Intuicja. Jej własna kilka razy ją zawiodła, ale na ogół Holly lepiej wychodziła, kiedy kierowała się intuicją, niż gdy ją lekceważyła. Jakiś wewnętrzny głos od dawna jej mówił, by nie angażowała się w żaden nowy związek. Nie wolno się spieszyć; trzeba czekać, aż dawne rany się zagoją.
Teraz jednak ten głos radził jej wyciągnąć pomocną dłoń do Parkera Jamesa. Intuicyjnie czuła, że są sobie bliscy. Zdumiało ją to, gdyż dotąd tak kiepsko układało się jej z mężczyznami, że od kilku lat wolała trzymać się od nich na dystans.
Do Parkera Jamesa coś ją jednak ciągnęło. Może chodzi o ten błysk w jego niebieskich oczach, kiedy opowiadał o klubie jazzowym, który zamierzał wkrótce otworzyć. Może o to, że wydawał się spragniony kogoś, kto by go wysłuchał. A może o to, co wiedziała na temat kobiety, którą dziesięć lat temu poślubił.
Zaczęła się nerwowo zastanawiać, czy powinna mu wyjawić, co widziała tamtego dnia przed laty. Czy informacja ta pomoże mu wygrać bitwę rozwodową? Czy nie pomoże, a jedynie sprawi mu ból?
Wpatrując się w niebieskie oczy mężczyzny, w których widziała z trudem skrywane oznaki cierpienia, postanowiła milczeć. Przynajmniej na razie.
– A więc powiimo się słuchać intuicj i, tak? – spytał po chwili Z lekką drwiną w głosie. – Może masz słuszność. Gdybymjej posłuchał, nie ożeniłbym się z Frannie.
– A dlaczego nie posłuchałeś?
Często w ciągu tych dziesięciu lat dumała nad tym, jak układa się ich małżeństwo. Ciekawa była, czy Parker zdaje sobie sprawę, że kobieta, którą kocha, nie bardzo się nim interesuje. Przez pierwsze dwa lata po ślubie miejscowe gazety ciągle o nich pisały. Zdjęcia Parkera i Frannie bez przerwy trafiały do kronik towarzyskich. Potem zdarzało się to coraz rzadziej, aż wreszcie przestali pojawiać się w prasie.
– To znaczy, dlaczego się ożeniłeś?
– To długa historia. Nie mam ochoty jej opowiadać.
Miała wrażenie, jakby zatrzasnął przed nią drzwi. Jakby zamknął się w sobie, zabarykadował. Szkoda. Ta krótka rozmowa pozwoliła jej odrobinę lepiej poznać człowieka, który od dawna ją fascynował. Którego była ciekawa, odkąd śpiewała na jego weselu, a nawet wcześniej, odkąd w dzień poprzedzający jego ślub widziała, jak narzeczona go zdradza. Od tamtej pory czuła z nim więź. Może to dziwne, ale tak było.
– Przepraszam – szepnęła..
Rozmowa z Parkerem sprawiała jej przyjemność; żałowała, że nagle wzniósł mur, który ich od siebie oddzielał, może nie fizycznie, ale emocjonalnie.
Wzruszył ramionami. Więź, która ich na moment połączyła, znikła, rozpłynęła się. Parker skrzyżował ręce na piersi, jakby bronił do siebie dostępu. W powietrzu pojawiło się napięcie.
– No cóż… – Podnosząc szklankę z herbatą, Holly odsunęła krzesło od stołli. – Miło mi się z tobą gawędziło.
– Mnie z tobą również.
– Pewnie się jeszcze kiedyś spotkamy…?
Nie chciała się rozstawać. Stała przy stoliku, spoglądając na Parkera i marząc o tym, aby poprosił ją, żeby usiadła jeszcze na kilka minut.
– Pewnie tak – rzekł, również wstając.
