Royd obserwował, jak ociągając się, Michael wchodzi z Joclciem do prywatnego samolotu.
– Zaraz dostanie histerii – powiedział cicho.
Dobry Boże, miała nadzieję, że do tego nie dojdzie. Przez całą drogę na lotnisko milczał, ale to do niego podobne.
– Może nie. Jock był bardzo przekonujący.
– Dostanie histerii – powtórzył Royd. – Przygotuj się na to. Jak może przygotować się na…
Nagle Michael odwrócił się, zbiegł po schodkach i zaczął biec po płycie lotniska. Po chwili rzucił się jej w ramiona.
– Nie chcę jechać – wyszeptał. – Nie powinienem. Nie powiniem.
Przytuliła go mocno do siebie.
– Będzie dobrze – powiedziała niepewnie. – Nie prosiłabym, żebyś jechał, gdybym nie wierzyła, że to najlepsze wyjście.
Przez chwilę się nie odzywał. Jego oczy zaszły łzami.
– Obiecujesz, że będziesz o siebie dbała? Obiecujesz, że nic ci się nie stanie?
– Obiecuję. – Uśmiechnęła się. – Royd też ci to obiecał. Chcesz, żebyśmy spisali umowę?
Potrząsnął głową.
– Ale zawsze coś się może zdarzyć. Coś zupełnie niespodziewanego.
– Nie mnie. – Spojrzała mu w oczy. – Chcesz się wycofać?
Znowu potrząsnął głową.
– Nie zrobiłbym tego. Chciałbym zostać, ale Jock mówi, że beze mnie będziesz bezpieczniejsza.
– Ma rację.
– W takim razie pojadę. – Przytulił się do niej raz jeszcze, po czym odwrócił się do Royda. – Dbaj o nią. Słyszysz? Jeśli pozwolisz, żeby jej się coś stało, będziesz miał ze mną do czynienia.
Zanim Royd zdążył odpowiedzieć, Michael ruszył biegiem w stronę samolotu, gdzie czekał na niego Jock. Chwilę później drzwi do samolotu zamknęły się za nimi.
Royd zaśmiał się.
– Marny mój los. Mówił całkiem serio. Czuję, że między twoim synem a mną zawiązuje się pewne porozumienie.
– Och, zamknij się! – Otarła łzy, obserwując samolot na pasie startowym. Coś w środku rozdzierało jej serce na pół. Powiedziała Michaelowi, że tak będzie najlepiej. Dzisiaj rano rozmawiała z MacDuffem, który obiecał zatroszczyć się o jej syna. Ale to nie przyniosło jej ulgi. Odprowadziła startujący samolot wzrokiem i odwróciła się do Royda. – Chodźmy stąd.
Kiedy byli już na parkingu, zapytała:
– Rozmawiałeś ze swoim znajomym, Kellym?
– Wczoraj wieczorem nie mogłem go złapać. Mówił, że skontaktuje się ze mną, dopiero kiedy będzie bezpiecznie. Jeżeli Sanborne jest zajęty wyeliminowaniem każdego, kto jest zwią¬zany z REM-4, zdobycie tych akt musi graniczyć z cudem.
– Czy to znaczy, że nie będziesz próbował tego zrobić?
– Nie bądź głupia – powiedział chłodno. – To znaczy, że poczekam, dopóki nie będę miał jakiegoś pewniaka.
– A jeśli go nie zdobędziesz? Jeśli uda mu się uciec z tymi aktami i osiąść za granicą?
Otworzył jej drzwi do samochodu.
– Wtedy go odnajdę i wysadzę cały ten interes w powietrze. Ani ton jego głosu, ani wyraz twarzy nie zdradzały żadnych emocji, mimo to czuła bijącą od niego siłę. Była ona niemalże namacalna. Sophie wzięła głęboki oddech i zmieniła temat.
– Dokąd jedziemy? Z powrotem do motelu?
Pokręcił głową.
– Wyjeżdżamy z miasta. Zarezerwowałem miejsca w mote¬iu,jakieś czterdzieści mil stąd. Nie mogę ryzykować, że ktoś cię I,obaczy i rozpozna. Zgodnie z wczorajszymi wiadomościami, ty i Michael zostaliście uznani za zmarłych. Chciałbym, żeby wszyscy jak naj dłużej tak myśleli.
