Trzecia rano.
Sophie znowu zmieniła pozycję, żeby poszukać chłodnego miejsca na poduszce. Rozluźnij się, do diabła! Miała rację, wcześniejsza drzemka pogrzebała wszelkie szanse na sen. Przez ostatnie kilka godzin leżała na łóżku, daremnie usiłując zasnąć. Mogłaby znaleźć w telewizji jakiś nudny film, który by ją uśpił, gdyby nie uchylone drzwi. Od momentu, kiedy kilka godzin temu Royd zgasił światło, nie słyszała jednego dźwięku z jego pokoju. Nie chciała go budzić, tylko dlatego, że…
Teraz usłyszała jakiś dźwięk.
Ciężki oddech. Nie jęk czy krzyk, po prostu ciężki oddech. Zamarła i zaczęła nasłuchiwać.
Jeśli to Royd, to oddychał tak, jakby coś go bolało.
A musiał to być Royd. Słyszałaby, gdyby ktoś inny wszedł do pokoju któregoś z nich.
Może to niestrawność po chińszczyźnie. Nie jej sprawa.
Do diabła! Przecież jest lekarzem. Nie może odwracać się, kiedy ktoś jest w potrzebie. Składała przysięgę. Czasami chciałaby, żeby nie była nią związana. Tak, jak teraz.
Cholera, może to tylko zły sen.
A może nie. Nawet jeśli to tylko koszmar, nie mogła powstrzymać się od gestu miłosierdzia, jakim byłoby obudzenie go.
Przestań wreszcie dywagować. Po prostu to zrób, powiedziała sobie.
Wstała łóżka i podeszła do drzwi, otworzyła je szerzej. Royd leżał na brzuchu, przykryty prześcieradłem.
Zapaliła lampkę stojącą na nocnym stoliku. – Usłyszałam cię. Co…
Nagle skoczył do niej i przewrócił ją na podłogę. Jego ręce zacisnęły się jej na gardle.
Przekręciła głowę i ugryzła go w nadgarstek.
Nie zwolnił uścisku. Patrzył na nią, ale nie była pewna, czy ją widział. Na jego twarzy malowała się wściekłość.
Z całej siły uderzyła go pięścią w genitalia. Jęknął z bólu i poluzował uścisk.
Chciała się uwolnić, ale zacisnął uda wokół niej. Wpiła w nie paznokcie.
– Cholera! – Gniew powoli ustępował z jego twarzy. Potrząsnął głową, jakby chciał się obudzić – Sophie? Co, u diabła, robisz? Chcesz mnie zabić?
– Ty draniu! A co myślisz? Pomóż mi wstać.
Royd powoli podniósł się z podłogi.
– W porządku?
– Nie. Już drugi raz dzisiaj rzucasz się na mnie ze swoimi łapami. – Wstając, poprawiła koszulę nocną. – Następnym razem, kiedy się do ciebie zbliżę, wezmę broń.
– I bez broni stanowisz zagrożenie. – Skrzywił się. – Pamię¬tam, że groziłaś, że zrobisz ze mnie eunucha.
– Zrobiłabym to, gdybym miała nóż – syknęła. – Myślałam, że mnie zabijesz.
– Nie powinnaś mnie była podchodzić.
– Nie chciałam cię zaskoczyć. Zapaliłam światło. Nawet cię nie dotknęłam. Nie dałam ci żadnego powodu, żebyś…
– Dlaczego? – przerwał jej. – Co się stało? Dlaczego tu przyszłaś?
– Bo… wydawało mi się, że to nie sen. Nie chciałam ryzyko¬wać. Nie znam historii twojej choroby. Myślałam, że może jesteś chory albo masz zawał. To brzmiało, jakbyś… To głupie. – Odwróciła się. – Następnym razem będę wiedziała.
– I pozwolisz mi umrzeć na atak serca albo zawał? Nie sądzę.
– Najwidoczniej nie był to żaden z tych przypadków, w przeciwnym razie nie miałbyś siły rzucić się na mnie. – Sprawiłem ci ból?
– Tak.
– Przepraszam. – Zamilkł na chwilę. – Co mogę zrobić, żeby ci to wynagrodzić?
