Dwa lata później.
Szpital uniwersytetu Fentway Baltimore w stanie Maryland
– Co się stało? Nie powinno cię tu być.
Sophie Dunston podniosła głowę znad karty choroby.
Przełożona nocnej zmiany pielęgniarek, Kathy Van-Boskirk, stała w drzwiach.
– Nocna sesja, bezdech.
– Pracowałaś cały dzień i teraz nadzorujesz nocną sesję?
– Kathy weszła do pokoju i spojrzała na łóżko, które stało po drugiej strony szyby. – Ach, to niemowlę. Już świta.
– To nie jest niemowlę. Elspeth ma już czternaście miesięcy
– sprostowała Sophie. – Trzy miesiące temu wszystko ustąpiło, teraz znowu ma nawrót. W środku nocy po prostu przestaje oddychać, a lekarze nie potrafią tego wyjaśnić. Jej matka od¬chodzi od zmysłów.
– Więc dlaczego jej tu nie ma?
– Nocami pracuje.
– Ty też. Pracujesz dniami i nocami – powiedziała Kathy, przyglądając się śpiącemu dziecku – Boże, jaka ona piękna. Kiedy na nią patrzę, słyszę, jak tyka mój zegar biologiczny. Moje dziecko majuż piętnaście lat i nie ma w nim nic uroczego.
– Don jest po prostu zwykłym nastolatkiem. Wyrośnie. – So¬phie zaczęła pocierać oczy. Wydawało jej się, że ma pod powiekami piasek. Dochodziła piąta. Jej nocny dyżur zaraz się skończy. Będzie musiała zająć się załatwieniem najważniejszej teraz dla niej sprawy, po czym położy się na kilka godzin i wróci tu na pierwszą, na sesję z dzieckiem Cartwrightów. – Kiedy tu był w zeszłym tygodniu, zaproponował, że umyje mi samochód.
– Prawdopodobnie miał nadzieję, że będzie mógł go pod¬wędzić. – Kathy uśmiechnęła się. – A może liczył na to, że uda mu się poderwać dojrzałą kobietę? Uważa cię za niezłą laskę.
– Jasne. – W tej chwili Sophie poczuła się dużo starsza, niż była. Wydawało jej się, że jest brzydka jak noc. Spojrzała na kartę choroby Elspeth. O pierwszej miała bezdech, od tamtego momentu nic się nie działo.
– W pokoju pielęgniarek jest dla ciebie wiadomość – powiedziała Kathy.
Sophie zamarła i po chwili zapytała:
– Z domu?
Kathy zaprzeczyła szybkim ruchem głowy.
– Och, nie! Przepraszam, nie chciałam cię zdenerwować.
W ogóle nie pomyślałam. Wiadomość przyszła podczas zmiany o siódmej, ale zapomnieli ci jej przekazać. Jak się ma Michael? – spytała po chwili milczenia.
– Czasem okropnie. Czasem dobrze – odparła Sophie z wymuszonym uśmiechem. – Ale wszystko dzielnie znosi.
Kathy skinęła głową.
– Och, tak. To dzielny chłopak.
– Ale za pięć lat będę pewnie rwała sobie włosy z głowy, jak ty teraz – powiedziała i żeby zmienić temat, spytała: – Kto zostawił wiadomość?
– Gerald Kennett. Nie oddzwonisz?
– Nie – ucięła Sophie, sprawdzając jednocześnie leki Elspeth. Alergie?
– Korona ci z głowy nie spadnie, jeśli z nim porozmawiasz. Zaproponował ci pracę, w której zarobisz w ciągu miesiąca ty le, ile tutaj, na uniwersytecie, w ciągu roku. Może da ci jeszcze więcej, skoro się tobą opiekuje. Ja bym od razu do niego zadzwoniła.
– A więc zadzwoń. Lubię tę pracę i ludzi, z którymi pracuję. Nie chcę pracować dla firmy farmaceutycznej.
– Kiedyś już to robiłaś.
– To było zaraz po studiach i to był błąd. Wydawało mi się, że będę mogła przez cały czas robić badania. Nic z tego. Teraz. jest lepiej, kiedy zajmuję się badaniami w wolnym czasie. – Zakreśliła jeden z leków na karcie Elspeth. – Poza tym tutaj nauczyłam się, jak radzić sobie z ludźmi, czego nie nauczyła¬bym się w laboratorium.
– Tak, jak Elspeth. – Kathy przyglądała się dziecku – Ona się cała trzęsie.