Był sporo od niej wyższy, ale nic dziwnego, skoro miała zaledwie metr sześćdziesiąt wzrostu. Rozpięta pod szyją niebieska koszula odsłaniała kawałek opalonego torsu. Nagle Holly zapragnęła ujrzeć cały tors. Oj, niedobrze, pomyślała; lepiej trzymaj się od niego z daleka.
Kiedy uścisnął jej wyciągniętą na pożegnanie dłoń, poczuła, jak od czubków palców aż po koniec ramienia przebiega ją prąd. Po chwili całym jej ciałem wstrząsnął dreszcz. Przez moment nie mogła złapać tchu. Wyszarpnąwszy rękę, obdzieliła Parkera promiennym uśmiechem. Miała nadzieję, że nie zauważył, co się z nią dzieje.
– Pora na mnie.
Odwróciła się, by odejść.
Póki jeszcze może.
Parker szedł ulicą Royal, usiłując odgadnąć, co takiego przydarzyło mu się w barze. Od lat nie mówił tyle, co w obecności Holly Carlyle. Przeczesując ręką włosy, pokręcił w zadumie głową. Niesamowite, pomyślał. Obca kobieta, która zafascynowała go swoim śpiewem, wiedziała więcej o jego małżeństwie niż ojciec czy matka. Należał do ludzi skrytych, którzy nie zwierzają się nawet najbliższym, a dziś stało się coś dziwnego…
Czy to była kwestia śpiewu Holly? Jej łagodnego spojrzenia? Przyjaznego uśmiechu?
– Diabli wiedzą – mruknął pod nosem, obchodząc grupkę tUrystów podziwiających tyły katedry świętego Ludwika.
Skręcił w prawo w Sto Ann, odqalając się od rzeki i placu Jacksona. Ponieważ nie spieszył się z powrotem do pracy, postanowił zajrzeć do swojego nowego klubu, w którym ekipa budowlana wykonywała ostatnie prace remontowe.
Przechodząc na drugą stronę ulicy, znów zaczął rozmyślać o Holly. Nie zwracał uwagi na trąbiące samochody ani gniewne okrzyki kierowców. Lawirując między snującymi się po Bourbon Street turystami, wędrował przed siebie.
Nie patrzył na mijane po drodze wystawy. Nie miał czasu, by wstępować gdziekolwiek na kolejne piwo, a ponieważ mieszkał w Nowym Orleanie od urodzenia, nie kusiły go tutej sze pamiątki.
W Nowym Orleanie nie istnieje coś takiego jak "sezon turystyczny". Turyści przyjeżdżają przez cały rok, choć może najwięcej ich widać w okresie karnawału Mardi Gras. Zwiedzają, przesiadują w knajpkach, słuchają muzyki, robią zdjęcia i, co ważne dla miejscowej gospodarki, wydają mnóstwo pieniędzy. Słypna Dzielnica Francuska oraz piękna, reprezentacyjna Garden District właściwie nigdy nie są puste.
Po huraganie Katrina, który spowodował ogromne zniszczenia, wszyscy się zastanawiali, czy Nowy Orlean kiedykolwiek odzyska dawny urok. Parker nie miał co do tego najmniej szych wątpliwości. To piękne stare miasto nad rzeką Missisipi jest niezniszczalne. Domy i drzewa mogły ucierpieć na skutek żywiołu; silne wiatry, wzrastający poziom wody, przerwane wały przeciwpowodziowe mogły narobić wiele szkód, ale ducha miasta nic nie potrafi zniszczyć.
Nagle uświadomił sobie, że otwarcie Groty przypadnie na szczytowy okres Mardi Gras. Większość ludzi sądzi, że Mardi Gras odnosi się do "tłustego wtorku", dnia przed środą popielcową· Ale każdy tubylec wie, że co najmniej dwa lub trzy tygodnie poprzedzające post wypełnione są pochodami i szaloną zabawą, której kulminacja następuje w nocy z poniedziałku na wtorek.
W tym roku on, Parker, również powita karnawałowych gości, sprawi, by przez kilka dni czuli się jak u siebie w domu. Uśmiechając się w duchu, wydobył z kieszeni telefon komórkowy i wcisnął kilka klawiszy.