– Nic.
Położył rękę na jej ramieniu.
– Zadałem ci ból. Nie chciałem tego, ale słowa nic nie znaczą. Zrobię wszystko, żeby to naprawić. Powiedz tylko, co.
Mówił poważnie. Wyraz jego twarzy był tak napięty, że nie potrafiła od niego odwrócić wzroku. Zadrżała.
– Nie chcę, żebyś robił cokolwiek. PUŚĆ mnie. Idę do łóżka.
Powoli cofnął rękę.
– Dzięki za pomoc. Ale nie rób tego więcej. – Uśmiechnął się lekko. – Jeśli chcesz mnie zbudzić z jednego z tych koszmarów, po prostu rzuć we mnie poduszką albo krzyknij ze swojego pokoju. Tak będzie bezpieczniej.
Sophie zamarła.
– To był koszmar? Przeszło mi to przez myśl, ale nie byłam pewna.
Skinął głową.
– Och, tak. To był zdecydowanie koszmar.
– Co ci się śniło?
– Pogoń, ucieczka, śmierć. Nie chciałabyś znać szczegółów.
Chciała. Ale jasne było, że on nie chce o tym mówić.
– Czy zdarza ci się wtedy lunatykować?
– Nie. Myślisz, że nie wiem, jak wyglądają koszmary? – Pokręcił głową. – To był zdecydowanie koszmar. Wiesz, że najczęściej występują w fazie REM, rzadziej w NREM, fazie głębokiego snu. Zdarzają się raczej pod koniec mojego cyklu snu. Moje ciało wydaje się sparaliżowane, więc pojawiają się tylko dreszcze, nie rzucam się i nie krzyczę. Mam nieznacznie podwyższony puls. No i pamiętam doskonale, co mi się śniło. To nie jest przypadek twojego syna.
Spojrzała na niego w osłupieniu.
– Zdaje się, że masz na ten temat dużą wiedzę. Leczyłeś się kiedyś?
– Broń Boże. Ale, kiedy się pojawiły, chciałem w jakiś sposób nad tym zapanować, więc trochę o tym czytałem.
– Moim zdaniem nie do końca udało ci się nad tym zapano¬wać. Po prostu zidentyfikowałeś zjawisko. Przydałaby ci się terapia.
– Naprawdę? Czyżbym wzbudził twoją zawodową ciekawość?
Zwilżyła wargi.
– Czy te sny mają coś wspólnego z Garwood? Przez chwilę nic nie mówił.
– Tak. A co sobie wyobrażałaś?
– Właśnie to. – Odwróciła głowę. – U siądź i weź kilka głębokich oddechów. Powinieneś się rozluźnić. Przyniosę ci szklankę wody.
– Po co?
– Po prostu mnie posłuchaj.
Zmarszczył czoło.
– Nie potrzebuję twojej pomocy. Sam mogę sobie przynieść tę cholerną wodę.
– Zamknij się i usiądź. Zaraz wrócę. Uniósł jedną brew i zapytał:
– Mogę się ubrać?
– Po co? Nagość mi nie przeszkadza, zresztą, jak tylko się rozluźnisz, pójdziesz spać.
Spojrzał na siebie.
– Przebywanie z tobą w jednym pokoju nie rozluźnia.
– Rób, jak chcesz – mruknęła i poszła do łazienki.
Widok nagiego ciała Roydajej też nie rozluźniał. Był zbyt męski, jego ciało zbyt muskularne i silne. Sprawiał, że czuła się kobieco i wcale nie profesjonalnie. Nie chciała tak się czuć. Za nic w świecie nie może przyznać mu się do tego.
Napełniła szklankę wodą i wróciła do sypialni. Royd siedział w fotelu z nogami wyciągniętymi przed siebie. Posłuchał jej j nie włożył nic na siebie.
Podała mu wodę i usiadła na krześle, przy stoliku, przy którym jedli kolację.
_ Pocisz się. Czy to normalne w czasie twojego cyklu snu?
Skinął głową.
_ Jak często zdarzają ci się te koszmary? – pytała dalej.
