ROZDZIAŁ PIERWSZY

Uśmiechnąwszy się do swojego akompaniatora, Holly Carlyle oparła się o lśniące czarne pianino, odgarnęła z twarzy długie, rude'loki i pomalowanymi na czerwono paznokciami wystukała kilka ostatnich taktów.

– Tommy, było fantastycznie – powiedziała. Jeżeli zdołamy to wieczorem powtórzyć, publiczność oszaleje.

Tommy Rayes westchnął cicho, po czym czule, jakby to było ciało kochanki, pogładził palcami klawisze. Na każdej ręce nosił po dwa srebrne sygnety. Gdy tak siedział przy pianinie, chudy, w czarnym garniturze, światło u sufitu padało na jego brązową twarz i poprzetykane siwymi nitkami kręcone czarne włosy.

Tommy twierdził, że na pianinie gra od kołyski. Może. Tak czy inaczej nikt w Nowym Orleanie nie czułjazzu lepiej od niego.

Występowali razem od prawie czternastu lat, współpraca układała im się znakomicie. Holly nie mogła sobie wymarzyć lepszego partnera. W dodatku Tommy traktował ją jak córkę; cieszyło ją to, zważywszy że właściwie nie miała nikogo bliskiego. Tommy, jego żona Shana i ich dzieci stanowi li jej jedyną rodzinę. Bez nich jej życie nie miałoby sensu.

– Zdaje się, że masz wielbiciela – szepnął niskim głosem muzyk, raz po raz przebiegając palcami po klawiaturze.

– Co? Kogo?

Wskazał głową na koniec sali.

Przy stoliku pod ścianą siedział samotny mężczyzna, trzymając w ręku butelkę piwa. Mimo że światło tam nie docierało, Holly zauważyła, że człowiek ten ma posępną minę.

– Kto to?

– Z tej odległości nie widzę – odparł Tommy. – Shana mówi, że powinienem zmienić okulary.

Wprawdzie przez okno wpadały promienie słońca, lecz w środku panował półmrok. Przez całą długość sali ciągnął się mahoniowy bar, za którym na lustrzanych półkach odbijających światło stały butelki wszelkich możliwych kształtów i rozmiarów. Przy ścianie okiennej ciągnęła się druga lada dla tych, którzy popijając drinka, lubili obserwować życie toczące się na zewnątrz. Większość gości jednak wolała siedzieć przy małych okrągłych stolikach, ustawionych na ciemnej drewnianej podłodze.

– Nie wygląda na wielbiciela – oznajmiła cicho Holly, przenosząc spojrzenie z mężczyzny w rogu na Tommy'ego. – Raczej na smutasa, który szuka pocieszenia.

Muzyk wykrzywił wargi w uśmiechu i mrugnął do Holly.

– Smutasa? Szkoda, że nie zwróciłaś uwagi na jego twarz, kiedy śpiewałaś.

– Rm. – Oparła się łokciami o gładką, chłodną powierzchnię instrumentu. – Podobało mu się?

– Patrzył na ciebie jak pies w gnat.

– Ale z ciebie pochlebca! – Holly roześmiała się wesoło.

– Idź się przywitaj, zamień z człowiekiem słowo.

– Przyznaj, chcesz się mnie pozbyć?

– Zgadłaś. Każdy facet potrzebuje odrobiny samotności, a zwłaszcza taki, który ma tyle bab w domu coja.

To była jego stara śpiewka; lubił narzekać, jaki to on jest biedny – jeden mężczyzna w domu pełnym kobiet. Ktoś obcy nigdy by się nie domyślił, że Tommy do szaleństwa ubóstwia swoją żonę i trzy córki.

– Bo ja wiem? Może lepiej, żebym poćwiczyła z tobą otwierający numer?

Kąciki warg mu zadrgały.

– Nie musisz, kwiatuszku. Doskonale sam sobie poradzę.

– Pewnie tak – przyznała, mrużąc w zamyśleniu oczy. – Zastanawiam się, dlaczego tak bardzo ci zależy, abym pogadała zjakimś obcym gościem.