– Pewnie nie mogę dać znać mojemu byłemu mężowi, że jego syn żyje?
– Nie.
O tym nie pomyślała.
– To będzie dla niego ciężkie. On kocha Michaela.
– Trudna sprawa – przytaknął, kiedy wyjeżdżali z parkingu. – A co z tobą? Ciebie też wciąż kocha?
– Ożenił się powtórnie.
– Nie o to pytałem.
Wzruszyła ramionami.
– Mam z nim dziecko. Skąd mogę wiedzieć, ile zostało w nim z dawnego uczucia?
– A ty?
Spojrzała na niego, ale on nie odrywał wzroku od drogi.
– Słucham?
– Czujesz coś do niego?
– To nie twoja sprawa. Dlaczego chcesz to wiedzieć?
Przez chwilę się nie odzywał.
– Może szukam potencjalnego słabego punktu.
– A robisz to?
– Nie.
– A więc ciekawość?
Wzruszył ramionami.
– Może. Nie wiem.
– Do diabła z twoją ciekawością. Wszystko, co powinieneś wiedzieć, to to, że nie pobiegnę do Dave'a, żeby mu powie¬dzieć, że Michael i ja żyjemy. – Oparła głowę o siedzenie i zamknęła oczy – Męczy mnie ta rozmowa. Obudź mnie, kiedy dojedziemy na miejsce.
Pokój w Holiday Inn Express był czysty i spartańsko umeblowany, ale miał kilka udogodnień, których brakowało motelowi, w którym zatrzymali się zeszłej nocy.
Royd rozejrzał się po wnętrzu i wręczył Sophie klucze.
– Będę w pokoju obok. – Uśmiechnął się. – Michael byłby wściekły, gdybym nie był w pobliżu.
Sophie rzuciła torebkę na łóżko.
– Potrzebne mi są jakieś ubrania. Wszystko zostało w domu.
– Pojdę coś kupić. – Obrzucił ją uważnym wzrokiem. – Szóstka?
– Ósemka. Buty siódemka. I potrzebny mi laptop. Pójdę wziąć prysznic, a potem się zdrzemnę. – Ruszyła w kierunku łazienki. – Sprawdzisz, czy są jakieś wiadomości o naszej wczorajszej śmierci?
– Co tylko każesz.
– Cudownie. Kto by pomyślał, że zniszczyłeś cały dorobek mojego życia.
– Obiecuję ci, że zwrócę wszystko, co miało jakąś wartość.
– Nie możesz tego zrobić. Nie dbam o meble i sprzęty, ale o rodzinne fotografie, ulubione zabawki mojego syna.
– Tego ci nie zwrócę – przyznał cicho. – O tym nie pomyślałem. Dorastałem w ośmiu różnych rodzinach zastępczych i nikt nigdy nie zrobił mi zdjęcia do albumu. Postaram się jednak wynagrodzić to Michaelowi. Tylko ty będziesz mogła ocenić, czy czas, który dla was zdobyłem, był wart tego, co ci odebrałem.
Oczywiście, że był tego wart. Michael leciał właśnie w bezpieczne miejsce.
– Zrobiłeś to, co uznałeś za słuszne.
– Tak. Ale to nie znaczy, że zrobiłem to w najlepszy z możliwych sposobów. Nie jestem doskonały… W drodze powrotnej wstąpię po chińszczyznę. Zamknę drzwi. Nie otwieraj nikomu, dopóki nie wrócę.
Drzwi za nim zamknęły się.
Nie otwieraj nikomu, dopóki nie wrócę·
Rzucił te słowa, jakby od niechcenia, ale ona poczuła ich ciężar. Wciąż była celem, a to się Roydowi podobało. Dlaczego już się nie bała? Była zmęczona, na skraju wyczerpania, ale się nie bała. Może dlatego, że Michaelowi nie groziło już niebezpieczeństwo? Teraz, kiedy już nie musiała się o niego martwić, mogła stawić czoło wszystkiemu.
Weszła pod prysznic i odkręciła ciepłą wodę. Stała tak przez chwilę. Michael będzie bezpieczny. Nikt by się nim lepiej nie zaopiekował niż Jock.
Poza Roydem.
