ROZDZIAŁ JEDENASTY

W sobotę od rana chodził spięty. Liczył na to, że w ciągu dnia czy dwóch wzburzone emocje opadną, lecz tak się nie stało.

Nie rozumiał, dlaczego stale rozmyśla o Holly. Dlaczego przejmuje się kłótnią, do jakiej między nimi doszło.

Cholera jasna, powinien być pijany ze szczęścia. Udało mu się doprowadzić do otwarcia klubu, o jakim marzył od dzieciństwa. Pożegnał się z rodzinną firmą; musi tylko wdrożyć swego następcę. A według prawników naj dalej w ciągu dwóch miesięcy otrzyma rozwód z Frannie..


Więc dlaczego, do diaska, nie promienieje szczęściem?

Zaparkował samochód przy krawężniku, zgasił silnik i wbił wzrok w drzwi prowadzące do mieszkania Holly.


– Psiakrew – mruknął pod nosem. – Do czego to doszło, żebym wysiadywał pod jej domem?

Kilka razy próbował się do niej dodzwonić. Wczorajszego wieczoru wybrał się nawet do Hotelu Marchand, by z nią porozmawiać. Ale nie chciała się z nim widzieć. Może zdołałby ją jakoś przekonać, lecz nie udało mu się ubłagać Tornrny'ego Hayesa, aby go do niej dopuścił.

Po prostu uparła się; była zdeterminowana trzymać go na dystans. Jej decyzja powinna go cieszyć.

A jednak wcale tak nie było.

Wszystko go drażniło. Nie miał pojęcia, co mu może sprawić radość albo chociaż przynieść ulgę.

Jedno wiedział na pewno: że nie jest szczęśliwy, że;z.nalazł się na równi pochyłej. Brakowało mu Holly. Tęsknił do niej; pragnął ją widzieć, dotykać jej, czuć na sobie jej spojrzenie. Prawie w ogóle nie sypiał. Całymi nocami rozpamiętywał ten jeden wieczór, kiedy odwiózł ją do domu, a ona zaprosiła go na górę.

– Musimy porozmawiać – oznajmił stanowczo, wpatrując się w okna na piętrze narożnego domu. – Musimy sobie wszystko do końca wyjaśnić, oczyścić atmosferę, bo inaczej zwariuję.

Przeszkadzało mu, że Holly najwyraźniej ze wszystkim sobie poradziła, że może normalnie funkcjonować.

Nagle serce przestało mu bić: zobaczył, jak otwierają się drzwi frontowe. Była piękna, gdy stała na scenie w blasku reflektorów, ale w promieniach słońca, które podkreślały jej gładką mleczną cerę i ognistą rudość włosów, dosłownie zapierała dech.

Przez moment, szeroko uśmiechnięta, spoglądała na bezchmurne niebo. Potem rozejrzała się wokoło. Zauważywszy Parkera w zaparkowanym nieopodal samochodzie, skrzywiła się z niezadowoleniem.

– Niech to diabli! – warknął.

Oczywiście nie liczył na to, że jego widok ją ucieszy.

Po chwili jednak przyszła mu do głowy inna myśl: jeśli Holly tak żywo reaguje na jego obecność, to może wcale jej nie przeszło? Może wcale nie jest jej obojętny? Mała szansa, by naprawdę tak było, ale… Wysiadł z samochodu, obszedł go i ruszył jej naprzeciw.

– Czego chcesz, Parker? – Zerknęła na zegarek, po czym obejrzała się przez ramię.

– Czekasz na kogoś? – spytał rozdrażniony, czując, jak narasta w nim złość'.

– Na taksówkę – odparła. – Spóźnia się.

– Na taksówkę. – Wsunął ręce do kieszeni dżinsów.

– Dokąd się wybierasz? -

Nie twój interes.

– Nie denerwuj się. Po prostu zadałem niewinne pytanie.

– W porządku. Jadę obejrzeć dom. Zadowolony?

– Przeprowadzasz się?

– Może. – Wzdychając z niecierpliwością, ponownie sprawdziła, czy taksówka nie nadjeżdża.

– Holly, musimy porozmawiać.

– Parker, taki ładny jest dziś dzień. Pracuję dopiero wieczorem, więc na razie chciałabym się odprężyć, nacieszyć życiem.

– Doskonały pomysł. Moglibyśmy razem gdzieś wyskoczyć…

– Powiedziałam, że chcę się odprężyć. Przy tobie to nie wchodzi w grę.