Zazwyczaj Tommy był do przesady opiekuńczy wobec swoich "dziewczyn"; zachowywał się jak kotka, która pilnie strzeże nowo narodzonych kociąt.

– Nie każę ci brać z nim ślubu – rzekł, raz po raz przebiegając palcami po klawiszach. – Powiedziałem tylko, że mogłabyś z człowiekiem porozmawiać. Powinnaś częściej bywać wśród ludzi.

– Masz na myśli ludzi płci męskiej, prawda?

– Uniosła pytająco brwi.

Tommy w milczeniu dokończył melodię, po czym pokręcił głową.

– Wcale nie chcę, żebyś zadawała się z jakimiś facetami. Ale Shana martwi się o ciebie.

Holly westchnęła. Od trzech lat żyła jak mniszka i bynajmniej z tego powodu nie cierpiała. Wychodziła ze słusznego założenia, że nic na siłę. Jednakże Shana Rayes nie potrafiła zrozumieć, dlaczego śliczna młoda kobieta marnuje sobie życie.

– Wiem. Ostatnio zagroziła mi, że jeśli tak dalej pójdzie, to umówi mnie na randkę w ciemno.

Tommy wzdrygnął się.

– To już lepiej pogadaj z tym gościem. Lepsze to niż randka z obcym.

– No dobra. – Wpatrując się w samotną postać przy stoliku, Holly wzięła głęboki oddech. Tak, przejście kilku metrów i krótka niezobowiązująca rozmowa są czymś zdecydowanie prostszym niż umawianie się na spacer, kolację lub kino.

Wolnym krokiem zeszła z podwyższenia, które służyło za scenę, i lawirując między pustymi stolikami, skierowała się w stronę pojedynczej postaci. – Rej, Leo, mógłbyś mi przynieść szklankę mrożonej herbaty? – zwróciła się do barmana.

– Jasne, Holly – odparł tęgawy jegomość krzątający się za ladą. – Za minutkę.

Siedzący w półmroku mężczyzna pochylił się lekko do przodu. Miał niebieskie oczy, którymi się w nią wpatrywał, falujące kruczoczarne włosy, które niesfornie opadały mu na czoło, oraz opalone, umięśnione przedramiona, które opierał na blacie stołu.

Parker James! Z miejsca go rozpoznała. Psiakrew! Nie powinna była słuchać Tommy'ego. Chyba już bardziej wolałaby iść na randkę w ciemno, niż przysiadać się do stolika akurat tego mężczyzny. Parker James należy do elity Nowego Orleanu. Do tutejszych wyższych sfer. Jego rodzina przybyła tu… wieki temu.

O Parkerze często pisano w gazetach, ale to nie z artykułów prasowych Holly go znała. Dziesięć lat temu śpiewała na jego weselu. Było to jedno z jej pierwszych zleceń, toteż denerwowała się bardziej niż panna młoda.

Wróciła pamięcią do tamtego dnia. Nie, panna młoda w ogóle się nie denerwowała…


W przededniu uroczystości ślubnych Holly udała się do położonego nad rzeką wspaniałego domu, w którym miało się odbyć wesele. Chciała sprawdzić system nagłaśniający i zostawić nuty organizatorce przyjęcia.

Było późno, większość przygotowań do uroczystości została już zakończona. Po załatwieniu swoich spraw Holly postanowiła wybrać się na krótki spacer po pogrążonym w ciszy ogrodzie.

Bujna roślinność zapierała dech w piersi. Powietrze wypełniał śpiew ptaków, cykanie świerszczy, chlupot wody zalewającej brzeg. Wędrując ścieżką, nagle Holly usłyszała przyciszone głosy. Zaciekawiona, ruszyła w ich kierunku. Podejrzewała, że po ogrodzie kręci się służba, sprawdzając, czy wszystko zapięte jest na ostatni guzik.