Skąd to jej przyszło do głowy? Royd symbolizował przemoc i niebezpieczeństwo. Nie było w nim krzty łagodności, tego, co miał Jock. Był bezwzględny i miał w sobie tyle delikatności co rozjuszony nosorożec.
Mimo to, wiedział, że Michael spanikuje w ostatniej chwili. Ale to była ocena sytuacji, nie wrażliwość. Nigdy nie wątpiła, że jest inteligentny.
Przestań o nim myśleć, przywołała się do porządku. Zrelaksuj się, a potem weź się w garść. Była wściekła na siebie za to, że zaczynała powoli odczuwać skutki samotności. Michael był zawsze przy niej, albo w myślach, albo fizycznie. Każdy dzień zaczynał się i kończył z synem. Teraz została od niego odseparowana, a to bolało.
Przestań się nad sobą rozczulać i zrób to, co do ciebie należy.
Tylko w ten sposób znowu będziecie razem. Była nie tylko matką, ale i myślącą kobietą o silnej woli.
Teraz musi skupić się na Sanbornie.
Royd siedział w fotelu w drugim końcu pokoju. Jedną nogę miał przewieszoną przez poręcz, głowę opartą o oparcie.
Tygrys, tygrys w oślepiającym blasku…
– Wyspałaś się? – Usiadł prosto i uśmiechnął się. – Spałaś jak kłoda. Zastanawiałem się, ile masz za sobą nieprzespanych nocy w ciągu tych kilku ostatnich lat.
Sophie usiadła na łóżku i owinęła się prześcieradłem.
– Jak długo tu jesteś?
Spojrzał na zegarek.
– Trzy godziny. Dwie godziny zajęło mi dobranie dla ciebie garderoby.
Pięć godzin.
– Powinieneś był mnie obudzić. – Spuściła nogi na podłogę.
– Albo samemu się położyć.
– Nie spieszyło mi się. Chociaż zaczyna mi wchodzić w krew budzenie cię, prawda? Jednak tym razem chciałem popatrzeć, jak śpisz.
– To… – Zamilkła, kiedy napotkała jego wzrok. Zmysłowy.
Tak zmysłowy, jak sposób, w który siedział na fotelu. Szalenie zmysłowo. Odwróciła oczy.
– Musisz zatem znaleźć teraz inny obiekt – odezwała się po chwili. – Nie lubię, kiedy ktoś narusza moją przestrzeń, Royd.
– Nie naruszam jej. Od kiedy tu wszedłem, nie ruszyłem się z miejsca. Po prostu na ciebie patrzyłem. Przepraszam. Za długo byłem w dżungli. – Wstał. – Pójdę do siebie i podgrzeję chiń¬szczyznę w mikrofalówce. Ubrania są w tych dwóch torbach. Mam nadzieję, że będą pasować. Starałem się wybrać coś stylowego. – Był już przy drzwiach, kiedy usłyszała: – Ale nie znajdziesz tam niczego, w czym będziesz wyglądała lepiej niż w tym prześcieradle.
Odprowadziła go wzrokiem. Czuła, jak jej policzki różowie¬ją, a piersi naprężają się. Czuła… Nie, nie chciała myśleć o tym, jak się czuła. Nie chciała też myśleć o mężczyźnie, który wywołał w niej te uczucia. To czyste szaleństwo. Zawsze ciągnęło ją do mężczyzn, którzy byli inteligentni i cywilizowa¬ni, tacy jak Dave. Royd może był inteligentny, ale nie był ani odrobinę cywilizowany. Sam ustalał zasady i miał gdzieś wszy¬stkich dokoła.
Poza tym miała prawo tak się czuć. To czysta biologia, biorąc pod uwagę to, że nie kochała się z nikim już na pół roku przed zerwaniem z Dave' em. Taka reakcja przydarzyłaby się z jakim¬kolwiek mężczyzną.
Może nie z jakimkolwiek. Seksualność Royda była zuch¬wała…
Przestań! – nakazała sobie. – To się już nie powtórzy. Wstała i przeszła przez pokój. Ubrała się, spakowała resztę ubrań i poszła do pokoju Royda. Gdy skończąjeść, będzie akurat pora, żeby zadzwonić do Jocka i Michaela.