Przyłożył rękę do śerca.

– Umiesz sprawić ból. Odgarnęła z twarzy włosy.

– Nie staram się ci dopiec, po prostu…

– … usiłujesz się mnie pozbyć.

– Owszem.

– A ja od paru dni usiłuję się do ciebie dodzwonić.

– Wiem.

– Dlaczego nie chcesz mnie wysłuchać? Czego się boisz? – Z satysfakcją dojrzał błysk gniewu w j ej oczach.

– Niczego.

– Udowodnij to.

– Na miłość boską, Parker! Ile ty masz lat? Dwanaście?

Uśmiechnął się. Wiele nie osiągnął, ale przynajmniej rozmawiali. Nie o sprawach, które leżały mu na sercu, ale lepsze to niż nic.

– No dobrze.- Westchnęła. – Słucham. Tylko się streszczaj. Bo jak przyjedzie taksówka, to wsiadam i znikam.

Popatrzył w prawo, potem W' lewo. Ulica była pusta.

– Ani śladu. O której po nią dzwoniłaś?

– Dwadzieścia minut temu. – Sięgnęła do czarnej skórzanej torby po telefon komórkowy. – Zamówię kolejną.

Parker zacisnął szybko rękę na jej dłoni, nie przejmując się błyskiem gniewu w jej oczach.

– Nie. Zawiozę cię. Dokądkolwiek chcesz jechać.

– Parker…

– Po drodze porozmawiamy. Przynajmniej mi nie uciekniesz.

– Przecież nie uciekam.

– Ale nie odbierałaś moich telefonów. Nie zgadzałaś się na spotkanie… No, chodź. Chętnie cię podrzucę. Po co masz czekać na kolejną taksówkę?

Przez chwilę milczała, przytupując nerwowo butem.

– Dobrze – oznajmiła w końcu. – Pojadę z tobą, a taksówkę zamówię na powrót.

– Świetnie.

Poprowadził ją do swojego samochodu. Oczywiścienie zamierzał jej pozwolić zamawiać żadnej taksówki. PrZecież może na nią poczekać, nigdzie mu się nie spieszy.

Ale o tym pogadają później.


Luc uśmiechem powitał gościa, który wysiadł z windy i ruszył w stronę wyjścia. Poranne promienie słońca lśniły na drewnianej posadzce, w powietrzu unosił się cichy szmer rozmów. Przy kontuarze, za którym mieściła się recepcja, stała spora grupka ludzi, którzy przyjechali na odbywający się w mieście kongres.

Hotel tętnił życiem.


Dźwięk telefonu wyrwał Luca z zadumy. – Hotel Marchand, czym mogę służyć?

– Szybko coś wykombinuj, bo inaczej gorzko tego pożałujesz.

W tym momencie dobry nastrój prysł i Luc poczuł się tak, jakby potężne macki zacisnęły się wokół jego szyi. Uśmiech zastygł mu na twarzy. Czym prędzej obrócił się tyłem do lady, by goście nie słyszeli, co mówi.

– Richard? – spytał ściszonym głosem. – Umawialiśmy się, że nie będziesz tu do mnie dzwonił.

Zerknął przez ramię. Ogarnęły go wyrzuty sumienia. Richard Corbin od tygodnia nie dawał znaku życia. W tym czasie Luc niemal uwierzył, że bracia Corbinowie zrezygnowali ze swojego szatańskiego pomysłu przejęcia Hotelu Marchand.

Powinien był wiedzieć, że Richard i Daniel tak łatwo się nie poddadzą.

– Słuchaj, ważniaku – mruknął niski gruby głos na drugim końcu linii. – Czas ucieka, karnawał zbliża się ku końcowi. A Anne Marchand wciąż jest właścicielką hotelu.

– Robię, co mogę – bąknął Luc. – Słowo honoru.

Kolejne słowa Richarda sprawiły, że serce podeszło Lucowi do gardła.

– Tylko nie myśl, że się wykręcisz, bo na pewno ci się nie uda. Tkwisz w tym, koleś, po uszy. Radzę ci nie zapominać.

Luc stał bez ruchu. Nie wiedział, co począć, jak wybrnąć z sytuacji. Miał pustkę w głowie.

– Lepiej wykombinuj, jak zmusić tę sukę, Anne Marchand, do sprzedania hotelu. Jak nie, to sami przystąpimy do działania, a wtedy ktoś może poważnie ucierpieć.