_ Dwa, trzy razy w tygodniu. – Wypił łyk wody. – Czasami częściej, to zależy.
– Od czego?
_ Jak bardzo jestem zmęczony. Zdaje się, że nadmiar energii to potęguje. – Wzruszył ramionami. – Kiedy jestem wyczer¬pany, koszmary zdarzają się rzadziej.
_ To prawdopodobne. A może zmęczenie uwalnia napięcie, które nagromadziło się w ciągu dnia, gdybyś nie był zmęczony, funkcję tę przejmowałby koszmar senny.
_ To nie jest żadne uwolnienie, to zasadzka. – Przekręcił głowę i zaczął jej się uważniej przyglądać. – Po co te wszystkie pytania?
_ Jestem lekarzem. Zaburzenia snu to moja specjalizacja. Chcę ci pomóc. Czy to tak trudno zrozumieć?
_ Pięć minut temu omal cię nie udusiłem. Czasami trudno to wszystko zrozumieć.
_ Nie byłeś wtedy sobą. Nie wiedziałeś, co robisz.
– Tłumaczysz mnie?
_ Nie, ale moim zadaniem jest zrozumienie przyczyny i skutku. Zaraz po skończeniu studiów miałam pacjenta, który przy¬łożył mi tak mocno, że złamał mi nos. – Uśmiechnęła się. – Nie chciał tego zrobić. To był odruch. Ale potem stałam się bardziej ostrożna.
– Nie dzisiaj.
_ Nie wiedziałam, że powinnam była uważać. Wydawałeś się… •
– Przy zdrowych zmysłach?
_ Opanowany – poprawiła go.
_ Jestem opanowany. – Zrobił minę, kiedy napotkał jej wzrok. – No dobrze, poza tymi momentami, kiedy nie jestem. – Czy brałeś kiedyś narkotyki?
– Nigdy – powiedział beznamiętnie. – Nie wierzę w zasadę klin klinem.
Wzdrygnęła się.
– Nie proponuję ci niczego. Po prostu czasami warto znaleźć sposób na rozluźnienie się przed snem.
– Zgadzam się. Odkryłem to w pierwszym miesiącu, kiedy zacząłem miewać te sny. Próbowałem wielu rzeczy. Poker, zabawy słowne, szachy. Ale stymulacja umysłowa nie pomaga¬ła. Pomagało mi zmęczenie fizyczne. Zacząłem biegać przed snem. Codziennie dziesięć kilometrów.
– To musiało cię mocno zmęczyć.
– Czasami. Seks jest bardziej skuteczny – dodał po chwili.
– Jestem pewna. – Spojrzała na niego podejrzliwie. – Próbujesz mnie wprawić w zakłopotanie.
– Po prostu wyjaśniam. Pytałaś, co mi pomagało.
– A ty po prostu dostarczałeś mi informacji.
Uśmiechnął się.
– Nie, właściwie otwarcie chciałem cię uwieść. Skądinąd to prawda. Nic tak nie odpręża jak seks. Nie zgadzasz się?
– Jeśli się zgodzę, będziemy ciągnęli tę dyskusję w nieskoń¬czoność, a tego nie chcę. Powiesz mi, co ci się dzisiaj śniło? – Nie. Nie teraz. Może kiedy się lepiej poznamy.
To oczywiste, że ten drań "poznanie" pojmował w sensie biblijnym. Wstała.
– Idź do diabła. Chciałam ci pomóc. Powinnam była się tego spodziewać.
Z jego twarzy zniknął uśmiech.
– Nie chcę być twoim pacjentem, Sophie. Nie jestem twoim synem. Ostatnią rzeczą, jakiej od ciebie potrzebuję, to, żebyś trzymała mnie za rękę i pocieszała. Poza tym nie chcę być do końca wyleczony z tych koszmarów.
– Jesteś wariatem.
– Co za określenie! To nie było profesjonalne.
– Żyję z bólem Michaela i wiem, jakie piekło przynoszą te sny. Słowo koszmar pochodzi od starosaksońskiego słowa "ma¬ra", które znaczy "demon". Takie koszmary, podobnie jak demony, mogą cię spalić żywcem. Dlaczego, u diabła, nie chcesz się z nich wyleczyć?