– Właśnie widziałem wieczorne wiadomości – powiedział Boch, kiedy Sanborne podniósł słuchawkę. – Na miłość boską, policja do tej pory nie potrafi ustalić, czy byli w domu w chwili wybuchu.
– Musieli tam być. Policjant, który zatrzymał ich samochód, rozpoznał ich na fotografii. Szczątki ich samochodu znaleziono w pogorzelisku i na trawniku.
– Ale, do cholery, nie znaleziono ciał.
– Siła wybuchu. Szukają szczątków, ale nie ogłoszą nic, dopóki nie będą pewni. To potrwa.
– Wymówki, Sanborne? Caprio nawalił, a teraz nie masz dowodów, że twój kolejny człowiek wykonał zadanie.
Sanborne próbował utrzymać emocje na wodzy.
– Nie mogę uruchomić żadnego kontaktu w policji. Nie mogę być w żaden sposób z nią kojarzony. Nie rozumiesz tego? Gerald Kenneth zadzwonił do szpitala. Nie dała znaku życia. Zwykle, w weekendy sprawdza, co słychać u jej pacjentów. Ludzie w szpitalu są zaszokowani.
– To mnie nie przekonuje. Ona nie jest głupia. Może się po prostu ukrywać. Na pewno ma przyjaciół, z którymi będzie chciała się skontaktować. Sprawdź ich.
– Muszę być ostrożny. Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby zawiadomili policję, że ich nachodzę. – Nie dając dojść do głosu Bochowi, szybko dodał: – Poza tym wysłałem jednego z moich ludzi, Larry'ego Simpsona, żeby podając się za reportera, wypytał sąsiadów i trenera dzieciaka. Nikt nie miał od niej żadnych wiadomości.
– A były mąż?
– W tej chwili jeden z moich ludzi jedzie do domu Edmundsa. Zadowolony?
– Nie, nie będę zadowolony, dopóki policja nie ogłosi, że Sophie Dunston nie żyje – powiedział Boch i urwał na chwilę. – Ben Kaffir jest ze mną w kontakcie. Jest zainteresowany REM-4, ale bawi się teraz z Waszyngtonem i nie zdeklaruje się, dopóki nie udowodnimy mu, że jego nazwisko nigdy nie wy¬płynie w żadnym dochodzeniu. Ta Dunston sprawiła nam zbyt wiele kłopotów.
– Więcej już nie sprawi – zapewnił Sanborne. – Bądź cier¬pliwy. Daj mi jeszcze jeden dzień, a przekonasz się, że niepo¬trzebnie się obawiałeś.
– Nie obawiam się. Jadę do Caracas sfinalizować sprawę.
Jeśli dowiem się, że znowu nawaliłeś, wrócę i sam się nią zajmę.
Boch odłożył słuchawkę.
Sanborne opadł na oparcie fotela. Był wściekły na Bocha, ale z drugiej strony tamten mógł mieć rację. Wierzył, że doniesienie policji o odnalezieniu szczątków będzie oznaczało sukces, jed¬nak martwił się zniknięciem Caprio. Opóźnienie w ogłoszeniu, czy w domu przebywały jakieś osoby, mogło oznaczać trudnoś¬ci w zidentyfikowaniu szczątków albo to, że coś poszło nie tak. Sprawy zaczęły się komplikować, a to mu się nie podobało.
Royd?
Miał nadzieję, że to nie on. Nie chciałby konfrontacji z nim w tak ważnym momencie.
Dobrze. Załóżmy, że Royd nie maczał w tym palców i że kobieta i dziecko nie żyją.
Zdobądź dowód.
Otworzył notes i podkreślił ostatnie nazwisko na liście. Dave Edmunds.
Royd nałożył kurczaka na papierowe talerzyki, postawił je na małym stoliku pod oknem. Właśnie nalewał wino do drugiego kieliszka, kiedy do pokoju weszła Sophie.
– Kupiłem czerwone wino. Lubisz czerwone?
Skinęła głową.
– Ale teraz wolałabym napić się kawy.
– Później wstawię wodę. – Wskazał ręką krzesło. – To wino z supermarketu, i tak nie wlejesz w siebie więcej niż dwa kieliszki. Zapewniam, że nie mam zamiaru cię upić.
– Nawet o tym nie pomyślałam.