Jeszcze długo po tym, jak Richard się rozłączył i w telefonie rozległ się sygna.ł ciągły, Luc ściskał słuchawkę przy uchu. Wreszcie ostrożnie odłożył ją na widełki. Serce dudniło mu głośno, w ustach poczuł suchość.


– Więc dokąd zmierzamy?

Dobre pytanie. Holly zastanawiała się nad tym od wielu dni. A dokładniej od chwili, gdy po raz pierwszy zamieniła z Parkerem słowo. Tamtego popołudnia, kiedy zjawił się w barze i usiadł samotnie przy stoliku, powinna była postawić na swoim. Przecież wiedziała, że nic dobrego nie może wyniknąć ze spotkania dwóch osób pochodzących z dwóch tak różnych środowisk.


Niestety, posłuchała Tommy'ego i podeszła do – stolika na końcu sali. Od tamtej pory myślała o Parkerze bez przerwy. Walczyła z sobą, starała się skupić na innych sprawach.

Za dnia nawet jej się udawało, ale w nocy była bezbronna. Nie miała żadnego wpływu na to, co się dzieje w jej głowie. Kiedy· kładła się spać, myśli natychmiast podążały własnym torem.

Każdej nocy Parker nawiedzał ją w snach. A gdy budziła się rano sama w łóżku, miała ochotę płakać.

– Hej tam!

Odwróciła się. Na twarzy Parkera dojrzała cień uśmiechu…

– Może mi zdradzisz, dokąd jedziemy? Ponownie skierowała wzrok przed siebie.

O wiele łatwiej było patrzeć na idących chodnikiem obcych ludzi, na drzewa, samochody i czarną wstęgę drogi niż w niebieskie oczy Parkera.

– Na Annunciation. Niedaleko parku Burke.

– Hm…

– Co znaczy twoje "hm"?

– Nic. – Wzruszył ramionami. – Po prostu tam mieszkam.

Wspaniale! Tylko tego jej potrzeba. Nagle poderwała się na siedzeniu.

– Jeśli sądzisz, że znów coś knuję… że znów obmyślam jakiś nikczemny plan, to się grubo mylisz! Nie wiedziałam, że mieszkasz w pobliżu…

– Uspokój się, przecież ja nic nie mówię. – Uniósł znad kierownicy jedną rękę, jakby chciał się obronić przedjej atakiem. – To "hm" oznaczało: co za zbieg okoliczności. Nic więcej. Słowo honoru.

– W porządku.

– No dobra. A można spytać, po co tam jedziemy?


Żeby rzucić okiem na coś, co może okazać się częścią jej przyszłości. Od znajomych swoich przyjaciół dowiedziała się, że na Annunciation przy parku stoi stary dom, który wkrótce będzie wystawiony na sprzedaż. Podobno jest w opłakanym stanie i wymaga dużego remontu, ale dzięki temu można go będzie nabyć sporo taniej niż inne domy w okolicy. Przyjaciele zdobyli dla niej klucz, żeby mogła wejść do środka i wszystko sobie dokładnie obejrzeć.


Przez kilka dni nie mogła uwierzyć we własne szczęście. No i słusznie. Bo tak się pechowo złożyło, że Parker mieszka nieopodal.

Trudno. Nie miała najmniejszego zamiaru zmieniać przez niego swoich plap-ów.

– Żeby obejrzeć dom – odpowiedziała. – Pamiętaj, że robisz za taksówkarza.

– I mam się nie wtrącać? Jasne. Położyła ręce na kolanach, splotła palce.

– .Mówiłeś, że chcesz ze mną porozmawiać. Więc rozmawiaj.


Wysłucha, co ma jej do powiedzenia, a potem o wszystkim zapomni. Nie pozwoli, aby kiedykolwiek więcej ją skrzywdził. Nie da mu nad sobą władzy, gdyż zwyczajnie w świecie nie dopuści go do swojego serca.

Zatrzymał się na czerwonym świetle. Bębniąc palcami o kierownicę, zaczął mówić:

– Stęskniłem się za tobą, Hólly.


Przełknęła ślinę. Psiakość, to nie fair! Nie chce wiedzieć, że Parker za nią tęskni. Przestraszyła się. Bo skoro tęskni, to może darzy ją głębszym uczuciem? Jeśli zacznie o tym myśleć, to zwariuje.

– Przecież widziałeś mnie wczoraj. W barze hotelowym.