Przez chwilę milczał.
_ One odświeżają moją pamięć – wyznał w końcu. – Podsycają gniew. Dzięki nim mogę się skoncentrować na tym, co muszę zrobić.
Podsycają gniew.
_ Mój Boże, tego właśnie chcesz? Dobrze wiem, jakie cierpienie przynoszą te sny.
_ To dzieło Sanborne'a i Bocha. Taki dostałem od nich dar. Teraz mogę go trzymać przy sobie i obrócić przeciwko nim. Więc nie użalaj się nade mną•
– Nie będę.
_ Będziesz. Nic na to nie poradzisz. Jesteś jednym z tych ludzi, którzy dźwigają świat na własnych barkach. – Podniósł się i poszedł w stronę do łóżka. – Nie wdepnęłabyś w to gówno, gdybyś nie chciała pomóc ojcu. Cierpisz, bo nie możesz pomóc synowi. Teraz myślisz, że cię potrzebuję, i gdybym chciał, mógłbym zrobić z tobą, co zechcę. – Wśli¬zgnął się do łóżka i przykrył prześcieradłem. – Ale nie chcę.
Więc idź spać.
_ Jeszcze będziesz chciał. – Ruszyła w stronę drzwi. – Mam nadzieję, że twoje koszmary nigdy cię nie opuszczą i… – urwała.
– Nie. Tego nie chcę•
_ Widzisz? – powiedział Royd łagodnie. – Nawet nie potrafisz rzucić na mnie przekleństwa.
_ Koszmary to zbyt osobista sprawa, ale mogę wymyślić coś innego, co porządnie wystraszy mężczyznę takiego jak ty.
– Na przykład?
_ Niech ci uschną jaja i żebyś dostał alergii na viagrę i wszystkie jej odpowiedniki.
Spojrzał na nią zdziwiony, po czym wybuchnął śmiechem.
– Boże, jesteś twardą kobietą•
_ Nie, nie jestem. Jestem delikatna.
Z całej siły trzasnęła drzwiami.
– Jeszcze śpi? – zapytał MacDuff J ocka, który właśnie scho¬dził po schodach.
– Był wyczerpany, ale do trzeciej nad ranem nie mógł zasnąć.
– Możemy się przejść? Musimy porozmawiać. Jock pokręcił głową.
– Nie mogę zostawić Michaela nawet na moment. Obieca¬łem Sophie.
– Dałem ci tę bezprzewodową opaskę.
– Ale jeśli będzie miał atak i zapadnie w bezdech, a mnie nie będzie przez kilka minut, On umrze.
– No dobrze – westchnął MacDuff. – W takim razie chodź¬my na dziedziniec. Stamtąd w trzy minuty dotrzesz do każdego pokoju w zamku. – Uśmiechnął się. – Powinieneś to wiedzieć. Jako dziecko spenetrowałeś tu wszystkie zakątki.
– Nigdy nie dałeś mi do zrozumienia, że jestem kimś gor¬szym, tylko dlatego, że moja mama była u ciebie gosposią – powiedział Jock, idąc za MacDuffem na dziedziniec. _ Nigdy nie pomyślałem, że mógłbyś być draniem, dopóki nie poznałem prawdziwego świata.
– To jest prawdziwy świat, Jock. Jock spojrzał na wieżyczki zamku.
– Dla ciebie. To jest część ciebie. Żyjesz dla tego miejsca.
Dla mnie to tylko miłe wspomnienia i dom mojego przyjaciela.
– Ta także twój dom.
Jock zaprzeczył ruchem głowy.
MacDuff przez chwilę milczał, skupiwszy wzrok na zamku.
– Chcę, żebyś tu został. Pozwoliłem ci odejść, bo wiedziałem, że potrzebny ci dystans. Czułeś, że poświęcam ci zbyt dużo uwagi, bo… nie byłeś sobą.
Jock zachichotał.
– Chciałeś powiedzieć, że byłem wariatem. MacDuff uśmiechnął się.
– Powiedzmy, że miałeś okresy dezorientacji, kiedy nie pa¬nowałeś nad sobą.