– Nie. – Skrzywił się. – Wiem, że wszystko, co mówię lub robię, może być dla ciebie podejrzane. Wyczuwam obawę z twojej strony. Czasami działam impulsywnie, ale nie rzucę się na ciebie.
– Bo jestem dla ciebie zbyt cenna.
– Właśnie – przyznał z uśmiechem. – W przeciwnym razie nie miałabyś szansy.
Usiadła i wzięła do ręki widelec.
– Mam szansę. Jock był bardzo dobrym instruktorem.
Royd zachichotał.
– W takim razie na pewno będę trzymał się z daleka. – Wypił łyk wina. – Słyszałem, że Jock spadł ci jak z nieba.
Spojrzała na niego i zmarszczyła czoło.
– Zachowujesz się… Nie przypominam sobie, żebym widziała, jak się śmiejesz.
– Może próbuję uśpić twoją czujność, żeby móc się na ciebie rzucić.
Spojrzała na niego uważnie. – A robisz to?
Wzruszył ramionami.
– A może dlatego, że wreszcie zadzwonił do mnie Kelly i wiem już, że jest bezpieczny? Myślisz, że jestem bezdusznym sukinsynem, ale nie chciałbym, żeby mu się coś stało, w końcu ja go tam posłałem.
– Ale to zrobiłeś.
– Tak. – Spojrzał na nią znad kieliszka. – Tak, jak posłałbym ciebie.
– To już sobie wyjaśniliśmy. Co powiedział Kelly?
– Że nie znalazł żadnych akt, ale wciąż próbuje. Zadzwoni wieczorem.
– Może nie ma ich w archiwach. Może Sanborne trzyma je w domu.
– Może. Ale jestem pewien, że trzymałby je w miejscu, które jest znakomicie strzeżone, a to jest właśnie zakład.
– Może są w jakimś sejfie?
– Jeśli Kelly będzie miał wystarczająco dużo czasu, jesl w stanie otworzyć każdy sejf.
Przypomniała sobie, jak łatwo Royd poradził sobie z zam kami w jej domu.
– Co za zbieg okoliczności! Nawet jeśli Kelly go znajdzie, może nie rozpoznać dysku z aktami – powiedziała cicho. – Chy¬ba że jest dobry z chemii. Sanborne opisał wszystkie wrażliwe dyski kodami. A formuła jest bardzo skomplikowana. Kelly będzie potrzebował pomocy.
– Co masz na myśli?
– Czy Kelly może mnie wprowadzić do zakładu?
Royd osłupiał.
– Nie mam mowy – powiedział wreszcie.
– Nie może mnie wprowadzić czy nie chcesz, żebym to zrobiła?
– I jedno i drugie.
– Zapytaj go, czy mógłby to zrobić.
Wymamrotał jakieś przekleństwo.
– Masz zamiar wejść do paszczy lwa teraz, kiedy usiłujemy się ukryć, żeby nie mógł poderżnąć ci gardła?
– Potrzebny jest nam dysk. Musimy go zdobyć, wiesz o tym.
– I zdobędę go.
– Może ci zabraknąć czasu. Sam mówiłeś, że będzie trudniej, jak przeniosą cały zakład za granicę.
– Nie – oświadczył głosem nieznoszącym sprzeciwu. – Kelly to zrobi.
– Spytaj go, jak mogę się tam dostać. On zapewne wie dokładnie, gdzie są rozmieszczone kamery, skoro pracuje w po¬mieszczeniu, w którym znajdują się wszystkie monitory.
– Tak, ale nawet jeśli dostaniesz się do środka, pewne miejs¬ca są zastrzeżone i możesz się do nich dostać jedynie dzięki odciskom palców.
– Wiem. Ale Kelly jakoś sobie poradził, skoro zdobył te informacje o mnie.
– Zamienił w komputerze swoje odciski z odciskami jed¬nego z naukowców, który był właśnie na urlopie.
– Skoro raz to zrobił, to może i drugi. Może wymyśli coś innego. Zapytaj go.
– Nie jesteś nam tam potrzebna. Możesz wypisać nam sposoby Sanbome'a na kodowanie na kartce.
Milczała.
– Sophie, powinniśmy współpracować – przypomniał.
