Nazajutrz po południu Holly uświadomiła sobie, że już od dwudziestu czterech godzin przywołuje się w myślach do porządku. Jak dotąd ten wewnętrzny monolog nie odniósł większego skutku.
Wysiadła z tramwaju przy Canal i skręciła w Bourbon Street, przy końcu której znajdował się Rotel Marchand. Szybciej dotarłaby na miejsce taksówką, ale lubiła jeżdżące wzdłuż St. Charles zabytkowe tramwaje, które woziły tubylców do pracy, a turystów zabierały na zwiedzanie pięknych rezydencji sprzed wojny secesyjnej stojących wśród bujnych ogrodów.
Słońce grzało ją w plecy. Wkrótce nadejdzie lato, pomyślała. Wysoka temperatura oraz ogromna wilgotność powietrza sprawiają, że w lipcu i sierpniu trudno tu wytrzymać. Ale na razie pogoda jest idealna.
Holly wędrowała przed siebie, a rytmiczny stukot obcasów dotrzymywał jej towarzystwa. Starała się skupić na dźwiękach miasta, ale nie potrafiła. Mimo wczorajszej rozmowy z Shaną nie mogła przestać myśleć oParkerze.
Nie chodzi o to, że był jednym z najprzystojniejszych mężczyzn, jakiego kiedykolwiek widziała. W końcu przystojnych mężczyzn wszędzie można spotkać. Chodziło o coś innego: o smutek bijący z jego oczu.
To ten smutek nie dawał jej spokoju.
– Problem w tym – szepnęła do siebie, usuwając się pośpiesznie z drogi dwójce turystów pozującej do zdjęcia przed sklepem z pamiątkami – że za dużo o nim wiesz.
Może za dużo nie wiedziała, ale była swiadoma faktu, dlaczego jego małżeństwo kończy się rozwodem. Wielokrotnie w ciągu ostatnich dziesięciu lat zastanawiała się, czy słusznie postąpiła, nie informując Parkera o zdarzeniu, którego była mimowolnym świadkiem. No ale jak o czymś takim powiedzieć człowiekowi, którego się nie zna?
– Nie, nie. – Potrząsnęła energicznie głową. – Dobrze zrobiłaś. Ta sprawa nie dotyczyła cię w najmniejszym stopniu, ani wtedy, ani dziś.
Obok śmignął chłopak na deskorolce. Holly odruchowo zacisnęła rękę na torebce. W okresie Mardi Gras w mieście grasuje więcej niż zwykle złodziejaszków, wykorzystujących roztargnienie turystów.
Po chwili znów wróciła myślami do Parkera Jamesa. I znów poczuła, jak po jej ciele rozchodzi się fala ciepła. Podobał się jej ten żar. Wiele czasu minęło, odkąd jakikolwiek mężczyzna przyprawił ją o dreszcze.
Przyśpieszając kroku, uśmiechnęła się w duchu. Jeśli spóźni się na próbę, Tommy będzie jej to wypominał co najmniej przez kilka dni. A poza tym… poza tym może Parker dziś również zajrzy do baru.
Zbliżając się do hotelu, czuła się jak dziecko, które nie może się doczekać prezentu od Świętego Mikołaja. Zdawała sobie sprawę, że to bez sensu. Śpiewała w hotelu kilka lat, Parkera widziała tam wczoraj po raz pierwszy. Nie miała powodu przypuszczać, że dziś lub jutro znów go zobaczy, ale kto wie…
– Dzień dobry, panno Holly.
– Cześć, Sam.
Skinęła głową portierowi, który rozmawiał z jednym ze swoich młodszych podwładnych. Sam Manoy, niebieskooki, siwowłosy, barczysty mężczyzna niemal dwumetrowego wzrostu, prezentował się niezwykle dostojnie w czerwono-złotym mundurze. Kiedy młodszy. z mężczyzn podszedł do czarnej limuzyny, która zatrzymała się przed hotelem, Sam skierował się pośpiesznie do drzwi.
– Proszę, panno Holly – powiedział, otwierając je na oścież.
Podziękowawszy mu, weszła do chłodnego holu, w którym panował łagodny półmrok. Mimo eleganckiego, nieco staromodnego wystroju hotel sprawiał wrażenie przyjaznego i przytulnego.