– Tak, od pięciu minut jest w fazie NREM. Już prawie koniec. – Odłożyła kartę choroby i poszła do pokoju badań. – Muszę zdjąć jej te przewody, zanim się obudzi. Nie chcę, żeby się przestraszyła. Będzie się bała, gdy nikogo przy niej nie będzie, jak się obudzi.
– Kiedy ma przyjść jej mama?
– O szóstej.
– To wbrew przepisom. Rodzice powinni odbierać dzieci zaraz po zakończeniu sesji, a ta kończy się o piątej trzydzieści – Do diabła z przepisami. Przynajmniej dba o dziecko na tyle, że zgodziła się na testy. Zostanę te pół godziny dłużej.
– Wiem – powiedziała Kathy. – Jeśli nie przestaniesz się przemęczać, sama zaczniesz mieć koszmary.
Sophie wyciągnęła ręce w stronę Kathy, jakby chciała odpędzić złe moce.
– Proszę, przyślij tutaj matkę Elspeth, jak tylko się zjawi.
Kathy zaśmiała się cicho.
– Przestraszyłam cię, co?
– Tak. Nie ma nic gorszego niż nocne koszmary. Wierz mi. Wiem coś o tym.
Powiedziawszy to, Sophie weszła do pokoju, w którym leżała Elspeth. Zdjęcie przewodów trwało tylko kilka minut. Dziew¬czynka miała ciemne włosy tak, jak jej matka. Jej oliwkowa, gładka skóra była teraz zaróżowiona od snu. Patrząc na nią, Sophie poczuła znajome ciepło.
– Elspeth – szepnęła miękko. – Wróć do nas, kochanie. Nie pożałujesz. Porozmawiamy, poczytam ci bajkę i pocze¬kamy na mamę
Powinnam wracać do pracy, pomyślała Kathy, spoglądając przez szybę na Elspeth i Sophie. Sophie wzięła na ręce dziecko, zawinęła je w kocyk i usiadła z małą w bujanym fotelu. Kiedy tak ją kołysała i opowiadała bajki, wyraz jej twarzy był czuły i pogodny.
Kathy słyszała, że inni lekarze chwalą profesjonalizm Sop¬hie. Mówią też, że jest obdarzona ogromną intuicją. Miała doktoraty z medycyny i chemii i była jednym z najlepszych terapeutów snu w całym kraju. Ale Kathy najbardziej lubiła właśnie tę Sophie. Tę, która niemalże bez wysiłku, naturalnie potrafiła dotrzeć do pacjentów. Temu ciepłu nie oparł się nawet syn Kathy, kiedy poznał Sophie, a nie jest to typ sentymental¬ny… Oczywiście nie bez znaczenia było to, że Sophie jest wysoką, zgrabną blondynką, trochę podobną do Kate Hudson. Don nie lubi typu kobiety matki. Chyba że na okładce jednej ze swoich płyt wystylizowałaby się na nią Madonna.
Ale w tej chwili Sophie nie wyglądała jak Madonna. Nie przypominała również posągu Dziewicy Marii. W tej chwili wyglądała na bardzo ludzką i pełną miłości.
I silną. Nie miała zresztą wyboru. Musiała być silna, żeby stawić czoło piekłu, które przechodziła w ciągu ostatnich kilku lat. Należy jej się odpoczynek.
Kathy chciałaby, żeby Sophie przyjęła tę pracę od Kennetta.
Zgarnęłaby okrągłą sumkę i zapomniała o odpowiedzialności.
Kiedy jednak znowu spojrzała na wyraz twarzy Sophie, pokręciła głową. Ona nigdy nie zapomni o odpowiedzialności, ani za to dziecko, ani za Michaela. Taka jest jej natura.
Może Sophie miała rację? Może rzeczywiście pieniądze nie są tak ważne, jak to, czego doświadcza dzięki temu dziecku.
– Cześć, Kathy – rzuciła Sophie, kierując się w stronę windy.
– Do zobaczenia!
– Wolałabym cię nie widywać. W tym miesiącu mam tylko nocne dyżury. Czy wiesz już, skąd biorą się te bezdechy?
– Zamieniam jej jeden z leków. W wieku Elspeth można właściwie działać tylko metodą prób i błędów. – Drzwi do windy otworzyły się i Sophie weszła do środka. – Dopóki z tego nie wyrośnie, musimy ją obserwować.