– . Dzień dobry, Kawy Jamesów – usłyszał w słuchawce przyjemny głos recepcjonistki.
– Cześć, Marge – powiedział, obserwując rzekę ludzi. – Zastałem ojca?
– Niestety. Twoi rodzice wyszli na wczesny lunch.
Przed oczami stanął mu obraz ojca i matki. Przebywając razem, zawsze trzymali się za ręce. Mimo tylu lat po ślubie wciąż byli w sobie zakochani. Nie ma co, wysoko ustawili poprzeczkę. Kiedyś wierzył, że jemu również uda się odnaleźć szczęście w małżeństwie.
Co prawda, pobrali się z Frannie bardziej z rozsądku niż z miłości, ale Frannie była cudowną dziewczyną, dlatego dałby sobie rękę uciąć, że z czasem się pokochają, że będą mieli dzieci, że doczekają się wnuków. Niestety, marzenie to się nie spełniło. Małżeństwo okazało się niewypałem. Nie przypuszczał, że w nieudanym związku można być aż tak nieszczęśliwym.
Z zadumy wyrwał go głos Marge:
– Wyjaśniłeś wszystko z szefem kuchni w Marchandzie?
– Myślę, że dojdziemy do porozumienia. Muszę go jeszcze trochę ponaciskać, ale wierzę, że sprawa zakończy się pomyślnie – dodał, nie zamierzając zaakceptować porażki. – Przekaż to mojemu ojcu.
– Na pewno się ucieszy – stwierdziła recepcjonistka. – Wracasz do firmy?
– Będę najwcześniej za godzinę – odparł. – Mam jeszcze kilka rzeczy do załatwienia.
– W porządku, nie spieszy się. Przekażę twojemu ojcu wiadomość.
Rozłączywszy się, skręcił w prawo, w stronę Dauphine i St. Peter. Chodniki zastawione tu były roślinami w donicach, a żelazne pręty balkonów na piętrach oplatały zwisające ze skrzynek barwne kwiaty, których balsamiczny aromat wypełniał rześkie popołudniowe powietrze.
Z uchylonego okna wypływały dźwięki jazzu, które wiatr niósł w stronę rzeki.
Na samym rogu, na lśniącej w blasku słońca szybie, widniał napis wykonany dużymi złotymi literami: Grota Parkera. Szeroko otwarte drzwi zachęcały do wej ścia.
Stary budynek dzielnie oparł się Katrinie. Stał na tyle daleko od rzeki, że nie zalała go wylewająca się z brzegów woda, wiatr też nie zdołał poczynić w nim większych zniszczeń. Parker wiedział, że dopisało mu szczęście. Tak duża część miasta została totalnie zdewastowana! Wiele osób zginęło, wiele straciło dobytek całego życia.
Podobnie jak nowy klub Parkera, również rodzinna firma Jamesów zbytnio nie ucierpiała. Owszem, biura wymagały solidnego remontu. Poza tym stracili majątek w towarze, który trzymali w magazynach na terenie portu. Ale zważywszy na to, czego doświadczyli inni, Jamesowie mogli uważać się za szczęściarzy.
Parker wszedł do chłodnego wnętrza i przystanął, czekając, aż oczy przywykną mu do panującego w środku półmroku. Dźwięki wyjących pił mieszały się z głosami pracujących mężczyzn. Skinieniem głowy pozdrowił dwóch stojących najbliżej, po czym ruszył na obchód swojego królestwa.
Różnica w wysokości między podłogą a znajdującą. się na końcu sali sceną wynosiła około dwudziestu centymetrów. To dobrze. Zależało mu, aby muzycy byli dobrze widoczni, a jednocześnie, by nie czuli dystansu między sobą a gośćmi.
Ściana od ulicy składała się prawie z samych okien, w dodatku sięgających od podłogi niemal do sufitu. James miał nadzieję, że przechodnie będą zaintrygowani nie tylko wydobywającymi się na zewnątrz dźwiękami, ale również widokiem występującego na scenie zespołu i bawiących się gości.