W drodze do baru Holly zerknęła na piękne, biegnące łukiem schody. Tuż za nimi znajdowały się przeszklone drzwi, przez które Wychodziło się do ukwieconego ogrodu. Do ogrodu można było również wejść przez bar oraz restaurację. -
W recepcji dyżurował Luc Carter, który pełnił funkcję animatora wolnego czasu. Wysoki, niebieskooki blondyn o ciepłym, promiennym uśmiechu, był nie tylko przystojny, ale i czarujący. Uśmiechem i wdziękiem potrafił zdziałać cuda.
W ciągu paru ostatnich miesięcy Holly widziała, jak udobruchał parę naburmuszonych ponuraków i jak uspokajał zdenerwowaną starszą panią, która była pewna, że ktoś ukradł jej z pokoju naszyjnik z brylantem. Oczywiście okazało się, że bezcenny naszyjnik strąciła za toaletkę… W każdym razie Luc zaopiekował się roztrzęsioną staruszką, która wpadła do holu, żądając, by natychmiast wezwano policję, a jeszcze lepiej FBI.
– Spóźniłam się, co? – spytała Holly, przystając na moment przy ladzie recepcji. – Pewnie Tommy już przyszedł?
Luc mrugnął do niej porozumiewawczo. – Rozgrzewa się od dwudziestu minut. Holly przewróciła oczami.
– O kurczę! Do wieczora będzie mi głowę suszył, jaka to jestem nieodpowiedzialna. Ten człowiek zawsze zjawia się o czasie. Nie byłby sobą, gdyby się spóźnił.
– Dziwne, wiesz? – odrzekł Luc, wyrównując stos mapek Nowego Orleanu. – Bo on to samo powiedział o tobie. Że nie byłabyś sobą, gdybyś się nie spóźniła.
– Ha, ha, bardzo śmieszne. Ciekawe, z kim trzymasz? Z Tommym ozy ze mną?
– Zawsze biorę stronę pięknej kobiety – oznajmił szarmancko Luc.
– Cóż za ujmujący młody człowiek – stwierdziła ze śmiechem Holly.
Po chwili spoważniała. Uderzając palcami o blat, przez moment uważnie obserwowała Luca.
– Słuchaj, dobrze się czujesz? Wydajesz się… przygnębiony.
– Ja? Przygnębiony? – Pokręcił z niedowierzaniem głową. – Chyba coś ci się przywidziało.
– Na pewno wszystko w porządku?
– Słowo honoru. – Uniósł rękę, jakby składał przysięgę·
– No dobrze. Do zobaczenia. – Holly pośpiesznie ruszyła w stronę baru, gdzie czekał na nią Tommy Hayes.
Patrząc za oddalającą się piosenkarką, Luc skarcił się w duchu. Psiakrew! Powinien mieć się na baczności. Chociaż w ostatnim czasie zaprzyjaźnili się z Holly, postanowił, że jednak musi zwiększyć między nimi dystans. Dla własnego bezpieczeństwa. Holly bowiem ma znakomitą intuicję. Potrafi wyczuwać ludzi, ich nastroje. To jest niebezpieczne. Nie może pozwolić, aby odgadła, co on knuje.
Wiele ich łączyło. Oboje musieli pokonać mnóstwo przeszkód, aby cokolwiek w życiu osiągnąć. Oczywiście sytuacja Holly była znacznie gorsza. On przynajmniej miał kochającą matkę, -która go wspierała.
Czasem zastanawiał się, jak by się ułożyło jego życie, gdyby ojciec nie opuścił rodziny, kiedy on, Luc, był małym dzieckiem. Albo gdyby Pierre wrócił do Nowego Orleanu i zawalczył o swoją własność – czę'ść rodzinnej fortuny.
Luc rozejrzał się tęsknie po eleganckim holu, nie czuł już jednak tego ślepego gniewu i chęci zemsty co dawniej. Odkąd zaczął pracować u Marchandów, coraz trudniej było mu uwierzyć, że siostrajego ojca Anne ijej córki są takimi potworami, za jakie je z początku uważał. Dlatego miał coraz większe opory przed tym, co zamierzał zrobić.
– Witam pana serdecznie.
Wyjął z przegródki na korespondencję kilka złożonych kartek i podał je gościowi. Po chwili znów został sam ze swoimi myślami.
A te wcale mu się nie podobały.
Kilka miesięcy temu, gdy zgłosili się do niego Richard i Daniel Corbinowie, którzy chcieli zmusić Anne Marchand do sprzedaży hotelu, wszystko wydawało się takie proste.