– Byłem wariatem – przyznał Jock. – Nie zranisz mnie, mówiąc prawdę. W ciąż zdarza mi się, że zupełnie tracę kon¬Irolę. – Napotkał wzrok MacDuffa. – Ale te okresy są coraz rzadsze. Nie muszę już być cały czas pod twoimi skrzydłami. I tak za dużo się o mnie martwiłeś, włożyłeś w to tyle wysiłku.
– Bzdury. Dopóki zupełnie nie wydobrzejesz, tego wysiłku nie jest za dużo. A co by było, gdybym powiedział, że to ja l•iebie potrzebuję, a nie odwrotnie?
– Nie uwierzyłbym. Masz swoje sprawy.
– Na miłość boską, jesteś ważniejszy dla mnie niż ci wszyscy moi pomagierzy razem wzięci. Ty używasz rozumu.
– Myślisz, że oni nie?
– Jock.
– No dobrze. Powiedz mi, jak chcesz wykorzystać ten mój wspaniały umysł.
– W ciąż nie znalazłem złota Ciry.
– Złota Ciry? – Jock zachichotał. – Znowu szukasz tego zaginionego skarbu rodzinnego?
– Nigdy nie przestałem. W ciągu ostatniego roku zajmowa¬łem się tym bardzo intensywnie. National Trust nie dostanie MacDuff's Run. Ta posiadłość należy do mnie.
– Złoto Ciry to mit.
– Zostań więc, a sprawdzimy to razem. To będzie prawdziwa przygoda. Przeszukałem prawie całą posiadłość – dodał Mac¬Duff zniżonym głosem. – Potrzebuję czyjegoś świeżego spoj¬rzema.
Propozycja była kusząca. MacDuff wiedział, jak przekony¬wać ludzi.
– Chcesz odwrócić moją uwagę od Sophie i chłopca.
– Częściowo. Naprawdę jesteś mi potrzebny. Jesteś jak rodzina. A tylko rodzinie zaufałbym w sprawie skrzyni pełnej złota. Takie mam zasady. Wiesz, że z natury nie jestem ufny. Pomóż mi.
– Zastanowię się.
– Zrób to – powiedział MacDuff i poklepał go po ramieniu.
– Nie masz po co wracać do Ameryki. Na razie zaopiekujemy się chłopcem, a kiedy będzie już bezpiecznie, sam go odstawię do Stanów. – Zauważył, że wyraz twarzy Jocka się zmienił. – Dobrze, ty go odstawisz. Wrócisz następnym samolotem.
– Chyba zbyt mnie przyciskasz.
– Może trochę. Czy ja kiedykolwiek zadowalałem się słabymi środkami?
– Nigdy. – Jock spoważniał. – Ale może będziemy musieli zrobić coś więcej niż tylko czekać tu z Michaelem. Może się okazać, że ściągnąłem na ciebie Sanborne'a. Kiedy tu lecieli¬śmy, myślałem o tym, że były mąż Sophie wiedział o moim istnieniu. Michael powiedział mu, że jestem kuzynem Sophie, ale Edmunds zna moje nazwisko. To, co on wie, tego Sanborne może się dowiedzieć.
– Jeśli tak się stanie, stawimy temu czoło.
– Sanborne to bardzo wpływowy człowiek.
– Nie tutaj, nie na mojej ziemi. Nie z moimi ludźmi. Niech tylko się tu pojawi!
Jock zaśmiał się. Ta odpowiedź była tak bardzo charaktery¬styczna dla MacDuffa, że Jock poczuł się jak w domu.
– Rozumiem więc, że nie chcesz, żebym zabrał stąd chłopca i ukrył go gdzie indziej?
– O czym ty mówisz? Wziąłem odpowiedzialność za tego chłopaka. Tylko spróbuj mi go zabrać!
– Nawet nie będę próbował – zaśmiał się Jock, wchodząc po schodach. – Muszę sprawdzić co z Michaelem. Nawet jeśli nie ma ataku, to tylko małe dziecko z dala od domu.
– On ma dziesięć lat. Ty miałeś zaledwie piętnaście, kiedy uciekłeś z domu z zamiarem odkrywania świata.