– Stałem bardzo daleko.


Może daleko, ale go zauważyła. Wyczuła jego obecność. I śpiewała dla niego; całe serce wkładała w słowa piosenki. Ciekawa była, czy zdawał sobie z tego sprawę. Pewnie nie.

Westchnęła głośno.

– Parker, czego ty właściwie ode mnie chcesz?

– Nie wiem – szepnął.


Zapaliło się zielone światło. Wcisnął nogą pedał gazu, po czym skręcił w lewo w Washington Avenue.


Holly wyjrzała przez szybę – właśnie mijali cmentarz Lafayette. Huragan Katrina połamał wiele drzew, ale grobowce, te milczące stróże przeszłości, stały nieuszkodzone. Odruchowo pochyliła głowę, jakby składając zmarłym hołd.

– Po prawej widać mój dom – oznajmił Parker, kiedy przecinali ulicę ChestnuL


Boże, za blisko, pomyślała. Stanowczo za blisko. Nawet gdyby zdołała zapożyczyć się w banku i kupić tę starą, wymagającą remontu chałupę, nawet gdyby zdołała ją pięknie odnowić, a potem zamieszkać w niej ze swoimi wychowankami, to… to Parker byłby tuż za rogiem.

Czy mogłaby mieszkać obok niego, a zarazem o nim nie myśleć, wyrzucić go z serca oraz głowy? -. Przepraszam – powiedział cicho. – Za tamten wieczór. Za to, co mówiłem. Za to, co myślałem.

Odwróciwszy się, popatrzyła na jego profil. Starała się przypomnieć sobie wszystko, te ohydne oskarżenia, jakie rzucał pod jej adresem, a także wypowiadane w gniewie nikczemne słowa. Gdyby tak jak tamtego wieczoru poczuła narastającą wściekłość, może byłaby bezpieczna. Może wściekłość by ją zaślepiła, może nie pozwoliłaby jej dojrzeć prawdy.

Że kocha Parkera.

Wstrzymała oddech. Psiakrew, naprawdę go kocha! Nie potrafiła temu zaprzeczyć. Uwielbiała jego uśmiech, jego entuzjazm, jego grę na saksofonie. Uwielbiała przebywać w jego towarzystwie, a nawet – o dziwo – uwielbiała się z nim kłócić. W cale nie chciała się do tego przyznawać, ta wiedza nie była jej do niczego potrzebna, ale zdawała sobie sprawę, że ignorowanie uczuć lub zaprzeczanie im nie ma sensu.

Bo one nie znikną.

Kocha Parkera Jamesa, ale nie może go mieć. Nigdy nie będą razem.

Po prostu musi pogodzić się z tym faktem i żyć dalej.

– Dziękuję – rzekła. – Przyjmuję twoje przeprosiny.

– Wiele myślałem o tamtej nocy, Holly.

– Ja również.

– Muszę to wiedzieć… Jesteś w ciąży?

Wpatrywała się w niego bez słowa. W końcu nie wytrzymała.

– A więc o to chodzi? Dlatego zależało ci na rozmowie w cztery ocży? Dlatego do mnie wydzwaniałeś?

– Nie. – Zacisnął mocniej ręce na kierownicy. – Także z tego powodu, ale nie tylko. Na miłość boską, Holly, chyba mam prawo wiedzieć, czy tamtego wieczoru zaszłaś ze mną w ciążę?

– Nie zaszłam. W każdym razie jeszcze nic mi o tym nie wiadomo.

– A kiedy będzie wiadomo?

– Za kilka dni. – Nie odrywała od niego wzroku. – Ale nie obawiaj się. Nawet jeżeli okaże się, że jestem, możesz spać spokojnie.

– To znaczy?

– To znaczy, że sama zajmę się dzieckiem. Już ci mówiłam, Parker, niczego od ciebie nie oczekuję. Niczego, rozumiesz? – Wskazała przed siebie ręką. – Dojechaliśmy do Annunciation. Skręć w prawo.

– Holly, jeżeli urodzisz dziecko, oboje będziemy je wychowywać.

– Przestań, Parker – mruknęła. – Nie potrzebuję litości. Sama sobie poradzę. Moje dziecko obejdzie się bez faceta, który jest ojcem wyłącznie z poczucia obowiązku. O, to tutaj! Zatrzymaj się.

Stanął przy krawężniku i obejrzał się w kierunku, który wskazała.

