4

Kilka godzin później Maddie siedziała samotnie w namiocie i wreszcie mogła sobie pozwolić na to, by się bać. Wysłannik, z którym się spotkała, był straszny. Miał chytre, twarde oczka i, co gorsza, był głupi. Natychmiast zdała sobie sprawę, ze nie da się z nim pertraktować ani w sprawie Laurel, ani w żadnej innej kwestii. Dał jej list, ale zażądał też jej broszki wysadzanej perłami i diamentami. Broszka nie przedstawiała szczególnej wartości, jednak Maddie dostała ją od matki, która z kolei otrzymała ją od swojej matki. Zapomniawszy o swoich postanowieniach, Maddie powiedziała, że nie da mu błyskotki, i dostrzegła w jego oczach gniew. Ryknął na nią i ze wstydem musiała teraz przyznać przed sobą, że się przestraszyła. Bała się o Laurel, to prawda, ale bala się także o siebie.

Ukryją twarz w dłoniach. Całe życie dostawała, czego zapragnęła. Miała talent, podziw tysięcy słuchaczy i rodzinę, która zawsze wspierała ją we wszelkich dążeniach. A teraz jej szczęście gwałtownie się skończyło i została zupełnie, zupełnie sama.

Słysząc, że ktoś wchodzi do namiotu, podniosła wzrok. Ku swej konsternacji dostrzegła kapitana Montgomery'ego. Zjechali z góry razem, na jednym koniu, ale nie odezwała się do niego ani słowem, a on wyjątkowo nie zasypał jej gradem pytań.

– Co pan sobie wyobraża? – spytała ostro. – Tak się składa, że to mój namiot, miejsce, gdzie mogę zostać sama. Jeśli będę chciała się z panem widzieć, sama pana zaproszę. Zresztą… – Zawarliśmy układ, nie pamięta pani?

Zmarszczyła brwi.

– Nie mam pojęcia, o czym pan… – Urwała, bo przypomniała sobie, co mu obiecała. – Nie chce pan chyba…

– Powiedziała pani, że jeśli puszczę ją na pół godziny do tego mężczyzny, pójdzie ze mną do łóżka. Wypuściłem panią, a teraz przyszedłem po zapłatę.

– Myślałam…

– Myślała pani, że uda jej się wykręcić? Czy pani musi zawsze kłamać? Czy nie ma w pani za krzty uczciwości?

– Nie kłamię. Nigdy nie kłamię. Nie muszę uciekać się do kłamstwa – odparła. Stała wyprostowana, ale ręce jej drżały.

– To doskonale – uśmiechnął się w wyjątkowo, jej zdaniem, zdradziecki sposób. – A więc bierzmy się do dzieła.

Laurel – pomyślała Maddie. Zrobię to dla Laurel. Zresztą tak może będzie i lepiej. Jeśli kapitan zostanie jej kochankiem, łatwiej będzie mogła go przekonać, kiedy następnym razem będzie jechała po list.

Położyła ręce na guzikach sukni, starając się nie myśleć o tym, co ja czeka. Popatrzyła mężczyźnie prosto w oczy. Oparł nogę na kufrze, który stał w rogu namiotu i przyglądał się jej.

– M-może byśmy zgasili lampę?

Nie – wycedził. – Chcę widzieć dokładnie, co dostaję.

Poczerwieniała i musiała opuścić wzrok, żeby mężczyzna nie dostrzegł w jej oczach nienawiści. Pomyślała, że chętnie by go zabiła. Chciałaby widzieć, jak kona zalany krwią. Rozpięła górę sukni i już miała zsunąć ją z ramion, kiedy powstrzymał ją, kładąc jej ręce na dłoniach. Popatrzyła na niego z nieskrywaną nienawiścią i wściekłością. – Cieszę się, że to nie dwa sztylety – odezwał się z rozbawieniem. Wyrwała się z jego uścisku.

– Niech pan się bierze do rzeczy, chcę to mieć za sobą. Mam zapłacić panu, że łaskawie pozwolił mi skorzystać z danego nam przez Boga przywileju wolności – wyrzuciła z siebie pogardliwie. – Jakie znaczenie ma, co czuję albo myślę? Pan jest silniejszy, kapitanie Montgomery. Może pan zdobyć siłą, co zechce.

Gwałtownym ruchem ściągnęła z ramion górę sukni, a kiedy zaplątała jej się we włosy, szarpnęła mocniej.