Luc ucieszył się, że ma okazję zemścić się na rodzinie ojca za to, że wyrzuciła go z domu, kiedy ten miał zaledwie osiemnaście lat. Był przekonany, że Anne Marchand świadomie odwróciła się od brata, chociaż ojciec powiedział mu, że to nieprawda: właśnie Anne mu pomagała, a wszystkiemu winna była ich matka, Celeste Robichaux. To Celeste zniszczyła swojego syna, pozbawiła go dumy i pewności siebie, zmusiła do włóczęgostwa i hazardu.
Kiedy Luc o tym rozmyślał, jakiś wewnętrzny głos tłumaczył mu, że każdy jest kowalem swego losu, każdy podejmuje własne decyzje. To samo dotyczy Pierre'a. Zniknął z życia swojego syna, chociaż wcale nie musiał. Miał żonę, dziecko. Mógł zostać i podjąć próbę zapewnienia im szczęśliwego życia.
Psiakrew! Luc zmarszczył czoło. Skoro zgodził się na współpracę z Richardem i Danielem, dwoma hotelarzami o wątpliwej reputacji, których poznał w Tajlandii, nie powinien odczuwać tych wszystkich wątpliwości. Powinien szaleć z radości, że może zemścić się na rodzinie ojca. Ale jedynym złoczyńcąjest Celeste, jego babka, a ona z hotelem nie ma nic wspólnego.
Hotel Marchand to owoc ciężkiej pracy i spełnione marzenie Anne oraz jej świętej pamięci męża Remy' ego.
Niestety, teraz jest już za późno. On, Luc, zawarł pakt z diabłem i znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Czuł się jak zwierzę schwytane w sidła, z których nie potrafi się wyplątać.
Jeżeli przyzna się swojej ciotce Anne, że problemy, jakie w ostatnim czasie nękały hotel i powodowały ogromne straty finansowe – zepsuty generator, nieterminowe dostawy, malejąca liczba rezerwacji – to jego sprawka, ciotka przypuszczalnie wyrzuci go z pracy i może nawet każe aresztować. Z kolei jeżeli spróbuje wycofać się z obietnicy danej Corbinom, spotka go jeszcze surowsza kara.
Ostry dźwięk telefonu wyrwał go z zadumy.
Luc ucieszył się, że choć na moment może zająć myśli czymś innym.
– Hotel Marchand, recepcja – powiedział uprzejmie do słuchawki. – Czym mogę służyć?
Nie powinienem był tu wracać, pomyślał Parker. Tym bardziej że miał mnóstwo innych spraw na głowie, którymi należałoby się zająć.
Kiedy jednak wszedł do baru i usiadł przy tym samym stoliku co wczoraj, nie wyobrażał sobie, by tego popołudnia mógł być gdziekolwiek indziej. Docierający ze sceny głos omywał go, przenikał, pieścił; sprawiał, że kłopoty znikały, że przepełniał go błogi spokój.
Miał wrażenie, że Holly nie spuszcza z niego wzroku. Stojąc na scenie, kołysała się zmysłowo, a jej długie rude włosy lśniły w blasku pojedynczego reflektora. Parker słuchał jak urzeczony. Niski., lekko ochrypły głos kobiety przejmował go dreszczem.
Czuł, że między nim a Holly Carlyle wytwarza się tajemnicza więź. Coś go do niej ciągnęło, jakaś potężna, magnetyczna siła, której nie potrafił się oprzeć. I nagle, kiedy siedział zasłuchany, ogarnęło go pożądanie. Mięśnie mu się napięły, myśli się rozpierzchły. Wszystko wokół się rozpłynęło, została tylko ona – bogini, która kręci ponętnie biodrami i przemawia do niego słodkim, aksamitnym głosem.
Serce zaczęło walić mu jak oszalałe. Wiedział, że musi wziąć się w garść, odzyskać kontrolę nad emocjami. Jest przecież opanowany, rozsądny, trzeźwo stąpa po ziemi. Nie działa pochopnie, pod wpływem impulsu. Przed pojęciem decyzji zawsze wszystko dokładnie analizuje, rozpatruje plusy i minusy, starannie wybiera najlepszą opcję.
Teraz jednak… nie chciał nic analiżować, rozpatrywać, badać. Chciał wstać od stolika, przejść przez salę, porwać Holly w ramiona i zaszyć się z nią na bezludnej wyspie. Chciał…
Piosenka dobiegła końca, chociaż w powietrzu długo jeszcze dźwięczała ostatnia nuta. Parker wpatrywał się w niedużą scenę. Widział, jak Holly pochyla się nad pianistą i szepcze mu coś do ucha. Mężczyzna skrzywił się, łypnął okiem na Parkera, po czym ponownie utkwił spojrzenie w Holly. Chyba nie spodobało jej się to, co powiedział, bo lekko zesztywniała. Po chwili jednak pocałowała muzyka w policzek, zeszła ze sceny i ruszyła w stronę Parkera.