– Chyba że to ty chcesz pracować na własną rękę – powiedziała sucho. – Nie zawahałbyś się nawet minuty, gdybyś musiał zostawić mnie na lodzie.
Teraz on przez chwilę się zastanowił.
– Może. Ale czy to ma jakieś znaczenie, jeśli robota będzie wykonana?
– Ma. Kluczowe słowo w zdaniu, które wypowiedziałeś, to "jeśli". Zbyt dużo poniosłam wyrzeczeń, żeby teraz po prostu oddać ci pole. – Skończyła jeść i podniosła do ust kieliszek. – Chcę działać. Chcę, żeby mój syn wrócił.
Przyglądał jej się dłuższą chwilę, wreszcie powiedział:
– Zapytam go. Masz rację, dlaczego miałbym cię powstrzymywać? Zdaje się, że po prostu chcesz zginąć.
– Kiedy do niego zadzwonisz?
– Teraz. – Wstał i wyciągnął telefon. – Napij się jeszcze. Wyjdę na chwilę na zewnątrz. Potrzebuję trochę świeżego powietrza.
– Co takiego chcesz mu powiedzieć, czego ja nie powinnam usłyszeć?
– Chcę go zapytać, jakie masz szansę, kiedy już cię tam wprowadzi. Ale, jeśli nie spodoba mi się to, co powie, nigdzie nie pojedziesz.
Drzwi za nim zamknęły się.
Sophie przez kilka minut siedziała nieruchomo, po czym wstała i podeszła do okna. Royd przechadzał się w tę i z powrotem po parkingu, rozmawiając przez telefon. Nie spodziewała się, że tak zareaguje. Liczyła na to, że dotrzyma danej obietnicy, że nic jej się nie stanie, ale jego reakcja na jej pomysł pójścia do zakładu była dziwnie gwałtowna. Może nie znała go tak dobrze, jak jej się wydawało. Może jego determinacja, żeby dopaść Sanborne'a i Bocha, przesłoniła inne aspekty jego osobowości. Ale im dłużej z nim przebywała, tym więcej niuansów dostrzegała w jego osobowości.
Na przykład pożądanie. Nie, tym nie była zaskoczona. Bardziej zdziwiona była tym, że martwił się o bezpieczeństwo swojego człowieka, Kelly'ego.
Royd wciąż. rozmawiał, a ona się niecierpliwiła. Chciała, żeby już wrócił. Nie podobało jej się to, że nie panuje nad sytuacją. Cóż, jedno mogła w tej chwili zrobić. Podeszła do biurka, na którym leżała jej torebka, i wyjęła z niej telefon komórkowy.
Zanim zdążyła wykręcić numer, telefon zadzwonił.
– Też cię kocham. Dbaj o siebie. – Rozłączyła się i odwróciła w stronę drzwi, Royd stał w progu – Znowu dzwonił Dave. Myślałam, że… – urwała, kiedy zobaczyła wyraz twarzy Royda, kiedy zamykał za sobą drzwi i ruszył w jej stronę. – Co, u diabła…
Podszedł do niej, miotając przekleństwa i chwycił za ramiona. – Jesteś skończoną idiotką. Mówiłem ci…
– Zabierz ode mnie te ręce!
– Ciesz się, że są to moje ręce, nie Sanborne'a. Do cholery, zobaczysz, on wyciśnie z ciebie to życie, które tak narażasz. Musiałaś zaryzykować, bo wciąż masz słabość do byłego kochanka. Może nawet nie byłego. Dlaczego nie mogłaś po prostu raz mnie posłuchać…
– Zabieraj te ręce – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Albo zrobię z ciebie eunucha.
– Spróbuj – powiedział i zacisnął mocniej palce na jej ramionach. – Walcz ze mną. Chcę, żeby cię zabolało.
– A więc ci się udaje. Mam siniaki. Zadowolony?
– Dlaczego nie miałbym być… – zaczął, gniew zniknął zjego twarzy. – Nie. – Uwolniłją z uścisku. – Nie jestem zadowolony. – Odsunął się od niej. – Nie powinienem był… Ale do cholery! Nie powinnaś była odbierać telefonu od Edmundsa.