Na ścianie po przeciwnej stronie stał rząd starych mosiężnych ekspresów do kawy. Metalowe elementy lśniły w blasku zawieszonych u sufitu lamp. Okrągłe drewniane stoliki, na których stały do góry nogami drewniane krzesła, wypełniały środek sali.
Jeszcze kilka dni do wielkiego otwarcia. Parker poczuł ucisk w piersi. Marzył o takim klubie od niepamiętnych czasów, ale teraz, gdy marzenie to się miało spełnić, z trudem panował nad zdenerwowaniem… A jeśli całe przedsięwzięcie okaże się klapą? Jeśli w mieście jest już dostatecznie dużo klubów jazzowych i kolejny nie wzbudzi większego zainteresowania? Albo…
– Nie denerwuj się – mruknął ochryple, z roztargnieniem przeczesując ręką włosy. – Tylko spokój może cię uratować.
Nie ma sensu martwić się na zapas. A poza tym wiedział, że klub odniesie. sukces. Po prostu czuł to. Oczami wyobraźni widział zajęte stoliki. Goście tłoczą się przy barze. W powietrzu unoszą się dźwięki trąbki, a towarzyszy im niski, jedwabisty głos Holly.
Znów zaczął myśleć o ślicznej rudowłosej wokalistce. Wywarła na nim wrażenie. W sunął ręce do kieszeni dżinsów. W ciągu trwającej kilka minut rozmowy Holly Carlyle zburzyła mur, za którym krył się od wielu lat.
Pamiętał jej promienny uśmiech, łagodne szare oczy, wdzięk, z jakim się poruszała, skupienie, z jakim mieszała mrożoną herbatę· Zaintrygowała go.
Psiakość, wcale tego nie chciał! Nie chciał znaleźć się pod urokiem tej ani jakiejkolwiek innej kobiety. Frannie za bardzo zalazła mu za skórę·
Wprawdzie Holly w niczym nie przypominała Frannie, ale to nie ma znaczenia. Obie były kobietami, a jedno, czego się nauczył w ciągu ostatnich dziesięciu lat, to fakt, że obdarzenie kobiety zaufaniem kończy się bólem i gorzkim rozczarowaniem.
A jednak na samo wspomnienie zmysłowego śpiewu Holly poczuł dziwny ucisk w trzewiach. To właśnie jej głos sprawił, że zamiast po rozmowie z LeSoeurem opuścić hotel, postanowił na chwilę zajrzeć do baru. A potem słuchał jak zahipnotyzowany. Nawet gdy już skończyła próbę, nie potrafił wstać od stolika i wyjść.
– Parker?
Miała w sobie coś urzekającego. Coś, czego podświadomie szukał. Coś, czego pragnął. Czego, psiakrew, pragnął wbrew zdrowemu rozsądkowi. – Rej, Parker!
Wyrwany z zadumy obrócił się i naprzeciw siebie ujrzał szefa ekipy budowlanej. Joe Billet, potężny facet o szerokiej klatce piersiowej i dłoniach wielkości rakiet do pingponga, patrzył na niego ze zniecierpliwieniem w oczach.
– Przepraszam, zamyśliłem się.
– A sądząc po twojej minie, nie były to wesołe myśli.
– To prawda. O co chodzi, Joe?
– O damską toaletę – odparł mężczyzna, wskazując na zaplecze. – Zgodnie z poleceniem zamontowaliśmy te wszystkie mosiężne elementy. Może chcesz na to zerknąć?
– Jasne.
Lepiej skupić się na remoncie klubu niż na głosie i oczach ślicznej Holly, uznał Parker.
Rozmyślanie o jej walorach może mu tylko przysporzyć kolejnych kłopotów. Więc ignorując obraz, którego nie umiał się pozbyć, poszedł pośpiesznie za majstrem budowlanym.