Kiedy drzwi się zamknęły, oparła się o ścianę windy i zam¬knęła oczy. Była wykończona. Mogłaby iść do domu i zapom¬nieć o Sanbornie.
Nie bądź tchórzem, przywołała się do porządku. Zdążysz jeszcze pójść do domu.
Kilka minut później otworzyła drzwi swojego samochodu.
Starała się nie patrzeć na tylne siedzenie toyoty, gdzie leżała strzelba. Wcześniej upewniła się, że jest nabita. Ostatecznie nie musiała tego robić, gdyż Jock zawsze sprawdzał broń i nie dopuściłby, żeby ruszyła się gdzieś z nienaładowaną strzelbą. Był przecież profesjonalistą.
Chciałaby móc powiedzieć to samo o sobie. Przez całą noc udawało jej się nie dopuszczać do siebie myśli o Sanbornie, ale teraz cała się trzęsła. Oparła głowę o kierownicę i na kilka chwil zastygła w tej pozycji. Trzeba dać sobie z tym spokój. To normalne, że tak właśnie się czuła. Odebranie komuś życia zawsze jest czymś potwornym. Nawet jeśli chodzi o taką gnidę jak Sanborne.
Wzięła głęboki wdech, podniosła głowę i przekręciła kluczyk w stacyjce.
Sanborne przyjedzie do zakładu o siódmej rano. Musi być tam przed nim.
Uciekać.
Usłyszała za sobą krzyk.
Ześlizgnęła się ze zbocza, upadła, podniosła się i zsunęła nad brzeg jeziora.
Nad głową świsnęła jej kula. "Zatrzymaj się!"
Uciekać. Trzeba biec.
Usłyszała jakieś dźwięki pochodzące z krzaków na szczycie wzgórza.
Ilu ich tam było?
Zanurkowała w krzakach. Samochód zaparkowała jakieś pół kilometra stąd. Przedzierając się przez zarośla może zdoła ich jakoś zgubić.
Gałęzie uderzały ją mocno po twarzy. Głosy ucichły.
Nie, nie ucichły, po prostu były daleko. Może poszli w drugą stronę?
Nareszcie dotarła do samochodu.
Usiadła za kierownicą, strzelbę rzuciła na tylne siedzenie i ruszyła.
Mocno przycisnęła pedał gazu.
Uciekać. Jeszcze wszystko może być dobrze. Może nie zdą¬żyli jej się przyjrzeć.
Przecież nie byli nawet na tyle blisko, żeby wlepić jej kulkę…
Kiedy godzinę później Sophie weszła do domu, Michael krzyczał.
Cholera. Cholera. Cholera.
Rzuciła torbę i pognała korytarzem.
– W porządku – powiedział Jock Gavin, kiedy Sophie wbie¬gła do pokoju. – Obudziłem go od razu, gdy tylko włączył się sensor. To nie trwało długo.
– Wystarczająco.
Michael siedział na łóżku, jego chuda klatka piersiowa falo¬wała. Sophie podbiegła do chłopca i przytuliła go.
– Już w porządku, maleńki. Już po wszystkim – szeptała, delikatnie go kołysząc. – Już po wszystkim.
Michael przytulił się do matki mocniej, po czym, po chwili odepchnął ją od siebie.
– Wiem, że już po wszystkim – powiedział szorstko. Ode¬tchnął głęboko i dodał: – Przestań traktować mnie jak dziecko. Dziwnie się z tym czuję.
– Przepraszam. – Za każdym razem przysięgała sobie, że nie będzie reagowała tak emocjonalnie, ale nie zawsze jej się to udawało. Przełknęła ślinę. – Postaram się tego nie robić. – Uśmiechnęła się niepewnie. – Wyobraź sobie, że niektórzy uważają, że wciąż jesteś dzieckiem.
– Zrobię ci śniadanie, Michael – powiedział Jock, idąc w stronę drzwi. – Rusz się. Jest w pół do ósmej.
– Już. – Michael wstał z łóżka. – Muszę szykować się do szkoły. Nie chcę spóźnić się na autobus.
– Nie ma pośpiechu. Jeśli się spóźnisz, zawiozę cię.
– Nie. Jesteś zmęczona. Powinienem zdążyć. Jak tam to małe dziecko?
– Jeden atak. Myślę, że to wina jednego z leków, które bierze. Spróbuję go czymś zastąpić.