– Nie odebrałam – burknęła. – Nie powiedziałam, że odebrałam. Powiedziałam, że dzwonił. Nie dałeś mi dokończyć zdania. Dzwonił wczoraj wieczorem, zostawił wiadomość. Dzisiaj znowu. Zdziwił mnie jego upór, biorąc pod uwagę, że powinien uznać mnie za nieżywą.
– A więc z kim rozmawiałaś?
– A jak myślisz? Z Michaelem. Właśnie dotarli do MacDuff's Run.
– Och! Zachowałem się jak dureń – mruknął po chwili.
– Idiota. Nie odebrałam jego telefonu nie dlatego, że mi kazałeś, ale dlatego, że uznałam, że tak będzie lepiej. – Spojrzała na niego. – I nie waż się podnosić znowu na mnie ręki.
– Nie zrobię tego więcej. Postraszyłaś mnie – dodał chytrze.
– To dobrze.
– Przepraszam, że na chwilę straciłem panowanie nad sobą.
– To było więcej niż na chwilę, i nie przyjmuję twoich przeprosin.
– Więc będę ci musiał to jakoś wynagrodzić. Może przestaniesz o tym na chwilę myśleć, jeśli ci powiem, że Kelly mógłby wyłączyć kamery na jakieś dwanaście minut.
Zmarszczyła brwi.
– Tylko dwanaście?
– Nie wystarczy, żeby zlokalizować sejf, zabrać dysk i uciec.
– Może wystarczyć.
– To zbyt ryzykowane. Odwołujemy to.
– Ani mi się śni. Muszę się zastanowić.
Przez chwilę oboje milczeli, wreszcie odezwał się Royd:
– Mamy czas do jutra, Kelly musi mieć czas na ustawienie przerwy w dostawie prądu.
– Jeśli Kelly jest tak dobry w otwieraniu sejfów, jak mi mówiłeś, to może nam się udać. Dotarcie do sejfu nie zabierze mi dużo czasu. Wszystkie dyski Sanborne'a byłabym w stanie rozpoznać w mgnieniu oka. Ale dwanaście minut… pomyślę jeszcze. – Ruszyła w kierunku drzwi łączących pokój Roda z jej pokojem. – Dobranoc.
– Dobranoc. Zostaw te drzwi uchylone, ale wejściowe zamknij na klucz. I nie kłóć się ze mną, proszę.
– Marzę o tym, żeby się pokłócić, ale nie jestem tak głupia, za jaką mnie uważasz. Pozwolę ci nie spać całą noc, żeby mnie pilnować. To ci nie zaszkodzi, wręcz przeciwnie.
– Rzeczywiście – potwierdził poważnie. – Jak Michael?
– Lepiej, niż myślałam. Podoba mu się tam. A któremu chłopakowi by się to nie podobało? Szkocki zamek i jego właściciel na każde twoje skinienie.
– Z tego, co wiem od Jocka, MacDuff nie jest na niczyje skinienie, ale jestem pewien, że zaopiekuje się Michaelem.
– Jock obiecał mi, że obaj się nim zajmą. Mam nadzieję, że będzie bezpieczny. Do jutra, Royd.
Nie czekając na odpowiedź, poszła do pokoju. Chwilę póź¬niej wciągała na siebie jaskrawożółtą koszulę nocną. Żółta? Dziwne, że Royd wybrał właśnie taki kolor. Podejrzewałby go raczej o granat lub zieleń…
Będzie miała problemy z zaśnięciem, bo spała w dzień. Może to i lepiej. Będzie miała czas, żeby zastanowić się, czy uda jej się zdobyć dysk, mając do dyspozycji zaledwie dwanaście minut.
– Nie odebrała. – Dave Edmunds rozłączył się. – Włączyła się poczta głosowa. Mówiłem panu, że nie odbierze. Jej telefon albo jest roztrzaskany, albo leży gdzieś w cudzym ogródku rzucony tam siłą wybuchu. Policja powiedziała, że zaraz po tym zajściu dzwonili do niej.
– Zawsze można spróbować. – Larry Simpson wzruszył ramionami. – Tak, jak panu mówiłem, czasami policja za wcze¬śnie sobie odpuszcza. Mają za dużo spraw na głowie. Ale ja jestem dziennikarzem, wolnym strzelcem, co oznacza, że mam mnóstwo czasu. Miałem nadzieję, że uda mi się zdobyć jakiś ładny kąsek, który mógłbym sprzedać gazetom.