Popołudniowe słońce wpadało ukosem przez okna do kuchni Rayesów, nadając pomalowanym na seledynowy kolor ścianom ciepły, łagodny odcień. Holly wciągnęła w nozdrza zapach wydobywający się z wielkiego rondla, po czym wzięła drewnianą łyżkę i zamieszała bulgoczące na ogniu gęste gumbo z krewetkami.
– Mmm – westchnęła błogo. – Shano, jesteś najlepszą kucharką w całym Nowym Orleanie.
Stojąca przy zlewie kobieta przerzuciła przez ramię ścierkę i roześmiała się wesoło.
– Łatwo cię zadowolić, skarbie.
– Wcale nie – sprzeciwiła się Holly.
Odsunąwszy się od kuchenki, usiadła przy okrągłym stole i rozejrzała po znajomym wnętrzu. Białe szafki pod ścianą, na środku wyspa, nad nią potężna żelazna konstrukcja, z której zwisały mosiężne patelnie i garnki. Lśniące czystością granitowe blaty, na których stały jedynie rzeczy potrzebne do przygotowania dzisiejszej kolacji.
Shana Raye's nie lubiła bałaganu.
Holly skierowała wzrok na żonę Tommy'ego. Kobieta miała gładką, kakaową cerę pozbawioną zmarszczek oraz duże brązowe oczy, które iskrzyły się od śmiechu. Włosy krótko przycięte, w uszach grube złote kółka. Szczupła, wysoka, ubrana w czarną spódnicę oraz jasnożółtą bluzkę. Na nogach sandałki na obcasach, które stukały o podłogę, ilekroć przechodziła od zlewu do kuchni i z powrotem do zlewu.
– Skoro nic nie robisz, może byś wyłuskała groszek?
– Tak jest, szefowo. – Holly przysunęła bliżej durszlak pełen świeżych zielonych strąków. – Spotkałam dziś w hotelu Paikera Jamesa.
– Wiem, Tommy mi mówił.
Z neutralnego tonu Shany Holly nie była w stanie nic wywnioskować.
– Tak?
Shana skinęła głową.
– Powiedział, że sprawialiście wrażenie bardzo zaaferowanych.
– Hm. – Holly przełknęła ślinę. Dziwne, ale czuła się jak nastolatka, którą po powrocie z randki przepytuje matka. Chociaż może nie było to takie dziwne. Właściwie od lat Shana zastępowała jej matkę, której tak naprawdę nigdy nie miała. – No cóż…
– Zdradzę ci, że nie był z tego faktu zadowolony.
Holly parsknęła śmiechem.
– Przecież sam mi kazał podej ść do stolika, przy którym Parker siedział, i się przywitać.
– Wiem. Ale zmienił zdanie, kiedy zorientował się, kim jest ów tajemniczy mężczyzna.
– Aha, czyli chciał, żebym się przywitała, ale nie chciał, żebym spędziła miły kwadrans na rozmowie.
– T o facet, skarbie, a faceci rzadko grzeszą rozsądkiem.
– Nic mi nie zrobił. Tommy naprawdę nie musi się niczego obawiać.
Swoją drogą, co Tommy'emu przeszkadzało, że usiadła na moment przy stoliku Parkera? Że chwilę rozmawiali? Skoro tak bardzo się o nią lękał, dlaczego nie interweniował?
– W porządku.
– Słowo honoru. Zamieniliśmy parę słów. To wszystko.
– Jesteś pewna?
Przekrzywiwszy na bok głowę, Holly przyjrzała się starsz;ej kobiecie.
– Czy to nie ty mi ciągle powtarzasz, że powinnam częściej wychodzić z domu, spotykać się z ludźmi, umawiać na randki…
– Zgadza się, ale Parker James to nie twoja liga, skarbie. Nie powinnaś się z nim zadawać.
– Zadawać? Ależ ja się. z nikim nie "zadaję"·
– Tommy twierdzi co innego.
Wygląda na to, że Tommy wszystko wie najlepiej. Holly westchnęła z rezygnacją.