– Super – powiedział Michael i zniknął za drzwiami łazienki. Teraz, prawdopodobnie, oparł się o umywalkę, starając się powstrzymać napad mdłości, które pojawiły się wraz ze stra¬chem. To ona go tego nauczyła, chociaż ostatnio Michael nie chciał, żeby była świadkiem tej czynności. To naturalne. Nie było powodu, dla którego miałaby czuć się zraniona. Michael miał dziesięć lat i powoli dorastał. Cieszyła się, że i tak mieli ze sobą dobry kontakt.
– Mamo. – Michael wystawił głowę zza drzwi. Na jego twarzy pojawił się uśmiech. – Skłamałem. Tak naprawdę, nie czuję się z tym dziwnie. Po prostu pomyślałem, że powinienem tak się czuć.
Znowu zniknął.
Sophie poczuła, jak ogarnia ją matczyna miłość. Poszła do kuchni.
– Fajny chłopak – powiedział Jock. – Ma jaja. Sophie skinęła głową.
– To prawda. Miał w nocy jeszcze inne ataki?
– Według twojej aparatury, nie. Tętno równomierne. Dopiero nad ranem nagle skoczyło. – Jack spojrzał jej w twarz. – Powiedz Michaelowi, że zrobiłem mu tost i nalałem soku pomarańczowego. Idę zadzwonić. Muszę się zameldować Mac¬Duffowi.
Uśmiechnęła się.
– Kiedy pierwszy raz tak powiedziałeś, myślałam, że Mac¬Duff jest nie szkockim właścicielem ziemskim, a twoim kurato¬rem sądowym.
– W pewnym sensie nim jest – przyznał, mrugając powieka¬mi. – Gdybym się od czasu do czasu nie meldował, gotów by mnie ścigać, żeby tylko upewnić się, że robię to, co powinie¬nem. Zawarliśmy umowę.
– To, że wychowałeś się w wiosce najego ziemi, nie znaczy, że musisz robić, co ci każe.
– On tak nie uważa. Zawsze czuł się odpowiedzialny za ludzi w naszej wiosce. Zawsze był też zaborczy. Uważa nas za swoją rodzinę. Czasami i ja sam wciąż tak myślę – dodał z uśmiechem. – Jest moim przyjacielem, a trudno powiedzieć przyjacielowi, żeby się od ciebie odczepił… Masz na policzku zadrapanie.
Sophie z trudem powstrzymała się, żeby nie dotknąć twarzy.
Doprowadziła się do porządku na stacji benzynowej, ale nie mogła nijak zakryć tej małej rany. Powinna była wiedzieć, że Jock zauważy. On zauważał wszystko.
– To nic.
Przyjrzał jej się uważnie.
– Spodziewałem się, że będziesz już godzinę temu. Gdzie byłaś?
– I tak mógłbyś się ze mną skontaktować, gdyby coś stało się Michaelowi – odparła wymijająco.
– Gdzie byłaś? – powtórzył. – Byłaś tam. Pojechałaś do zakładu?
Nie mogła go okłamać. Skinęła nerwowo głową.
– Nie przyszedł. Przez ostatnie trzy tygodnie, w każdy wto¬rek, pojawiał się tam przed siódmą. Nie wiem, dlaczego dzisiaj nie przyszedł. – Zacisnęła dłonie. – Niech to cholera, Jock, byłam gotowa. Byłam gotowa to zrobić.
– Nigdy nie będziesz gotowa.
– Nauczyłeś mnie. Jestem gotowa.
– Możesz go zabić, ale wciąż będziesz rozdarta.
– Zabijanie nie sprawia, że jest się rozdartym.
Jock skrzywił się.
– Trzeba było mnie widzieć kilka lat temu. Byłem kłębkiem nerwów.
– To jeszcze jeden powód, żeby zabić Sanborne'a – powie¬działa Sophie. – Nie powinien się był urodzić.
– Zgadzam się. Ale nie ty powinnaś odebrać mu życie.
– Zamilkł, po czym dodał: – Masz Michaela. On cię potrzebuje.
– Wiem. Umówiłam się z ojcem Michaela, że zaopiekuje sięnim, jeśli zajdzie taka potrzeba. Kocha go, ale przez pierwszy rok nie umiał sobie z tym poradzić. Teraz stan Michaela jest o wiele lepszy.
– On potrzebuje ciebie.
– Zamknij się, Jock. Jak mogę… – Potarła dłonią skroń i wyszeptała: – To moja wina. Oni wciąż to robią. Jak mogę na to pozwalać?
– MacDuff zna wielu wpływowych ludzi. Mogę poprosić go, żeby zadzwonił do kogoś z waszego rządu.