W stał, gdy zbliżyła się do stolika. Modlił się w duchu, aby panujący w sali półmrok skrył jego podniecenie. Tylko tego brakowało, żeby HolIy zobaczyła, jak działa na niego sam jej widok.
– Wróciłeś… – powiedziała cicho.
– Nie mogłem się powstrzymać – oznajmił, choć nie· zamierzał się do tego przyznawać. – Cieszę się.
Ponad jej ramieniem popatrzył na scenę.
– W przeciwieństwie do twojego przyjaciela.
Wzdychając ciężko, Holly obejrzała się za siebie.
– On… się trochę niepokoi.
– O mnie?
– Nie. – Roześmiała się. – O mnie. Tommy uważa, że powinnam się trzymać od ciebie z daleka.
– A ty co uważasz? – spytał.
– Dzieli nas niecały metr.
– Faktycznie. – Starał się nie patrzeć na ciemnoskórego muzyka przy pianinie. – Byłaś świetna, wiesz?
– Dziękuję. Ale łatwo dać dobry występ, kiedy ma się doskonałą muzykę i znakomity tekst.
Potrząsnął głową.
– Nieprawda. Do śpiewania j azzu potrzeba czegoś więcej. Serca. Duszy. W twoim głosie ona pobrzmiewa cały czas.
Kąciki j ej ust zadrżały.
– To chyba najładniejszy komplement, jaki kiedykolwiek słyszałam. – W skazała ręką stolik. – Może byśmy usiedli? Napili się czegoś?
– Ja… – Parker zerknął na scenę. Gdyby spojrzenie mogło zabić, podejrzewał, że już by nie żył.
– Bardzo chętnie. Ale wolałbym gdzie indziej.
W lot pojęła, o co mu chodzi.
– Dobrze. Co proponujesz?
– Mały spacer?
Przechyliwszy w bok głowę, przez moment bacznie mu się przyglądała.
– Rm, wydajesz się człowiekiem godnym zaufania.
– Miło mi to słyszeć. Nawet jeśli musiałaś się chwilę nad tym zastanowić.
– Ostrożności nigdy' hie za wiele.
– Zeszłym razem mówiłaś, że trzeba kierować się intuicją…
– Bo trzeba. Ale jedno nie wyklucza drugiego.
Uśmiechnął się.
– Nie bój się. Nic ci z mojej stHolly nie grozi. – Skinął na pożegnanie muzykowi. – Wierz mi, nie chciałbym się narazić na złość twojego kumpla. – Słusznie. – Pomachała do Tommy'ego ręką.
– Nawet sobie nie wyobrażasz, przez co muszą przechodzić potencjalni narzeczeni jego córek.
Parker podał Holly rękę. Kiedy ją wzięła, poczuł, jak po jego ciele rozpływa się żar. Może to lepiej, przemknęło mu przez myśl, że nad RoIły czuwa wielki, groźny anioł stróż.
– To dokąd idziemy? – spytała, przystając za drzwiami.
– Chcę ci coś pokazać.
Wypowiadając te słowa, uświadomił sobie, że od początku o tym marzył – żeby pochwalić się RoIły swoim nowym klubem. I namówić ją, by zgoaziła się tam występować.
Dlaczego wczoraj nie wpadł na ten pomysł? Przecież to genialne. Przed oczami stanął mu obraz Holly, która z niedużej sceny czaruje gości swoim niezwykłym głosem. Stanęły mu przed oczami również inne obrazy. Zobaczył siebie, jak się nad nią pochyla, jak ją całuje, pieści…
– Masz taki tajemniczy błysk w oczach – powiedziała, biorąc go pod rękę. – No chodź. Zaintrygowałeś mnie.
Wędrowali wolno, jak turyści, to przystając przed wystawą, to omijając grupkę przechodniów. Wtem natknęli się na zorganizowaną wycieczkę z przewodnikiem, chudym, bladym mężczyzną, który wyglądał jak statysta w filmie kręconym na podstawie jednej z książek Anne Rice.