– Wiesz – ciągnęła po chwili – Parker jest znacznie przystojniejszy w rzeczywistości niż na zdjęciach w prasie.
– Tak? – Shana odkręciła kran i napuściła do zlewu ciepłej wody.
– Sprawia j ednak wrażenie bardzo… samotnego.
– Co ty powiesz?
Ściągnąwszy brwi, Holly wzięła w palce kolejny strąk i wsypała groszek do stojącej obok małej niebieskiej miski.
– Mówi, że jego żona próbuje zniszczyć należącą do rodziny firmę.
– Naprawdę? – Shana wlała do wody kilka kropli płynu do naczyń.
– Podoba mu się, jak śpiewam – mówiła dalej Holly.
Starsza kobieta wybuchnęła wesołym śmiechem.
– Nic dziwnego. Śpiewasz cudownie.
– E tam. Jesteś stronnicza, bo mnie kochasz.
– Owszem, kocham. – Shana obróciła się tyłem do zlewu i skrzyżowała ręce na piersi. – Widzę, że facet zawrócił ci w głowie.
– Bez przesady – żachnęła się Holly, choć od ich rozstania bez przerwy o nim myślała. -: Poza wszystkim innym dopiero go poznałam…
– Czasem wystarczy chwila – zauważyła Shana. – Ja spojrzałam na Tommy'ego i z miejsca zrozumiałam, że chcę być z nim do końca życia. – Ja niczego takiego nie doświadczyłam oznajmiła stanowczo Holly.
Parker miałby zawrócić jej w głowie? Zauroczyć ją swym wdziękiem? Nie, to śmieszne. Po prostu czuła się tak, jakby przeglądając kolorowe pismo, trafiła na zdjęcie przystojnego gwiazdora i przez moment próbowała sobie wyobrazić u jego boku siebie.
Parker James jest dla niej równie nieosiągalny jak aktorzy, o których rozpisują się gazety. Jego rodzina należy do elity Nowego Orleanu. A ona, Holly Carlyle, jest tu nikim.
Nawet nie zna swoich rodziców. Miała zaledwie dwa lata, kiedy zajęli się nią ludzie z opieki społecznej. Później, jako młoda kobieta, usiłowała dowiedzieć się czegoś o swojej matce i ojcu; bez powodzenia. Jedyne informacje, jakie uzyskała, sprowadzały się do tego; że ktoś porzucił ją na schodach przed komendą policji.
Przez kolejnych czternaście lat przenoszono ją z jednego sierocińca do drugiego. Kiedy miała sześć lat, przez niemal cały rok mieszkała w rodzinie zastępczej. Po raz pierwszy w życiu poznała uczucie przynależności. Ale potem ci mili państwo, którzy wzięli ją pod swoje skrzydła, oraz ich prawdziwe dzieci przenieśli się na Florydę, a ona znów została sama. Porzucona.
Od tamtej pory przestała żyć nadzieją, że jej los się odmieni. W wieku siedmiu lat nauczyła się polegać wyłącznie na sobie. Ludzie z opieki społecznej chcieli dobrze, ale mieli zbyt dużo dzieci, aby każdym zająć się z osobna. Każde dziecko wymagało czasu i uwagi. Holly uciekła z sierocińca, gdy tylko uznała, że zdoła na siebie zarobić.
Wysypała do miski groszek z kolejnego strąka. Doskonale zdawała sobie sprawę, że w niczym nie przypomina kobiet, wśród których obraca się Parker James. No ale w swoim środowisku nie znalazł szczęścia. Chyba nigdy nie spotkała tak samotnego i smutnego człowieka.
– Nie powiedziałam, że on mnie pociąga czy intryguje – dodała cicho.
– Nie szkodzi, skarbie – rzekła Shana. – W szystko masz wypisane na twarzy.
– Wspaniale – mruknęła Holly.
Opuściwszy głowę, przysunęła bliżej durszlak z zielonymi strąkami. Nie widziała Shany, ale słyszała stukot jej obcasów, gdy ta szła przez kuchnię. Po chwili żona Tommy'ego wyciągnęła krzesło, usiadła przy stole i poklepała Holly po ręce.