– Przecież wiesz, że próbowałam i tego. Zadzwoniłam do wszystkich, których znałam. Głaskali mnie po głowie i mówili, że to histeria. Zrozumiała, ale tylko histeria. Ten Sanborne był poważanym biznesmenem, aja nie miałam żadnego dowodu na to, że jest potworem. Tylko własne słowa. – Sykrzywiła się. – Kiedy skierowali mnie do kolejnego zbiurokratyzowanego senatora, rzeczywiście wpadłam w histerię. Nie mogłam pojąć, że oni mi nie wierzą. Tak, mogłam. Łapówki. Po wszystkich szczeblach do góry. – Powoli potrząsnęła głową. – Twój Mac¬Duff spotka się z tym samym. Tak musi być. – Zacisnęła usta. – I mylisz się, mówiąc, że będę rozdarta. Nie pozwolę, żeby Sanborne dalej mnie krzywdził.
– Pozwól, że to ja go zabiję. To lepsze wyjście.
Pomyślała, że ton głosu Jocka był normalny, niemalże bez¬barwny.
– Bo spłynie to po tobie, jak po kaczce? Wiesz, że to nieprawda. Nie spłynie. Nie jesteś bezdusznym człowiekiem.
– Czyżby? Wiesz, ilu ludzi zabiłem?
– Nie. I ty też tego nie wiesz. Dlatego mi pomagasz.
Nastawiła ekspres do kawy i oparła się o blat kuchenny.
– Jeden ze strażników mnie widział. Może nawet kilku. Nie jestem pewna.
Jock znieruchomiał.
– Niedobrze. Czy byłaś w zasięgu kamery? Zaprzeczyła ruchem głowy.
– Poza tym miałam na sobie płaszcz i włosy schowane pod czapką. Jestem pewna, że zobaczyli mnie dopiero, kiedy już odchodziłam, i tylko przez chwilę. To może się udać.
Jock potrząsnął głową.
– To się uda – zapewniła. – Ja się tym zajmę. Nie powiadomią policji. Sanborne nie chce zwracać na siebie uwagi.
– Ale teraz będą uważać.
Nie mogła zaprzeczyć.
– Będę ostrożna.
Jock pokręcił głową.
– Nie pozwolę na to – powiedział delikatnie. – Może Mac¬Duff zaraził mnie poczuciem odpowiedzialności? Ja swojego osobistego demona zabiłem lata temu. Teraz wyznaczyłem ci odpowiedni kierunek, żeby dopaść Sanborne'a. Gdyby nie ja, być może nigdy byś go nie znalazła.
– Znalazłabym go. Po prostu zajęłoby mi to więcej czasu. Sanborne Pharmaceutical ma zakłady na całym świecie. Po prostu sprawdziłabym każdy z nich.
– Minęło osiemnaście miesięcy, zanim przejrzałaś na oczy.
– Nie mogłam w to uwierzyć. A może po prostu nie potrafiłam tego zaakceptować. To było zbyt wstrętne.
– Życie potrafi być wstrętne. Ludzie też.
Sophie przyglądała się Jockowi i pomyślała, że on taki nie był. Był prawdopodobnie najpiękniejszą istotą, jaką kiedykol¬wiek spotkała. Smukły, miał niewiele ponad dwadzieścia lat, jasne włosy i harmonijne rysy. Nie było w nim nic zniewieś¬ciałego, był absolutnie męski, mimo to… był piękny. Nie po¬trafiłaby ująć tego inaczej.
– Dlaczego mi się tak przyglądasz?
– Lepiej, żebyś nie wiedział. Mogłabym urazić tę twoją męską, szkocką dumę. – Nalała sobie kawy. – Tej nocy miałam pacjentkę o imieniu Elspeth. To szkockie imię, prawda?
Jock kiwnął głową.
– Jej stan jest dobry?
– Tak myślę. Mam taką nadzieję. To słodka, mała dziewczynka.
– A ty jesteś dobrą kobietą – zamilkł na chwilę – która stara się uniknąć kłótni, zmieniając temat.
– Nie kłócę się. To jest moja walka. Wciągnęłam cię w to, bo potrzebowałam twojej pomocy, ale nie pozwolę, żebyś dla mnie ryzykował, tym bardziej żebyś przyjmował na siebie winę.
– Winę! Boże! Gdybyś zechciała się nad tym zastanowić, zrozumiałabyś, jakie głupstwa wygadujesz. Moja dusza jest pewnie czarniejsza od smoły.