. Zbliżyła się do krzaków magnolii otaczających kamienny taras, na którym stały przygotowane na jutro stoły i krzesła, kiedy tuż obok rozległo się ciche westchnienie, a po nim przytłumiony jęk rozkoszy.

Holly zamarła w bezruchu, ale było już za późno. Przed sobą ujrzała wyciągniętą na stole pannę młodą z zadartą spódnicą. Osobą, z którą Frannie LeBourdais się kochała, nie był jednak pan młody, lecz jej druhna.

Przez moment Holly obserwowała, jak Justine DuBois pieści obnażony brzuch i uda swojej przyjaciółki. Wreszcie, otrząsnąwszy się, wykonała krok do tyłu, zamierzając zniknąć niezauważenie, lecz niechcący potrąciła metalowe krzesło.

Frannie otworzyła oczy. Namiętność malującą się na jej twarzy zastąpiła dzika furia. Zepchnąwszy z siebie Justine, młoda kobieta poderwała się na nogi, wygładziła spódnicę i gniewnym krokiem podeszła do Holly, która wciąż stała oniemiała z wrażenia.

Nie, nie była osobą naiwną, którą gorszy wszystko, co odbiega od normy. Miała dwadzieścia lat, od czterech sama zarabiała na życie. Mieszkała w Nowym Orleanie, mieście rozpusty, i śmiało mogłaby powiedzieć: nic, co ludzkie, nie jest mi obce. A jednak była zdziwiona. Parker James wydawał się wymarzonym kandydatem na męża. Ale Frannie najwyraźniej nie zależało na mężu. Jeżeli jest lesbijką, po jakie licho zamierza poślubić Parkera?

– Do jasnej cholery, co tu robisz? - spytała Frannie, po czym nie czekając na odpowiedź, kontynuowała: - Nieważne. Jeśli piśniesz Parkerowi choćby słówko o tym, co widziałaś, zamienię twoje życie w piekło. Rozumiesz?

Patrząc w ziejące nienawiścią niebieskie oczy, Holly wiedziała, że narzeczona Parkera nie żartuje. Że naprawdę gotowa jest spełnić swoją groźbę. W mieście, w którym liczyły się znajomości i dobre pochodzenie, Frannie bez trudu mogłaby sprawić, by ona, Holly, nie dostała żadnych więcej angaży, by nie mogła śpiewać na przyjęciach, w klubach, knajpach, nigdzie…

Holly zerknęła na Justine. Na widok jadu w oczach przyjaciółki panny młodej zadrżała.

– Rozumiem - oznajmiła szeptem.

Złościło ją, że ulega szantażowi, ale nie miała wyjścia. Poza tym wiedziała, ze jeśli chce zrealizować swoje marzenia, musi zaakceptować narzucone jej warunki.

– Niepotrzebnie mi grozisz - dodała, unosząc dumnie głowę. - To naprawdę nie moja sprawa, co robisz i z kim.

Przez chwilę Frannie przyglądała się jej w milczeniu, po czym skinęła głową.

– No właśnie. Radzę ci o tym pamiętać.


Ciekawa była, czy Parker James kiedykolwiek odkrył tajemnicę swojej żony. Może tak, skoro od pewnego czasu prasa rozpisywała się o jego rozwodzie.

– Dzień dobry – powiedziała, uśmiechając się przyjaźnie do siedzącego przy stoliku mężczyzny. – Ma pan ochotę na towarzystwo?


Prawdę rzekłszy, Parker wstąpił do niemal całkiem pustego lokalu, by przez chw!lę pobyć w samotności. Od samego rana wszystko szło nie po jego myśli. Chciał się odizolować, do nikogo nie odzywać. Zamówiwszy piwo, usiadł przy stoliku i zacżął słuchać kojącego śpiewu rudowłosej kobiety. Jej melodyjny głos przeniósł go w inny świat. Po raz pierwszy od dawna Parker przestał myśleć o swoich problemach i zabagnionym życiu.