– Dość – przerwał i pociągnął Maddie w ramiona, unieruchamiając jej dłonie w swoich rękach.

– Ciii… -uspokajał, potem zaczął ją gładzić po plecach. – Już po wszystkim, nikt pani nie skrzywdzi.

– Nikt?! – zawołała zduszonym głosem, z nosem wciśniętym w pierś Ringa. Nie szarpała się jednak, cały wysiłek skupiła na tym, żeby nie wybuchnąć płaczem. – Pan, właśnie pan chce mnie skrzywdzić.

Przełykała, żeby powstrzymać łzy.

– Nie, nie skrzywdzę pani, nie miałem tego zamiaru. Chciałem się tylko o czymś przekonać.

Odepchnęła go, żeby spojrzeć mu w oczy. Wydawał się czymś rozbawiony.

– I czego się pan dowiedział? – spytała cicho.

– Jak bardzo pani zależy na tym czymś, po co pani dziś pojechała. Skoro, żeby to zdobyć, zgodziła się pani pójść do łóżka z kimś, kogo serdecznie nie znosi, musiała pani pragnąć tej rzeczy całym sercem. A poza tym…

Uśmiechnął się, dolna warga zniknęła pod bujnym wąsem. – A poza tym co, kapitanie?

– Poza tym wiem już, jak wygląda pani związek z generałem Yovingtonem. – Spojrzał na nią z wyższością. – Nie można powiedzieć, żeby zbyt często rozbierała się pani dla mężczyzny.

– Och? – zdołała wyszeptać,

– Co więcej – uśmiechnął się jeszcze szerzej – co więcej, zaryzykowałbym stwierdzenie, że nigdy jeszcze pani tego nie robiła. – Zachichotał lekko. – No i dowiedziałem się, co pani sądzi o mnie. – Jego uśmiech zniknął. – Mogę panią zapewnić, że nie należę do mężczyzn, którzy żądają rozkoszy cielesnych w zamian, w zamian, za… cokolwiek. Jestem człowiekiem rozsądnym i można mnie przekonać za pomocą argumentów, bez uciekania się do nieprzyzwoitości.

Umilkł i spoglądał na nią, jakby oczekiwał wyrazów wdzięczności za swą szlachetność.

– Rozsądnym człowiekiem? – szepnęła. – Kapitanie Montgomery, nie spotkałam jeszcze nikogo równie tępego jak pan. Łatwiej przekonać muła niż pana, bo muła można przynajmniej rąbnąć przez łeb, żeby zwrócić na siebie jego uwagę. Wątpię, żeby to się dało zrobić z panem.

– Chwileczkę…

– Nie, teraz niech pan posłucha. – Siłą może mu nie dorównywała, ale głosem na pewno nad nim górowała. – Od naszego pierwszego spotkania bezustannie mnie pan obrażał.

– Nigdy bym nie obraził damy. 1

– Nazwał mnie pan wędrowną Śpiewaczką. Mówił pan, że muszę zrobić, co mi pan każe. Nie rozumie pan, że nie ma nade mną żadnej władzy?

– Moje rozkazy…

– Niech piekło pochłonie pańskie rozkazy! To pan jest żołnierzem, nie ja! Zrobiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby panu wytłumaczyć, że pana sobie nie życzę ani nie potrzebuję, a jednak przyszedł pan tutaj, a to… – Szczelniej owinęła się w suknię. – Upokarza mnie pan, wystawia na pośmiewisko, zmusza do odgrywania przed panem roli ladacznicy, a w dodatku… – Poderwała głowę. – Chciałam pana poinformować, że rozbierałam się dla wielu mężczyzn, całych setek. Francuzów, Włochów, Rosjan. I żaden z nich nie nazwał mnie wędrowną śpiewaczką!

– Nic chciałem…

– Oczywiście, że pan nie chciał! – wpadła mu w słowo. – Spełniał pan tylko swój obowiązek, prawda? Narzucając innym swoją wolę?

Nagle poczuła, że siły ją opuszczają. Zakręciło jej się w głowie, nogi się pod nią ugięły. Za dużo tego dla niej. Od dnia, kiedy weszła do mieszkania ciotki i dowiedziała się o Laurel, nie zaznała chwili odpoczynku, zniknęło całe dotychczasowe życie wypełnione muzyką, dobrym jedzeniem i zabawą. Ich miejsce zajęły strach, niewygodne łóżko, brud i obcy ludzie. Jej agent odszedł, a wraz z nim śmiech i pociecha. Ludzie, którzy ją znali, który znali i kochali jej muzyka żyli daleko, w innym świecie.