Przez kilka minut szli za wycieczką, słuchając informacji na temat obdarzonej niezwykłą mocą królowej wudu, Marie Laveau, która, żyła w Nowym Orleanie ponad sto lat temu. Rozproszeni wycieczkowicze zajęci byli robieniem zdjęć i w przeciwieństwie do Holly nie zwracali większej uwagi na to, co przewodnik mówi.
Kiedy grupa skręciła w boczną ulicę, Holly popatrzyła na Parkera.
– Sądzisz, że Marie Laveau wiedziała, że za sto lat ludzie wciąż będą o niej opowiadać?
– W cale by mnie to nie zdziwiło – odparł Parker. – Podobno umiała przewidywać przyszłość.
– Miło być pamiętanym. Zazdroszczę jej.
– Królowa wudu… Rm, to chyba wątpliwy powód do chwały. Większość ludzi wolałaby pozostać w pamięci potomnych z innych powodów.
– Bo ja wiem? – Holly zamyśliła się. – Marie miała ogromne wpływy w czasach, kiedy większość innych kobiet nie miała nawet prawa głosu. Poza tym zajmowała się nie tylko praktykami wuduo Opiekowała się setkami chorych podczas epidemii żółtej febry. Na skutek zarazy straciła siedmioro własnych dzieci. Pomagała żołnierzom rannym w bitwie pod Nowym Orleanem, a potem w ważnych sprawach wywierała nacisk na osoby. rządzące miastem.
– Sporo o niej wiesz – zauwazył Parker. Wzruszyła ramionami.
– To fascynująca postać. Wydaje mi się, że te wszystkie plotki o jej okrucieństwie rozpuszczali mężczyźni, którzy zazdrościli' jej siły.
– Całkiem możliwe – przyznał Parker.
– A ona naprawdę przysłużyła się miastu i jego mieszkańcom. Dlatego ponad sto lat po jej śmierci wciąż się o niej pamięta. To niemałe osiągnięcie.
– Masz rację. – Przytrzymał Holly za łokieć, by nie wpadła na kobietę robiącą zdjęcie swojemu mężowi. – A ty? Chciałabyś, żeby cię zapamiętano?
Roześmiała się.
– Każdy by chyba chciał.
– Każdy? Bo ja wiem?
– W każdym razie ja bym chciała. – Na moment zamilkła. – Ale rozumiem, dlaczego ciebie to nie interesuje.
– Ciekawe – mruknął.
– Nie denerwuj się. Nie chciałam nic złego powiedzieć. Po prostu rodzina Jamesów już się wpisała w historię Nowego Orleanu. Za sto lat wasze nazwisko nadal będzie znane.
Parker zmarszczył czoło. Kochał swoich bliskich, ale tak z ręką na sercu, to nigdy nie pociągał go rodzinny interes. Jego ojciec cały swój czas poświęcał firmie zajmującej się importem oraz eksportem kawy, którą w 1806 roku założył Jedediah James. Gdyby mógł, nie wychodziłby z pracy. Parker podziwiał ojca, cieszył się, że pod jego kierownictwem firma tak wspaniale się rozrosła, ale nie podzielał jego entuzjazmu. Nie chciał do końca życia handlować kawą. Pragnął czegoś innego, czegoś własnego, co od początku stworzyłby sam, bez pomocy rodziny.
Pracował dla ojca, bo tego po nim oczekiwano, ale pracował bez zapału, bez przekonania. Był posłusznym synem. A nawet ożenił się dlatego, że rodzina tego oczekiwała. Zarówno Jamesom, jak i LeBourdaisom zależało na małżeństwie ich dzieci. Wszyscy wiele sobie po nim obiecywali, ajednak małżeństwo się rozpadło.
Dziś Parker ze wstydem myślał o tym, jak beztrosko wstąpił w związek małżeński. Jak niedojrzale do tego podszedł. Frannie była piękna i pełna wdzięku. Uwierzył, że są dla siebie stworzeni. Dlatego łatwo było mu podporządkować się woli rodziców, spełnić ich marzenie.
Zadumał się. Faktycznie, byli dla siebie stworzeni, ale przez bardzo krótki okres. Po ślubie wszystko się zmieniło. Frannie zaczęła stopniowo odsłaniać swoje prawdziwe oblicze, a on czuł się coraz bardziej samotny.
Nie nadawali się do wspólnego życia; małżeństwo się rozpadło. Nie chciał go ratować. Po co? Żeby się jeszcze bardziej unieszczęśliwić?
– Może masz rację – powiedział z namysłem. – Chyba ważna jest pamięć o człowieku. Nie o nim samym, ale o tym, czego w życiu dokonał i co po sobie zostawił.