Teraz właścicielka głosu stała na wprost niego, a on nie potrafił się zdobyć na to, by powiedzieć jej, że pragnie pobyć sam. Odchyliwszy się na krześle, skrzyżował ręce na piersi i wolno zmierzył ją wzrokiem. Kobieta, która oczarowała go swym śpiewem, miała cudownie zaokrąglone kształty oraz przepiękne szare oczy. Ciekaw był, jak wyglądają w blasku świecy. Kilka złocistych piegów znaczyło jej mleczną cerę, a kiedy się uśmiechnęła, w prawym policzku pojawił się uroczy dołeczek.

– Podoba mi się pani głos.

– Cieszę się. – Wysunęła krzesło i usiadła. Po chwili barman postawił przed nią wysoką szklankę z mrożoną herbatą. – Dzięki, Leo. – Uśmiech, jaki mu posłała, rozproszył mrok.

– Smacznego, złotko. – Leo zerknął na Parkera. – Będę przy barze, gdybyś czegoś potrzebowała.

Odszedł.

– Pani rycerz w srebrnej zbroi? – Parker uniósł pytająco brwi.

Holly upiła łyk herbaty.

– Leo to człowiek o złotym sercu. Pilnuje, żeby nikt mi nie wyrządził krzywdy.

– Sympatycżne zadanie.

– To komplement? Miło mi, dziękuję·

Podły humor, jaki towarzyszył mu od rana, nagle zniknął. Nic dziwnego; trudno się wściekać, kiedy patrzy się na tak uroczą istotę.

– Pewnie ciągle je pani słyszy?

– Komplementy? Owszem, dość często – przyznała. – Ale po raz pierwszy z ust Parkera Jamesa.

Uśmiech na jego twarzy zgasł.

– Wie pani, kim jestem?

Oczywiście, że wiedziała. Przez moment Parker łudził się, że trafił na osobę, która nie ogląda telewizji, nie czyta gazet i nie znajego twarzy. Ale to było marzenie ściętej głowy. Odkąd kilka miesięcy temu wniósł pozew rozwodowy, w miejscowej prasie codziennie ukazywały się wiadomości, plotki i kłamstwa na jego temat.

Roześmiawszy się wesoło, Holly zamieszała herbatę przezroczystą słomką.


– Niech pan nie żartuje. Każdy w Nowym Orleanie zna pana twarz. Wyskakuje pan z niemal każdej gazety.

– Zwłaszcza w ostatnim czasie – mruknął smętnie.


– Ale nie tylko z gazet pana znam – dodała z błyskiem w oku. – Już się kiedyś spotkaliśmy. A konkretnie, dziesięć lat temu.


Zmarszczył czoło, jakby usiłował cofnąć się pamięcią w czasie. Po chwili sobie przypomniał. Patrząc na promienny uśmiech Holly, zdziwił się, jak mógł ją zapomnieć. Tym bardziej że dziesięć lat temu również wywarła na nim ogromne wrażenie. No cóż, wchodząc dziś do bani, nie zauważył jej nazwiska na tablicy przy drzwiach, a od ich ostatniego spotkania Holly trochę się zmieniła.

– Tak, pamiętam…

– Śpiewałam na pańskim przyjęciu weselnym.

Skrzywił się w duchu. Nigdy nie powinien był się żenić z Frannie.

– Holly Cadyle. Jedyny jasny punkt programu. Zmieniłaś się – rzekł, przechodząc na "ty".

– Naprawdę? – Ściskając w palcach słomkę, leniwie mieszała złocisty płyn w szklance.


Nagle Parkera zalała fala ciepła. Z najwyższym trudem zachował spokój. Już nawet nie pamiętał, kiedy ostatni raz ktoś wzbudził w nim tak wielkie pożądanie. Żona nigdy go nie podniecała. Od początku dała mu wyraźnie do zrozumienia, że erotyka jej nie interesuje. A kochanie się z kobietą, która wykazuje w łóżku tyle entuzjazmu co sopel lodu, jakoś nie sprawiało mu przyjemności.