Przyłożyła dłoń do czoła i zaczęła się osuwać na ziemię, ale kapitan chwycił ją, nim upadla. Wziął ją w ramiona i zaniósł na łóżko. Podszedł do wiadra z wodą – zniknęła gdzieś delikatna, porcelanowa zastawa – zanurzył w niej ręcznik, wyżął, potem przysiadł na leżance i położył Maddie na czole.

– Niech mnie pan nie dotyka – szepnęła,

– Ciii… Potrzebuje pani trochę odpoczynku i jedzenia.

– Odpoczynku i jedzenia – mruknęła. Najsmaczniejsze kąski nie zapewnią Laurel bezpieczeństwa.

– Panno La Reina… Nie, niech pani nic nie mówi i odpoczywa. Muszę coś pani wyjaśnić i nie wyjdę stąd, dopóki tego nie zrobię. Po pierwsze, to prawda, że otrzymałem rozkaz eskortowania pani, a zawsze wypełniam rozkazy. Niech pani leży spokojnie – polecił, ale jego głos był łagodny, wyjątkowo nie brzmiał w nim gniew.

Maddie zamknęła oczy, Ring poprawił ręcznik na jej czole, potem delikatnie musnął włosy na skroniach.

– Początkowo chciałem namówić panią do powrotu na wschód, w bardziej cywilizowano strony, gdzie jest pani miejsce.

Chciała wtrącić, że nie ma wyboru, że musi tu zostać, ale zmieniła zdanie. Lepiej, żeby wiedział jak najmniej.

Musnął jej drugą skroń, potem bardzo delikatnie położył dłonie na jej głowie i kciukami zataczał małe kręgi na skroniach. Maddie czuła, jak się cała odpręża, aż po palce u nóg.

– Gdzie się pan tego nauczył? – wyszeptała.

– Starta z moich sióstr miewała migreny. Nauczyłem się, jak jej ulżyć w bólu.

Czuła, jak, następuje napięcie w ramionach i plecach,

– Tle ma pan sióstr?

– Dwie. Uśmiechnęła się.

– -Ja też. Gemma jest o rok starsza, a Laurel… – Zaczerpnęła tchu. – Laurel ma dopiero dwanaście lat.

– Co za zbieg okoliczności. – Dłońmi masował tył jej głowy – Moja najmłodsza siostra ma czternaście.

– Pieszczoszka rodziny?

– I to, jaka! Przy siódemce starszych braci ta istny cud, że nie wyrosła z niej istna zmora.

– Ale nie wyrosła?

– Nie dla mnie – odparł miękko.

– Laurel też nie. Jest zawsze uśmiechnięta. Kiedy była dzieckiem, wszędzie za mną chodziła? Uwielbiała słuchać, jak śpiewam.

– Teraz jest w Lanconii?

Przez chwilę Maddie nie mogła sobie przypomnieć, o jakiej Lancami on mówi, potem otworzyła oczy. – Tak, jest z rodzicami w pałacu – odpada, głucho. Ale czar chwili zniknął. – Dziękuję za… ręcznik, kapitanie Montgomery. Nie zechciałby pan przysłać tu Edith?

– Oczywiście – powiedział i przez moment jej się przyglądał. – Odzie się podziała pani broszka?

Uniosła dłoń do szyi.

– Za… zgubiłam ją w czasie wspinaczki na górę.

– I nie zatrzymała się pani żeby jej poszukać? Wyglądała na dość starą.

Odwróciła wzrok.

Należała do mojej babki – odpowiedziała cicho, potem wybuchnęła, – Zechciałby już pan sobie iść? Wyjść z tego namiotu i więcej się nie pokazywać? Wrócić do swojego oddziału i zostawić mnie w spokoju?!

Jej wybuch nie zrobił na nim najmniejszego wrażenia.

– Do zobaczenia rano, proszę pani – oświadczył pogodnie i wyszedł z namiotu.