Sophie potrząsnęła głową.
– Nie, Jock. – Przygryzła dolną wargę. Cholera, nie powinna tego mówić. – Jestem wdzięczna za wszystko, co dla mnie zrobiłeś, ale może nadszedł już czas, żebyś mnie opuścił.
– Nie zrobię tego. Porozmawiamy później. Miłego dnia, Sophie – rzucił, zmierzając w kierunku drzwi. – Obiecałem Michaelowi, że po południu odbiorę go z meczu, więc jeśli jesteś zmęczona, nie musisz się o to martwić. Spróbuj teraz zasnąć. Mówiłaś, że o pierwszej masz umówione spotkanie.
– Jock.
Odwrócił się przez ramię i uśmiechnął.
– Już za późno. Nie pozbędziesz się mnie. Nie mogę po¬zwolić, żeby cię zabili. Czysty egoizm. Mam za mało przyjaciół na tym świecie. Może nie jestem już tak dobry w zawiązywaniu i utrzymywaniu przyjaźni. Nie mogę stracić i ciebie.
Drzwi zamknęły się za nim.
Cholera. Niepotrzebnie to powiedziała. Nie powinna mu była mówić, że ją widzieli. Dobrze wiedziała, że Jock potrafi być czasami nadopiekuńczy. Kiedyś nalegał, żeby pozwoliła mu, żeby to on zabił. Kiedy odmówiła, nauczył ją, jak zrobić to w możliwie najbezpieczniejszy sposób. Był przy niej przez te ostatnie miesiące, żeby chronić ją, gdyby zmieniła zdanie. Powinna była go odesłać zaraz po tym, jak nauczył ją najisto¬tniejszych rzeczy. Powiedział, że robił to dla siebie, ale tak naprawdę to ona była egoistką. była mu wdzięczna, że opiekował się Michaelem podczas jej nocnych sesji. Poza tym czuła się zupełnie osamotniona. Jock był dla niej pociechą. Niemniej teraz należy go zmusić do odejścia.
– Zostało pięć minut – oznajmił Michael, wkraczając do kuchni. Wypił duszkiem sok pomarańczowy. – Nie mam czasu na śniądanie. – Sięgnął po plecak i skierował się w stronę drzwi. Przechodząc koło niej, uszczypnął ją lekko w policzek. – Będę dopiero około szóstej. Mam mecz.
– Wiem. Jock mi mówił. – Uścisnęła go. – Do zobaczenia na meczu.
Twarz małego rozjaśniła się.
– Będziesz?
– Spóźnię się, ale będę.
Uśmiechnął się.
– Świetnie.
Kiedy był już przy drzwiach, ponownie się odwrócił.
– Przestań się zamartwiać, mamo. Nic mi nie jest. Dajemy sobie radę. W tym tygodniu miałem tylko trzy ataki.
Trzy razy, kiedy jego serce waliło z trzykrotną siłą, a on budził się, krzycząc. Trzy razy, kiedy mógł umrzeć, gdyby nie monitor. Mimo to on starał się ją pocieszyć. Na jej twarzy pojawił się wymuszony uśmiech.
– Wiem. Masz rację. Jesteśmy na dobrej drodze. Japo prostu jestem typem, który się wiecznie martwi. – Pchnęła go w stronę drzwi. – Weź batonika z proteinami, skoro nie masz czasu na śniadanie.
Chwycił batonik i zniknął.
Miała nadzieję, że nie zapomni go zjeść. Był teraz za chudy.
Ataki sprawiały, że pojawiły się problemy z nadwagą. Upierał się przy piłce nożnej i bieganiu. Był ciągle zajęty, ajej zależało na tym, żeby prowadził w miarę normalne życie. Niewątpliwie uprawianie sportu pomogło mu pozbyć się zbędnych kilogramów.
Usłyszała dzwonek komórki.
Zesztywniała, kiedy zobaczyła, kto dzwoni. Dave Edmunds.
Boże, nie miała teraz ochoty na rozmowę z byłym mężem.
– Cześć, Dave – odezwała się jednak.
– Chciałem złapać cię, zanim pójdziesz do pracy. – Na chwilę w słuchawce zapanował cisza. – Jean i ja lecimy w sobo¬tę wieczorem do Detroit, więc będę musiał przyprowadzić Michaela wcześniej, dobrze?