Chociaż byli małżeństwem od dziesięciu lat, od niemal siedmiu żyli każde własnym życiem. Parker nie występował wcześniej o rozwód, bo papiery rozwodowe nie były mu do niczego potrzebne. Bądź co bądź nie zamierzał się znów żenić. Frannie skutecznie zniechęciła go do kobiet.


Teraz, spoglądając na kobietę siedzącą naprzeciwko, poczuł dreszcz podniecenia. Był spragniony jak wędrowiec, który przebył długą drogę przez spaloną słońcem pustynię. Holly była niczym tchnienie wiatru. Niczym łyk wody. Przypomniał sobie jej długie nogi opięte czarnymi dżinsami, kiedy wolnym krokiem, kołysząc zmysłowo biodrami, zbliżała się do jego stolika…


Wciąż bawiła się słomką. Nagle wyobraził sobie, jak pomalowanymi na czerwono paznokciami gładzi go po plecach. Z trudem się powstrzymał, by nie chwycić jej za rękę.

– Jesteś o wiele ładniejsza niż dawniej.

– Dziękuję. Chyba dziękuję… – Wzruszyła lekko ramionami, po czym oparłszy się wygodnie, przez chwilę przyglądała mu się z uwagą. – No dobrze, Parker. Powiedz mi, co cię sprowadza do Hotelu Marchand w samym środku dnia?

– Twój głos.

– Kolejny komplement?

– Uwielbiamjazz. A ty świetnie czujesz bluesa.

– No cóż, od lat śpiewaniem zarabiam na chleb.

– Od dawna pracujesz w tym hotelu?

– Dwa… nie, trzy lata – odparła, przesuwając palce po wilgotnej szklance. – Codziennie po południu ćwiczę z Tommym. Występuję cztery wieczory w tygodniu, a w pozostałe dni staram się o zastępstwa w różnych klubach w mieście.

– Zajęta z ciebie kobieta.

– Męczy mnie bezczynność.- Uśmiechnęła się szeroko. Nagle coś sobie przypomniała. – Kilka przecznic stąd zauważyłam kiedyś będący w trakcie remontu lokal o nazwie Grota Parkera. T o twój?

– Mój.

Na samą myśl o swoim nowym przedsięwzięciu zrobiło mu się lekko na duszy. Całe życie marzył o tym, by otworzyć kawiarnię, w której przy dźwiękach nowoorleańskiego jazzu goście popijaliby pyszną aromatyczną kawę, od pokoleń sprowadzaną przez rodzinę Jamesów do Stanów.

– Z zewnątrz wygląda bardzo ciekawie. Kiedy otwarcie?

– Jak dobrze pójdzie, to za kilka dni. A wtedy wreszcie nie będę musiał… – Urwał.

Do diabła, nie przyszedł tu, by rozmawiać o swoich problemach. Wręcz przeciwnie, choć na parę godzin pragnął o nich zapomnieć.

– Nie będziesz musiał…? – spytała cicho Holly.

– To nudne. Nie chciałabyś o tym wiedzieć.

– Gdybym nie chciała, tobym nie pytała.

Przyjrzał się jej badawczo, po czym skinął głową. Podniósłszy ze stolika butelkę zimnego piwa, przejechał palcem po etykiecie z nazwą browaru. W stąpił do baru w Hotelu Marchand, by oczyścić głowę, uwolnić się od trosk, od nieustannych intryg swojej już wkrótce byłej zony, od uciążliwych obowiązków związanych z prowadzeniem rodzinnej firmy. Nagle poczuł, że ze wszystkiego chce się Holly zwierzyć, opowiedzieć jej o swoich kłopotach.

– Miałem spotkanie z sZ,efem kuchni tego hotelu, Robertem LeSoeurem – rzekł, na moment milknąc, by pociągnąć łyk piwa. – Były ostatnio prob~ lemy z terminową dostawą kawy przez należącą do mojej rodziny firmę i LeSoeur groził zerwaniem kontraktu.

– To niedobrze.