Dwie godziny później leżał koło Toby'ego na wzgórzu obok obozowiska Maddie. Kiedy wyszedł z namiotu, zobaczył całą trójkę stojącą obok i bezczelnie podsłuchującą, co się działo w środku. Ring nie zwracał na nich uwagi, kiedy szukał miejsca na swój obóz – w miarę blisko, żeby usłyszeć, gdyby coś się stało. Toby oprawił królika i upiekł go na ogniu, który rozpalił Ring. Potem nalegał, żeby Ring pozwolił mu zbadać ranę na ramieniu, więc ten ściągnął koszulę, a Toby niezbyt delikatnie opatrzył cztery czy pięć skaleczeń.

– Prawdziwa ślicznotka, co? – spytał Toby.

– Jak ktoś lubi kłamczuchy.

Ring sączył obrzydliwą miksturę, którą Toby określał mianem kawy i zapatrzył się w ogień.

– Z tego co wiem, ani razu nie powiedziała mi prawdy.

– Czasami ludzie mają powody, żeby kłamać. Ring tylko prychnął pogardliwie,


– Nie wszyscy mogą być tacy święci jak ty – ciągnął Toby, lejąc whisky na skaleczenie- – Jeśli uważasz, że jest z gruntu zła, to czemu nie zostawisz jej tutaj i nie wrócisz do fortu?

– Nie jest zła – warknął Ring i odwrócił wzrok, widząc uśmiech Toby'ego. – Nie mam pojęcia, co w niej siedzi. Wyciągnąć z niej cokolwiek to gorsze… gorsze…

– Niż walka z Czarnymi Stopami?

– Mniej więcej. – Wstał, przeciągnął się. – Idę się przespać. Przy tej kobiecie siły będą mi potrzebne.

Włożył koszulę, usiadł na kocu rozciągniętym na ziemi i zaczął ściągać mokasyny.

– Toby?

– No?

– Wiesz, co to jest mydłek?

– Nie, chyba nie- Gdzieżeś to usłyszał?

– Od naszej drogiej… – przerwał i dokończył z uśmiechem -…wędrownej śpiewaczki.

Nazywając ją wędrowną śpiewaczką, wcale nie zamierzał ją urazić. Oczywiście, tamtego dnia Zachowywał się bezczelnie, ale przede wszystkim chciał ją przestraszyć. Zdążył ją już związać, przebrać się za dzikusa, skoczyć z drzewa tuż przed jej nosem, przygwoździć ją do ziemi, a nawet zażądać, żeby poszła z nim do łóżka. Rozgniewał ją, drażnił, ale ani razu nie udało mu się jej przestraszyć. A jednak dziś, kiedy wróciła ze swego spotkania, była przerażona. I wieczorem, gdy wszedł do jej namiotu, walczyła ze łzami.

Uśmiechnął się na wspomnienie ich rozmowy. Jedno mu się na pewno udało – zapomniała o płaczu, To nie łzy błyszczały w jej oczach, lecz nienawiść. Kiedy patrzyła na niego w ten sposób, cieszył się, ze nie miała przy sobie broni, A gdyby miała, czy umiałaby się nią posłużyć? Na pewno umiała jeździć konno. Potrafiła jechać zboczem góry, przez strumień, pod gałęziami drzew. Takiej jazdy niej nauczyła się w parku albo szkółce. Musi,,.

– Co to? – spytał Toby, przerywając Ringowi zadumę.

Ring bezmyślnym spojrzeniem obrzucił strzałę, którą wyjął z buta.

– Strzała. Chyba Kri, jak sądzisz?

– A skąd ja mam wiedzieć? Dla mnie wszyscy Indianie są jednacy, gdzie ją znalazłeś?

Ring wziął strzałę i przyjrzał się jej.- Została do mnie wysłana. Przypuszczam, że jako ostrzeżenie.

– Ostrzeżenie przed czym?

– Nie wiem dokładnie.

Przypomniał sobie, jak się tarzali z La Reiną po ziemi. Indianinowi to najwyraźniej nie przeszkadzało.

Przypuszczam, że to jej strażnik. -Jakim cudem księżniczka z…

– Z Lanconii.

Taa, z Lanconii. Więc jakim cudem dama z jakiegoś obcego kraju mogłaby mieć za strażnika Indianina? Ring roześmiał się i położył na kocu.

– To najmniej ważne z pytań dotyczących naszej drogiej damy. Od jutra zacznę szukać na nie odpowiedzi. Dobranoc – powiedział i zamknął oczy.