– Ale to był mój wybór. Niezbyt mądry, ale Michael nie miał wyboru, musiał tu przyjechać. Poza tym ty musiałeś pojechać za mną, żeby uratować moją skórę. Michael ma tylko mnie.
– Nie mógł mieć więcej szczęścia – powiedział cicho Mac¬Duff. – Ja też w każdej chwili wybrałbym ciebie.
Przez chwilę Jock nie wiedział, co powiedzieć. Zawsze był podopiecznym, nie opiekunem. Gdzieś, w głębi duszy wiedział, że byli teraz z MacDuffem na równej stopie, ale jego uczucia to co innego. Boże, był wzruszony. Na jego twarzy pojawił się wymuszony uśmiech.
– Dobrze wiedzieć. Czy to oznacza, że nie wtrącisz mnie i Michaela do lochów dla naszego bezpieczeństwa?
– To nic nie znaczy. Zawsze robię to, co uważam za konie¬l•l',ne. Chociaż tak się składa, że piwnice są zalane od wiosny. Macie szczęście.
– Wiedzą już, że nie było was w domu – powiedział Royd, kiedy Sophie weszła do jego pokoju następnego ranka. – Straża¬cy ogłosili to zeszłej nocy.
– Prędzej czy później to musiało się stać. Royd przytaknął.
– Mieliśmy szczęście, że zyskaliśmy trochę czasu. To ozna¬cza, że musimy być bardziej ostrożni. Nie możemy pozwolić, żeby ludzie cię rozpoznali. Teraz nie tylko Sanborne i Boch chcą cię odnaleźć, policja też może mieć do ciebie kilka pytań.
– Nie zamierzam nigdzie się wypuszczać pod warunkiem, że masz dla mnie coś konstruktywnego do roboty. A masz? – Spoj¬rzała mu uważnie w oczy.
Wzruszył ramionami.
– Dzwonił Kelly. Powiedział, że najbardziej odpowiedni czas, żeby zrobić zwarcie, będzie dziś o dziewiątej wieczorem. Wtedy będą wciąż wynosić rzeczy z laboratorium i wpadać na siebie po ciemku. Im większe zamieszanie, tym lepiej.
– Czy może to przygotować?
– Powiedział, że tak. Chce tylko, żebym potwierdził.
– Więc zrób to.
– Nie, dopóki nie opracuję planu odwrotu.
– Skoro Kelly może mnie tam wprowadzić, powinien mnie też stamtąd wyprowadzić.
– To może nie być takie proste. Zwłaszcza jeśli prąd zostanie znowu włączony zbyt wcześnie.
– W takim razie rozpracuj to, ja tam idę. Milczał.
– Powiem mu, żeby spotkał się z nami wpół do dziewiątej przed zakładem – zdecydował po chwili. – Będziemy mieli trochę czasu, żeby coś ustalić.
– Dobrze, zwłaszcza że nawet nie wiem, jak wygląda. Masz jego zdjęcie.
– Nie, ale wygląda jak rudy Fred Astaire.
– Cóż, to mi powinno wystarczyć.
– Potrafi wyjść cało z niejednej trudnej sytuacji, ale nie chcę, żeby musiał to robić dziś – powiedział i skinął w stronę stołu. – Kupiłem sok pomarańczowy i kanapki. Usiądź i jedz.
– Nie jestem głodna.
– I tak powinnaś coś zjeść. Potrzebna jest ci energia. Chyba że jesteś zbyt na mnie wściekła, żeby usiąść ze mną przy jednym stole.
– Byłabym głupia, gdybym dawała dojść do głosu moim uczuciom. Jock ostrzegł mnie, że będę na ciebie wkurzona przynajmniej raz dziennie. – Usiadła i zaczęła jeść kanapkę. – Nie docenił cię. Chyba nie zna cię tak dobrze, jak myśli.
– Cóż, zapewne jedną stronę mojej osobowości zna aż za dobrze.
– Jaką?