– Nie. Ale chyba nie ma innego wyjścia. – Ścisnęła mocniej telefon. – Chryste, to wasz pierwszy wspólny weekend od pół roku. Myślisz, że nie domyśli się, dlaczego nie chcesz, żeby u ciebie nocował? Nie jest głupi.
– Oczywiście. – Urwał. – Sophie, ja nie radzę sobie z tymi kablami – powiedział po chwili. – Boję się, że coś mogę zepsuć. Z tobą jest bezpieczniejszy.
– To prawda. Ale pokazałam ci, jak się podłącza monitor. To proste. Palec wskazujący, nadgarstek i zapasowa opaska na klatce piersiowej. Michael teraz robi to sam. Ty musisz tylko sprawdzić, czy monitor poprawnie działa. Jesteś jego ojcem, a ja nie będę go oszukiwała. Na miłość boską, on nie jest zadżumiony. To jest jak rana.
– Wiem o tym – powiedział Dave. – Powoli się do tego przyzwyczajam. Po prostu boję się jak cholera.
– Musisz nad tym przejść do porządku dziennego. On cię potrzebuje. – Rozłączyła się. Próbowała szybkim ruchem po¬wiek zatamować łzy. Wydawało jej się, że Dave w końcu się z tym pogodził, chociaż podejrzewała, że coś było nie tak. Wizja bezpiecznego raju, którą zaplanowała dla swojego syna ijego ojca, właśnie się rozpadała. Będzie musiała wymyślić coś innego. Ich małżeństwo nie było idealne, mimo to Sophie myślała, że dadzą sobie radę z chorobą Michaela. Wtedy przy¬szedł ten dzień. Potem okazało się, że ich związek nie był nawet na tyle silny, żeby przetrwać pół roku, kiedy była w szpitalu.
Cholera, przecież on musi zająć się Michaelem, kiedy ten będzie go potrzebował.
Uspokój się. Teraz i tak nic nie można zrobić. Znajdzie sposób, żeby Michael był bezpieczny. Iść do łóżka. Położyć się. Potem wrócić do szpitala, gdzie będzie mogła skupić się na pracy.
Pomagać ludziom, zamiast planować, jak ich zabić.
– Proszę cię, żebyś zwolnił mnie z danego ci słowa – zaczął Jock Gavin, kiedy MacDuff podniósł słuchawkę. – Może się okazać, że będę musiał zabić człowieka. – Przez chwilę słuchał przekleństw miotanych po drugiej stronie słuchawki. Kiedy zapadła cisza, powiedział: – To bardzo zły człowiek. Zasługuje na śmierć.
– Nie z twojej ręki. Masz to już za sobą.
Jock pomyślał, że to nie jest zamknięta przeszłość. MacDuff tak bardzo chciał, żeby to była prawda, że zaczął w to wierzyć. – Sophie zabije Sanborne'a, jeśli ja tego nie zrobię. Nie mogę jej na to pozwolić. Dość już wycierpiała. Nawet jeśli jej nie złapią, pozostawi to trwały ślad w jej psychice.
– Pewnie się wycofa. Mówiłeś przecież, że nie ma instynktu zabójcy.
– Teraz już go ma. Nauczyłem ją. Poza tym czerpie siłę z nienawiści i jest przekonana, że w tym wypadku cel uświęca środki. To wszystko razem sprawia, że jest gotowa zabić.
– Więc pozwól jej na to. I wracaj.
– Nie mogę tego zrobić. Muszę jej pomóc.
Przez chwilę MacDuff milczał.
– Dlaczego? – spytał wreszcie. – Czujesz coś do niej? Jock zaśmiał się.
– Nie martw się. Nie chodzi o seks. I Bóg mi świadkiem, że jej nie kocham. No może kocham, bo przecież przyjaźń to rodzaj miłości. Lubię jąi chłopca. Czuję więź, bo wiem, ile wycierpiała. – To wystarczy, żebym mógł się zacząć martwić, że wróciłeś do starych zwyczajów. Chcę, żebyś wrócił do MacDuff's Run. – Nie. Zwolnij mnie z danego ci słowa – powtórzył Jock.
– Niech mnie diabli, jeśli to zrobię. Pozwoliłem ci znaleźć swoją własną drogę. Była to dla mnie bardzo trudna decyzja. Prosiłem cię jedynie, żebyś pozostawał ze mną w kontakcie i żebyś skończył z zabijaniem.
– I skończyłem.
– Do teraz.
– Jeszcze nic się nie stało.