Maddie siedziała w wozie na ławce z końskiej skóry i wyglądała przez okno. Nawet przelotnym spojrzeniem nie zaszczyciła towarzysza, który siedział naprzeciwko. Tego ranka kapitan Montgomery oświadczył, że pojedzie razem z nią. Nie spytał. Oświadczył. Stwierdził, że ma dość jazdy konnej, Maddie wiedziała jednak, że będzie próbował wyciągnąć z niej informacje.

Dziś rano, kiedy przebudziła się po ciężkiej nocy, przyszło jej do głowy, że wczoraj wieczorem, kiedy kapitan Montgomery masował jej skronie, niewiele brakowało, a powiedziałaby mu coś o Laurel.

Co by było, gdyby coś jej się wymknęło? Już słyszała, jak kapitan mówi: „Otrzymałem rozkaz, aby brać w niewolę każdego, kto próbowałby naruszyć wolność tego kraju, nieważne, czy byłby to mężczyzna, kobieta czy dziecko". Wyobrażała sobie, jak będzie go błagać o życie siostry, na co on by stwierdził, że obowiązek i rozkazy znaczą dlań więcej niż życie jakiejś dziewczynki.

– Przepraszam? – spytała, uświadamiając sobie, że kapitan coś do niej mówi.

– Pytałem, czy La Reina to pani unię?

– Tak – odparła, patrząc mu w oczy.

Już raz chciała wyjaśnić, że La Reina to jej pseudonim, ale wtedy nie słuchał. Drugi raz nie będzie próbowała.

– W takim razie to dziwne, że Edith zwraca się do pani Maddie, a na pani bagażach widnieją inicjały „MW".

– Skoro pan chce wiedzieć. La Reina to moje drugie imię. Nazywam się Madelyn La Reina… – bezskutecznie próbowała wymyślić jakieś odpowiednie lancońskie nazwisko.

– Bez nazwiska, jak w każdym królewskim, a może powinienem powiedzieć: arystokratycznym rodzie? – spytał. – Czy jest pani księżniczką – córką króla czy księżniczką – córką zwykłego księcia? Czy w ogóle istnieje w Lanconii takie rozróżnienie? Nie miała pojęcia, o czym kapitan mówi. Lepiej spytaj mnie o różnicę miedzy trylem a kadencją – pomyślała. Albo, jaką ma rozpiętość mezzosopran i sopran. Pytaj o znaczenie włoskich, francuskich, niemieckich i hiszpańskich słów, w których jest napisane libretto do większości oper. Pytaj o cokolwiek, co ma związek z muzyką.

– Nie – odparła, usiłując się pewnie uśmiechać. – Książę to książę.

– Całkiem dorzeczne, ale w takim razie przypuszczam, że musi być pani jakoś spokrewniona z królem?

– W trzeciej linii – stwierdziła bez zmrużenia powiek.

Zdumiewające, jak nabierała wprawy w kłamaniu. Może można się tego nauczyć tak samo jak i gam?

– Ze strony matki czy ojca?

Już otwierała usta, żeby powiedzieć „matki", ale kapitan ją ubiegł. Wyciągnął nogi, kiedy powóz gwałtownie podskoczył na jakimś wyboju.

– Co za głupie pytanie. Zapewne ze strony ojca, bo jak inaczej by na panią przeszedł. – Oczy mu lśniły. – Ojca, który nie za dobrze się wspina. Chyba że w Lanconii jest matriarchat albo pani matka miała ten rzadki przywilej dziedziczenia tytułu. Ale wtedy pani ojciec nie mógłby go przyjąć. – Przerwał, bo wóz znowu podskoczył. – W takim razie jednak, skoro pani odziedziczyła tytuł, pani rodzice nie żyją i rzeczywiście w pani ojczyźnie panuje matriarchat.

– O! – zawołała Maddie. – Jeleń! Może jutro, po moim dzisiejszym występie, będę mogła trochę zwiedzić okolicę. To zupełnie inny krajobraz niż w Lanconii.

– A więc po ojcu czy po matce?

– Co po ojcu czy matce?

– Odziedziczyła pani tytuł książęcy?

Zacisnęła zęby. Jedno trzeba mu przyznać: jest uparty.

– Bardzo proszę, jesteśmy w Ameryce, a tutaj chcę być po prostu obywatelką, jak każdy inny. Bycie księżniczką to… to…

– Taki ciężar i odpowiedzialność?