– Tę, która stała się również jego udziałem. Psychiczne męki. Próby złamania woli. Świadomość, że nie masz wyjścia, musisz się podporządkować. Jesteś tak pełna poczucia winy, że uważasz, że my z Jockiem też czujemy się winni. Nie mogę mówić za niego, ale ja jestem zbyt samolubny, żeby przej¬mować się grzechami, które popełniłem, nie mając kontroli nad swoimi czynami. To, że byłem niewolnikiem tych drani, było dla mnie nie do zniesienia. Nie mogłem znieść tego, że byłem zbyt słaby, żeby nad tym zapanować, żeby zabić sukinsynów, którzy mi to zrobili.
– Ja ci to zrobiłam – powiedziała cicho Sophie.
– Bzdura. Gdybym tak myślał, już byś nie żyła. – Opadł na fotel i sięgnął po karton z sokiem pomarańczowym. – Przestać jęczeć i spójrz na to tak,jakja. – Nalał soku Sophie, potem sobie. – Jeśli nie chcesz, żebym mówił o Garwood, nie będę. Chociaż zawsze uważałem, że na rany najlepsze jest słońce i powietrze.
– I odrobina nienawiści?
– A nie?
– Nienawidzę Sanborne'a. Jak możesz w to wątpić?
– Nie wątpię. Po prostu mamy różne podejścia. Może dlatego, że w twojej pracy jest mnóstwo miejsca na miłosierdzie, moja sprowadza się do wykonywania zadań, których nauczyłem sic w Grawood.
– No i musisz podsycać nienawiść.
– O tak.
– Gdzie się spotkamy z Kellym? – zmieniła temat.
– Niedaleko zakładu, jakieś pięć kilometrów, jest zatoka. Nie ma tam kamer.
Sophie znała tę zatokę. Przypomniała sobie dzień, kiedy lIlusiała uciekać przed ochroniarzami.
– Czy Kelly zlokalizował sejf?
– Jakiś sejf zlokalizował. Znajduje się w biurze, niedaleko laboratorium. To wydział kadr.
– To może być sejf Sanbome'a. Taka sztuczka. Skinął głową.
– Kelly powinien to sprawdzić. Nie sądzę, żebyś musiała iść lam z nim.
– Jestem pewna. Jeśli zrobi zwarcie, wszyscy w zakładzie hędą podejrzani. Może nie mieć drugiej szansy. Idę – po¬stanowiła.
Wzruszył ramionami.
– Rób, co chcesz. Co mnie to obchodzi?
– To, że jeśli mnie stracisz, stracisz swoją przynętę•
– Nie mówiłem, że mam zamiar użyć cię jako przynętę. No, może tak powiedziałem, ale to w ostateczności.
– Czyżbyś zaczynał mięknąć?
– Nic z tych rzeczy. Może po prostu chcę uśpić twoją czujność i przekonać cię, że warto by było pójść do łóżka z takim miłym facetem jak ja.
– Miłym facetem? – zdziwiła się. – Daleko ci do miłego faceta, Royd.
– Nawet naj dłuższa podróż zaczyna się od pierwszego kroku – zacytował znane chińskie przysłowie. – Może ty mnie zmieniasz, co?
– Jesteś śmieszny. Uśmiechnął się.
– Cóż, znasz się na terapii, a mamy przed sobą cały dzień. Może po prostu pójdziemy do łóżka i odprężymy się przed dzisiejszą robotą?
– Jesteś obrzydliwy – żachnęła się.
– Nie w łóżku. Może czasami jestem, ale nie w łóżku.
Spodobałbym ci się.
– Arogancki drań. – Ruszyła w stronę swojego pokoju. – Nie jestem zainteresowana seksem z tobą.
– Wydaje mi się, że zauważyłem ślad zainteresowania, a ja jestem tak napalony, że muszę zadowolić się tym, co mam.
Boże, co za drań! Spojrzała na niego. Siedział niedbale w fotelu, emanując seksualnością. Nagle zdała sobie sprawę, że za zwykłym beznamiętnym spojrzeniem dojrzała filuterny błysk.
– Nie po to tu jesteśmy – przypomniała.
– Ale to może być moja ostatnia szansa, zanim dasz się dzisiaj zabić. – Uśmiechnął się chytrze. – Może cię ominąć doświadczenie twojego życia.
