szuka mnie policja.
_ Pewnie już niedługo. Przekonałem CIA, żeby wysłali na miejsce zbrodni własną ekipę. Skoro Devlin przygotował twoje DNA, to może zostawił też trochę swojego. CIA jest nam wdzięczne, że wyręczyliśmy ich, jeśli chodzi o REM-4. – Wziął ją pod ramię. – Chodźmy do środka. Robi się chłodno.
To ostre, zimne powietrze odpowiadało jej. Ale musi iść do środka, na wypadek gdyby lekarze mieli im coś do zakomunikowania.
Zatrzymała się. Przeszedł ją dreszcz. On nie umrze. Przeżyje operację. Gdy lekarze pojawią się w poczekalni, powiedzą, że wszystko jest już dobrze.
Skinęła głową.
_ Masz rację. Chodźmy do środka. Wkrótce powiadomią nas, czy…
_ Czekacie… na moje… ostatnie słowa? – zapytał ochrypłym głosem Royd.
Obudził się!
Sophie usiadła szybko na krześle przy łóżku.
– Nie powinieneś nic mówić. Coś ci podać?
– Och, tak. Mam całą listę. – Zamknął oczy. – Ale, jeśli umieram, muszę… ułożyć życzenia… w odpowiedniej kolej¬ności.
– Nie umierasz. Nie teraz. – Przystawiła mu do ust szklankę z kruszonym lodem. – Weź trochę do ust i pozwól, żeby się rozpuścił.
Posłuchał jej.
– REM-4. Odzyskaliście notatki, formuły?
Skinęła głową.
– MacDuff zlokalizował motorówkę z helikoptera. Wszystkie materiały były w walizce Sanborne ' a.
– Co z nimi zrobiłaś?
– Spaliłam je. Każdy dokument.
– Dobrze. Kiedy wychodzę?
– Za miesiąc, może później.
– Jak długo tu jestem?
– Dwa dni. – Dwa bardzo długie dni, kiedy czuwała przy nim, cierpiąc męki. – Wczoraj wieczorem polepszyło ci się i wiedzieliśmy już, że będziesz żył.
– Michael?
– W porządku. Wciąż w Atlancie.
Otworzył oczy ze zdziwienia.
– Więc… co wciąż tu robisz?
Zastanawiam się nad własnymi uczuciami, stwierdziła w duchu.
– Powiedziałam ci, że u Michaela wszystko dobrze. Nie potrzebuje mnie teraz.
– A ty musiałaś spełnić swój obowiązek.
– Zamknij się. – Głos jej drżał. – Staram się ci współczuć. Teraz nic ci nie mogę zrobić. Ale zapamiętam to sobie i po¬czekam, aż wyjdziesz ze szpitala.
– Powiedz, dlaczego jesteś miła dla wszystkich, oprócz mnie?
_ Byłam miła… kiedy byłeś nieprzytomny.
_ l myślałaś, że umieram. Następnym razem pozwól mi nacieszyć się tą stroną twojej osobowości, kiedy będę przytom¬ny. – Zamknął oczy – Teraz się prześpię. Muszę szybko dojść do siebie. Musimy tyle rzeczy ustalić między nami, będę potrzebował dużo siły.
– Śpij. Potrzebujesz snu.
Przez chwilę milczał.
_ Dlaczego zostałaś ze mną, zamiast jechać do Michaela?
– Potrzebowałeś mnie.
– l?
– Ocaliłeś mi życie.
– l?
_ Śpij – powiedziała załamującym się głosem. – Niczego więcej ze mnie nie wydusisz.
_ Dobrze. Ale jeszcze zobaczysz…
Ustalić tyle rzeczy, powiedział. Nawet teraz ją badał. Jak mogli cokolwiek ustalać? Oboje byli ofiarami Sanbome'a i Bo¬cha. W tej chwili nie potrafiła jasno myśleć. Była tak zmęczona, że w ogóle ledwo mogła zebrać myśli.
Ale czuła. Och, tak, czuła.
Wyciągnęła rękę i delikatnie odgarnęła mu włosy z czoła.
Kiedy go dotknęła, poczuła witalność, która wracała. Był tak jej bliski…
Otworzył oczy.
_ Złapałem cię na gorącym uczynku – wyszeptał.
Starała się ukryć łzy pod powiekami.
– Udawałeś martwego.
_ Mężczyzna musi robić swoje. – Przekręcił głowę i dotknął policzkiem jej dłoni. Znowu zamknął oczy. – Nie przestawaj.
_ Nie przestanę. – Pogłaskała go po policzku i dodała: – Nie wiem, co musiałbyś zrobić, żebym przestała…