– Na szczęście do tego nie doszło – przyznał z uśmiechem Parker. – Zdołałem go przekonać, żeby dał nam jeszcze jedną szansę.

– Świetnie. Ale skoro tak, to dlaczego siedzisz z nosem na kwintę?

Parsknął śmiechem.

– Na pewno masz ochotę tego słuchać? Wzruszyła ramionami.

– Właśnie skończyłam próbę. Do wieczora jestem wolna.

Nie wiedział, dlaczego ta wiadomość go ucieszyła.

– W porządku, sama chciałaś… Zapewne obiło ci się o uszy, że. się rozwodzę?

– Owszem. Cały Nowy Orlean o tym trąbi.

– Niestety. – Po chwili kontynuował cicho: – W umowie przedmałżeńskiej zobowiązałem się, że w razie rozwodu Frannie otrzyma mój udział w rodzinnym biznesie. Jednakże opłaty za import kawy wzrosły i Frannie czuje się poszkodowana. 'Uważa, że dostałaby za mało pieniędzy. Twierdzi, że sabotuję własną firmę, żeby pozbawić ją należnej jej fortuny.

– To bez sensu. – Holly zmarszczyła z namysłem czoło. – Sabotując firmę, działałbyś na niekorzyść wszystkich udziałowców.

Uniósł butelkę w takim geście, jakby miał zamiar wypić zdrowie Holly.

– No widzisz, ty to rozumiesz, a Frannie nie. W każdym razie firmę nękają kłopoty. Zamówiony towar dociera z opóźnieniem, a czasem ginie po drodze. Nie dałbym głowy, czy za tym wszystkim nie stoi moja małżonka, która w ten sposób chce się na mnie zemścić.

– Na złość babci odmrożę sobie uszy? – Nie spuszczając oczu z Parkera, Holly ponownie zamieszała herbatę.

– Niezbyt to mądre… Co zamierzasz zrobić?

– Nie wiem – przyznał. – Mieliśmy wielkie plany. Chcieliśmy razem z rodziną Marchandów wprowadzić Kawy Jamesów do stałej sprzedaży w restauracji i barze hotelowym, ale teraz, kiedy szef kuchni jest wściekły… Czeka mnie nie lada zadanie, żeby sprawę sfinalizować. – Wypuścił z płuc powietrze, po czym wziął głęboki oddech. – Skoro są tak poważne kłopoty z dostawami, może byłoby lepiej, gdybym się w ogóle ze wszystkiego wycofał. Wtedy Frannie nie miałaby powodu działać na szkodę firmy.

Kiedy przestał mówić, w sali zaległa cisza jak makiem zasiał. Po chwili Parker zorientował się, że ławka przy pianinie jest pusta; muzyk akompaniujący Holly wyszedł tylnymi drzwiami. Poza nimi i barmanem w lokalu nie było żywej duszy.

– Zamierzasz się poddać?

Głos Holly wyrwał go z zadumy. – Słucham?

– Poddać. No wiesz, zrezygnować z walki. Skapitulować.

– Nie bardzo widzę, co mógłbym zrobić…

– Zawsze coś można zrobić – oznajmiła stanowczo Holly. – A ty chcesz oddać punkty walkowerem.

– Tak myślisz?

– A co mam myśleć? Sam powiedziałeś, że nie zdołasz wprowadzić swoich kaw do stałej sprzedaży w Hotelu Marchand…

– Nieprawda. Powiedziałem, że czeka mnie nie lada zadanie, żeby tę sprawę sfinalizować.

– Poza tym z powodu żony gotów jesteś wycofać się z rodzinnego biznesu…

– Owszem, bo wtedy nie będzie mogła…

– Na twoim miejscu bym walczyła. Starała się ją pokonać.

– Tak? – Zacisnął mocniej dłoń na butelce piwa. – Rozważyłaś wszystkie za i przeciw po zaledwie trzech lub czterech minut rozmowy?

– Niczego nie rozważałam. Po prostu słucham swojej intuicji. To dobrze robi, wiesz?

Загрузка...