– Jeśli dzisiaj zginę, nie będę miała życia przed sobą, żeby żałować.
– Jeśli jesteś tak dobrajakja, każda minuta, którą spędzimy razem, będzie jak całe życie.
Nie mogła powstrzymać drżenia warg.
– Chyba jest mi niedobrze.
– Dobrze, odwołuję to. – Uśmiech zniknął z jego twarzy.
– Skoro nie chcesz się odprężyć w ten przyjemny sposób, musisz znaleźć coś innego. Jeśli tego nie zrobisz, przez cały wieczór będziesz zdenerwowana.
– Zawsze mogę znaleźć sobie coś do roboty. Nie mam ze sobą notatek, ale mam dobrą pamięć. Pomyślę nad przypadkami moich pacjentów. Ale jest coś, co ty możesz zrobić.
– Jestem do twoich usług… może.
– Nie mogę zadzwonić do mojej przyjaciółki, Cindy Hodge, ale ty możesz. Powiedz, że dzwonisz w moim imieniu. Będzie ci potrzebny jakiś dowód… – Zastanowiła się chwilę. – Przypo¬mnij jej, że spotkałyśmy się pierwszego dnia, kiedy wyświetlali "Gwiezdne wojny". Chcę wiedzieć, czy żyje, jeśli tak, chcę ją ostrzec.
Skinął głową.
– Daj mi jej numer. Zadzwonię ze sklepu na rogu.
– Sprawdzę w komórce. Kiedy to zrobisz?
– A jak myślisz? – burknął. – Poprosiłaś mnie o przysługę. Martwisz się. Myślisz, że odczekam kilka godzin, aż będzie mi się chciało wyjść? Wrócę za godzinę.
– Dziękuję – powiedziała i zamknęła za sobą drzwi.
Boże, nigdy nie będzie mogła go rozszyfrować. Szorstki w obyciu, zmysłowy i surowy zarazem, namiętny i zimny jak lód. Ujęło ją jego poczucie humoru. W ostatnich latach tak bardzo brakowało' jej poczucia humoru. Nawet kiedy była z Da¬ve'em, byli zbyt zajęci pracą, żeby dbać o takie subtelności.
Nie chodzi o to, że nie była zadowolona z ich pożycia. Seks zawsze sprawia przyjemność, jeśli dwoje ludzi liczy się ze sobą. Boże, jak to brzmi! Nudno i tradycyjnie.
Jaki byłby seks z Roydem? Nie było gwarancji, że zadbałby o jej potrzeby. Nie, prawdopodobnie nie byłby delikatny. Za¬wsze w jego obecności wyczuwała tę zwierzęcą gwałtowność. Sygnały, które jej wysyłał, były niemalże namacalne.
Co też jej przyszło do głowy? Zawsze w jego obecności? Nie wiedziała, że jest tak świadomajego obecności. Tylko ten jeden raz, kiedy…
Wzięła głęboki oddech. Dobrze, musiała to przyznać. Royd ją pociągał. Nie oznacza to, że poszłaby z nim do łóżka. Co też nie oznaczało, że uczucie to nie minie, kiedy ich wspólne sprawy zostaną zakończone. Po prostu brakowało jej seksu, a Royd był w pobliżu.
Zadzwonił jej telefon. Royd. – Halo.
– Cindy Hodge jest z matką w Catskills. Rozmawiałem z nią. Powiedziałem jej, żeby się nigdzie nie ruszała.
Sophie odczuła ulgę.
– Dzięki Bogu.
– Na razie. – Rozłączył się.
Dotrzymał słowa, a teraz ona może skupić się na istotnych sprawach. Podeszła do biurka i wyjęła papier listowy i pióro.
Pomyśl o Elspeth.
Pomyśl o Randy Lourdes, która cierpiała na poważne zabu¬rzenia snu.
Nie myśl o nagim Roydzie, takim, jaki objawił się wczoraj wieczorem.
Nie myśl o Roydzie, rozwalonym w fotelu, wypowiadającym słowa, które były prowokujące, a zarazem zabawne.
Nie myśl o nim wcale.