Nie zauważyła zdziwionego spojrzenia Parkera. Wpatrywała się w starą zniszczoną chałupę, a oczami wyobraźni widziała piękną okazałą willę·

Dom był olbrzymi, pomalowany jasnoróżową farbą, która płatami obłaziła. Miał dwie kondygnacje, cztery kominy, kilka balkonów z poręczami z kutego żelaza i czarne od brudu okna. Dookoła rosły krzaki, trawy i chwasty, tak wielkie i gęste, że śmiało mogłaby się w nich skryć wroga armia, drzewa zaś wyglądały jak pogrążeni w rozmowie posępni, przygarbieni starcy.

– To miejsce jest po prostu… – zaczęła Holly.

– … jest po prostu… – zawtórował Parker.

– Cudowne.

– Ohydne.

– Co ty tam wiesz!

Otworzywszy drzwi, wysiadła pośpiesznie z samochodu. Parker dogonił ją na środku ulicy. Ujął Holly za łokieć; nie puścił, kiedy usiłowała się oswobodzić.

– Ojej, zobacz! – Przestała się wyrywać. – Jaki wspaniały taras! Okrąża cały dom.

– Pewnie tylko dzięki niemu ta rudera jeszcze się nie zawaliła.

– I ogród… jaki duży! A te drzewa…

– Wyglądają tak, jakby zaraz miały się przewrócić.

– Cztery kominy… – ciągnęła rozmarzonym głosem Holly, nie słysząc uwag Parkera.

Zmrużywszy oczy, zobaczyła dzieci bawiące się wśród kwiatów.

– Zatkane gniazdami ptaków i wiewiórek.

– Od frontu wykusz…

– Z pękniętą szybą w' oknie.

Wyciągnęła z torebki stare zaśniedziałe kółko z kluczami.

– Wchodzę·

– Czyś ty oszalała?

Holly przystanęła, szarpnęła łokciem, by się uwolnić, i obróciła twarzą do Parkera.

– Co ty tu jeszcze robisz? – spytała. – Podwiozłeś mnie, przeprosiłeś… A teraz wracaj do swoich zajęć.

Zmarszczył czoło.

– Mam cię samą tu zostawić? Chyba nie.

– Nie potrzebuję twojej pomocy i nie życzę sobie, żebyś mi się…

– … plątał pod nogami. Wiem. Ale ten dom stanowi śmiertelną pułapkę. Nie pozwolę ci się samej po nim szwendać.

– Nie stanowi żadnej pułapki! – warknęła Holly.

Powiodła spojrzeniem po brzydkich murach.

Miejsce to po prostu potrzebuje kogoś, kto by o nie zadbał i je pokochał. Potrzebuje mieszkańców, którzy wypełniliby pokoje rozmową, zabawą, śmiechem.

Miała wrażenie, że dom do niej woła, że prosi ją, by uratowała go od ciszy i pustki.


Zamierzała to uczynić.

– Chcę go kupić.


Energicznym krokiem ruszyła po ścieżce z popękanych płytek chodnikowych i stukając obcasami, wbiegła po drewnianych schodkach na taras.


Przekręciwszy klucz w zamku, pchnęła drzwi i po chwili weszła do pogrążonego w cieniu, chłodnego wnętrza.

– Holly!


Obejrzała się przez ramię. Radość z powodu znalezienia tego wspaniałego miejsca przyćmiła świadomość, że nigdy nie będzie dzieliła życia z Parkerem. Nigdy nie będą siedzieli koło siebie w dużym salonie i słuchali tupotu dzieGięcycli nóg na schodach.

Nigdy…


Zaraz, zaraz. Przecież kiedy powstała jej w głowie myśl o stworzeniu domu dla grupki dzieci z sierocińca, nie znała Parkera. To, że dziś go zna, niczego nie zmienia. Prawda?


– Nie miej takiej przerażonej miny, Parker. Nie zwariowałam. Chcę tu zamieszkać.


– Po co ci ta rudera? Po pierwsze, jest ogromna, a po drugie, wygląda tak, jakby lada chwila miała się zawalić.

– Wszystko można wyremontować.


Holly skierowała się do pustego salonu. Przejechała ręką po złuszczającej się farbie na ścianie i uśmiechnęła się zachwycona, jakby patrzyła na obraz Gauguina.

– Ten dom potrzebuje miłości.

– Dlaczego akurat twojej? Dlaczego akurat ten dom? Dlaczego akurat teraz?

Загрузка...