– Jock, przestań… – MacDuff urwał w połowie zdania i wziął głęboki oddech. – Niech pomyślę. – Na dłuższą chwilę zapadła cisza. – Co sprawi, żebyś wrócił do MacDuff's Run?
– Nie chcę, żeby zabiła Sanborne'a.
– Czy możemy wmieszać w to FBI albo agencję rządową?
– Mówiła, że próbowała, ale bez skutku. Uważa, że chodzi o łapówki.
– Możliwe. Sanborne ma prawie tyle pieniędzy, co Bill Gates, a dla wielu polityków to nie lada gratka. A media?
– Sophie była przez trzy miesiące w szpitalu psychiatrycz¬nym. Po zabójstwach miała załamanie nerwowe. To jeden z powodów, dla których nikt nie chciał jej słuchać.
– Cholera.
– Zwolnij mnie z danego ci słowa – powtórzył raz jeszcze Jock.
– Możesz o tym zapomnieć! – wybuchnął ostro MacDuff.
– Nie chcesz, żeby zabiła Sanborne'a? Więc znajdziemy kogoś, kto zrobi to za nią.
– Jeśli nie chciałĘt, żebym zrobił to ja, tym bardziej nie pozwoli komuś innemu. Mówi, że czuje się odpowiedzialna.
– Nie musi nic wiedzieć. Po prostu pozbędziemy się łajdaka. Jock zaśmiał się.
– Tyle zostało z zapobiegania zabójstwu. Zaczynasz mówić jak ja.
– Nie widzę nic złego w nadepnięciu na karalucha. Nie chcę tylko, żebyś ty to zrobił. A może Royd?
Jock zastanowił się chwilę.
– Royd?
– Mówiłeś, że ma robotę. Masz wątpliwości, że Royd przemie to zadanie, jeśli nadarzy się taka okazja?
– Nie mam najmniejszych wątpliwości. On jest nie do za¬trzymania. Boję się tylko o Sophie. Tyle będziemy z tego mieli, że odnajdzie go, tak jak odnalazła mnie.
– Zadzwoń do Royda i wracaj do domu.
– Nie.
Cisza.
– Proszę.
– Nie chcę… – Jock westchnął. Dał słowo. Zawdzięcza Mac¬Duffowi tyle, że nie zdołałby się wypłacić, nawet gdyby żył tysiąc lat. – Pomyślę o tym. Trochę czasu zajmie mi zlokalizo¬wanie Royda. Z tego, co wiem, może być już martwy. Kiedy ostatni raz miałem o nim wieści, był gdzieś w Kolumbii. Po¬staram się go znaleźć.
– Daj znać, jeśli będziesz potrzebował pomocy. Ściągnij go i wracaj. Spotkamy się w Aberdeen.
Rozłączył się.
Jock powoli odłożył słuchawkę. Spodziewał się takiego obro¬tu sprawy, mimo to był zawiedziony. Chciał położyć kres burzy w życiu Sophie w najszybszy i najprostszy sposób – chciał sam zabić Sanborne'a.
Był jeszcze Royd.
Tak, jak powiedział MacDuffowi, Royd był człowiekiem nie do zatrzymania, pod każdym względem. Kiedy rok temu Royd skontaktował się z nim, MacDuff pomógł mu zbadać przeszłość Royda. Wyglądało na to, że jego życie przepełniała pasja, a zarazem zgorzknienie, ale J ock zbyt długo żył wśród kłamstw, żeby dać się ponownie wykorzystać. Royd był sprytny, bez¬względny i świetnie radził sobie z trudnymi zadaniami, jeśli wręcz nie z niemożliwymi.
Pasja i zgorzkniałość w jego przypadku były uzasadnione.
Mogłoby się zdarzyć, że nie skupi całej swojej uwagi na Sanbor¬nie i REM-4, kiedy dowie się, gdzie znajduje się zakład.
Ale do diabła z tym! Jock był zły, że nie będzie go na miejscu, żeby śledzić kroki Royda. Lubił Sophie Dunston i Michaela, a niewiele było w jego życiu takich delikatnych uczuć. Musiał si,' od nowa nauczyć bliskości z ludźmi. Teraz powinien dbać o tą umiejętnoś
Na ostatnią myśl uśmiechnął się do siebie. To dziwne, że towarzyszyło mu wspomnienie delikatności, kiedy planował popełnienie najgorszej ze zbrodni.
Będzie musiał ją popełnić, jeśli Royd nie będzie zainteresowany.
Ale to jest prawie niemożliwe.