– Skarbie, wiesz, że cię kocham jak rodzoną córkę?
– Wiem. – Holly uśmiechnęła się na widok zatroskanej miny swojej przyjaciółki.
Hayesowie i ich dzieci byli jedyną rodziną, jaką kiedykolwiek miała. Tommy'ego poznała podczas swojego pierwszego profesjonalnego występu, kiedy śpiewała na balu dla absolwentów miejscowego college'u. Tommy akompaniował jej na fortepianie. Muzycznie "dogadywali" się świetnie, jakby współpracowali z sobą od lat.
Ten dzień należał do naj szczęśliwszych w jej życiu. Była przerażoną dziewczyną w wieku szesnastu lat, która udawała, że niczego się nie boi i wszystko ma pod kontrolą. Ale Tommy na to się nie nabrał. Po skończonym występie zabrał ją do siebie na solidną kolację.
I już tam została.
Oczywiście miała dziś własne mieszkanie w Garden District, ale stary dom na Fontainebleau Drive, dom Tommy'ego i Shany, na zawsze pozostanie jej domem. Jej miejscem na ziemi.
– Proszę cię tylko o jedno. – Oczy Shany przenikały ją na wylot. – Żebyś miała się na baczności przy Parkerze.
– Ojej, przecież ja nie…
– Daj mi dokończyć – Starsza kobieta posłała jej ostrzegawcze spojrzenie. Identycznie patrzyła na swoją piętnastoletnią córkę Kendrę, kiedy ta zbyt późno wracała do domu. – Nie wikłaj się w związek z facetem, który jest w trakcie rozwodu. To nie dla ciebie.
Holly poczuła, jak zalewa ją fala ciepła. Podejrzewała, że rumieni się jak dziesięciolatka przyłapana na pocałunku z kolegą.
– A kto mówi o związku? O wikłaniu się? Shano…
– Skarbie, nie jestem ślepa. Wszystko masz wypisane na twarzy. Zadurzyłaś się.
Holly pokręciła ze śmiechem głową.
– Zadurzyłam? Chyba żartujesz?
– Nie, kochanie – oznajmiła z powagą Shana. – Mówię jak najbardziej serio. Parker James jest człowiekiem z problemami. Trzymaj się od niego z daleka.
– W cale nie zamierzam się z nim umawiać. Powiedziałam tylko, że jest przystojny…
– Wiem, że tak powiedziałaś. Ale w głębi duszy liczysz na… – Shana urwała i odwróciła się w stronę holu. – T.J.? To ty?
Holly odetchnęła z ulgą, wdzięczna za niespodziewany powrót któregoś z domowników.
– Tak, mamo, to ja. Cześć, Holly. – Dwudziestoletnia żeńska kopia Tommy'ego zajrzała do kuchni, uśmiechając się szeroko. Włosy, zaplecione w dziesiątki ozdobionych koralikami warkoczyków, sterczały jej wokół głowy. – Kolacja gotowa?
– Jeszcze kwadrans. Powiedz siostrom.
– Dobra. Tata jest w domu?
– Nie, ale wróci lada chwila. Idź umyj ręce – poleciła córce Shana.
Kiedy zostały same w kuchni, wstała od stołu i popatrzyła na Holly, zaciskając rękę na jej ramIemu.
– Pamiętaj, co ci powiedziałam.
– Rozkaz, szefowo.
Holly ponownie skupiła się na pracy. Durszlak pustoszał, podczas gdy miska zapełniała się ziarenkami groszku. Sięgając po kolejne strąki, Holly. rozmyślała nad przestrogą przyjaciółki.
Shana niepotrzebnie się martwi. Między nią a Parkerem nigdy do niczego nie dojdzie. Ale raz na jakiś czas miło sobie pomarzyć.
W marzeniach nie ma przecież nic złego, prawda? Nikomu krzywdy się nie wyrządza.