– Nie znajdzie pan tutaj żadnego kąska – powiedział gorzko Edmunds. – Mój syn nie żyje. Moja była żona nie żyje. To nie powinno się było stać. Ktoś za to zapłaci. Mam zamiar pozwać tych drani ze spółki gazowej. Nie ujdzie mi to na sucho.
– Dobry ruch – stwierdził Simpson i wstał. – To jest moja wizytówka. Jeśli będę mógł panu pomóc, proszę zadzwonić.
_ Może _ powiedział powoli Edmunds. – Jeśli ktoś myśli, że sprawę wygrywa się jedynie na sali sądowej, jest w błędzie.
_ Pan jest prawnikiem. Pan to wie. – Zamilkł i spojrzał w swoje notatki. – Czy pański syn wspominał o kimś jeszcze, kto odwiedzał ich dom, oprócz tego Jocka Gavina?
– Nie.
_ I nie powiedział panu o nim nic, z wyjątkiem tego, że jest kuzynem pańskiej byłej żony?
_ Mówiłem już panu, że nie. – Przyjrzał się uważnie twarzy Simsona. _ Zaczyna mnie pan intrygować, panie Simpson. Wpuściłem pana do domu i współpracuję z panem, bo potrzeb¬ne mi jest szersze poparcie. Ale pan za bardzo naciska. Za¬czynam się zastanawiać, czy spółka gazowa nie przysłała pana, żeby wybadał pan moje zamiary.
– Widział pan moje dokumenty.
_ Sprawdzę jutro, czy wszystko się zgadza.
_ Przykro mi, że pan mnie podejrzewa. Chociaż rozumiem pana. Może wrÓCę jutro, kiedy już pan sprawdzi moją tożsamość.
_ Może. _ Edmunds podszedł do drzwi i otworzył je. – Ale teraz proszę zostawić mnie samego z moim żalem. Dobranoc.
Simpson skinął głową na znak zrozumienia.
_ Oczywiście. Dziękuję panu za pomoc.
Edmunds wyszedł z nim na werandę i odprowadził wzrokiem, kiedy tamten wsiadał do samochodu.
Cholera.
Kiedy Simpson był już za rogiem, wyciągnął telefon komórkowy.
_ Ma mój numer rejestracyjny. No i może mnie jutro sprawdzić.
_ A więc nawaliłeś – stwierdził Sanborne.
_ Robiłem, co mogłem. Czego się spodziewałeś? On jest bardzo podejrzliwy. Jest prawnikiem, na miłość boską.
_ W porządku, uspokój się• Jak możemy to załagodzić?
Simpson zastanowił się chwilę•
_ Ma zamiar pozwać spółkę gazową – powiedział wreszcie. – Myślał, że może oni mnie przysłali. Nie jestem pewien, co chce tym zyskać.
– Pociągniemy ten wątek. Prawnicy zawsze są gotowi za¬wierać ugody. Nie powinien… – przerwnał w połowie zdania. – W słuchawce przez moment panowała cisza. – Cholera. Właśnie ogłosili, że w domu nie znaleziono ciał.
– A więc Edmunds nie jest już nam potrzebny.
– Może tak, może nie – odparł w zamyśleniu Sanborne.
– Zadzwoń do niego jutro i umów się na spotkanie pod pretekstem przedyskutowania warunków w imieniu spółki gazowej. Skoro nie ma dowodów na to, że jego syn zginął, może będzie chciał negocjować. Dowiedziałeś się jeszcze czegoś?
– Nie odebrała telefonu. I według dzieciaka, ta Dunston przez ostatnie kilka miesięcy prowadzała się ze swoim kuzy¬nem, Jockiem Gavinem.
Cisza.
– Jock Gavin?
– Tak mi powiedział.
– A niech mnie.
– Znasz go?
– Kiedyś go znałem. Słyszałem o jego imponujących wyczynach, po tym, jak opuścił mój rewir.
– Co za…
– Wracaj jak najszybciej. Powiem ci, jak masz jutro rozmawiać z Edmundsem.
– Może powinienem odczekać, aż trochę ochłonie?
– Nie chcę czekać. Nie kłóć się ze mną.
Samborne rozłączył się.