– Tak, doskonałe pan to ujął. Życie w pałacu jest takie nudne. Jedyną rzeczą, która mnie interesowała, był zawsze śpiew. Całe dnie spędzałam z madame Branchini. Myślałam wyłącznie o swoich lekcjach. – Wreszcie mogła powiedzieć prawdę. Poprawiła czepek. Może jeśli opowie mu jakąś historię, da jej chwilę spokoju. – Kiedyś pod Paryżem, po tym jak trzy wieczory z rzędu śpiewałam Purytan, rosyjski książę zaprosił mnie do siebie na przyjęcie. Zebrało się tam pół tuzina kobiet, wszystkie wielkie damy: Angielki, Francuzki, Włoszki i jedna piękna, smutna rosyjska księżna. Najpierw podano pyszną, gęstą zupę z odrobiną sherry, a na dnie talerza każda z nas znalazła perłę. Wielką, piękną perłę.

Przez chwilę przyglądał jej się z namysłem.

– Po dzieciństwie spędzonym w pałacu, po kolacjach uwieńczonych perłami w zupie, przyjechała pani do Ameryki. Nasz kraj musiał panią ogromnie rozczarować.

– Nie jest tak źle. Ameryka i Amerykanie sami dopracowali się wspaniałej historii.

– Miło z pani strony, ale dama taka jak pani… Powinna pani pić szampana, mieć w pokoju róże, a wokół powinni kręcić się arystokraci, obsypujący panią brylantami

Nie, ależ nie – odparła, nachylając się ku niemu. – Znudziło mnie to już. Mam lego dość. Nawet jako dziecko musiałam nosić koronę, kiedy pokazywałam się ludowi. – Boże, Ty słyszysz i nie grzmisz? – pomyślała. Ring uśmiechnął się do niej.

A jakie tytuły noszą pani siostry?

Kolejna pułapka. Nawet ona wiedziała, że w rodzinie może być tylko jedna księżniczka,

– Przepraszam, kapitanie, ale ogromnie rozbolała mnie głowa.

– Może pani rozmasować?

– Wolałabym dotknąć grzechotnika – odparła, odchylając głowę i zamykając oczy.

Nie otworzyła, ich nawet, kiedy usłyszała, że Ring się śmieje. Nie wiedziała, w jaką grę przed chwilą się z nią bawił, ale miała dziwną świadomość, że przegrała.

Zbliżało się południe, kiedy wraz z kilkuset innymi podróżnymi dotarli do Denver City. „Miasto" składało się z kilkuset drewnianych chat, namiotów i kilku tysięcy mężczyzn, którzy postanowili zbić tu fortunę.

Ledwo się zatrzymali, podbiegli do nich ludzie. Jedni krzyczeli, że złota w ogóle nie ma, drudzy twierdzili, że w strumieniach leżą samorodki wielkości kurzego jaja. Inni prosili o pieniądze, żeby wypożyczyć narzędzia do wydobywania złota, pozostali po prostu się przyglądali. Poza miastem stał obóz Indian Utah. Przybiegli obejrzeć czerwony powóz i kobietę w jasnoniebieskiej sukni.

Na Maddie nie zrobił wrażenia hałas i zamieszanie ani pytanie o jej imię, czy legendę „Śpiewającej Księżniczki" jak to było wypisane na jej powozie. Każdego obdarzyła uśmiechem, potem' kazała Frankowi i Samowi rozbici namiot i rozdać zawiadomienia o jej dzisiejszym występie. Kiedy namiot już stał, schroniła się tam i przebrała w ciemną wełnianą spódnicę, która sięgała jej zaledwie do kostek i białą, gładką bawełnianą bluzkę. Kapitan Montgomery czekał na nią przed wejściem.

– Życzę miłego dnia. Kapitanie – powiedziała, chcąc go wyminąć, ale stanął jej na drodze. Westchnęła. – Dobrze czego pan tym razem chce?

– Dokąd się pani wybiera?

– To nie pańska sprawa, ale idę zjeść lunch, a potem, chcę się przespacerować po mieście.

– Kto będzie pani pilnował?

– Wybieram się sama, dokładnie tak, jak to robię od pierwszego roku życia.

– Nie może pani chodzić sama wśród tych barbarzyńców.

Zacisnęła wargi, próbowała go minąć, a kiedy zastąpił jej drogę, dźgnęła go łokciem pod żebra. Jęknął. Maddie poszła dalej. Edith nakryła już do stołu. W drodze z St. Louis do Denver City zatrzymywali się u farmerów, gdzie zaopatrywali się w świeże produkty, kupili też wędzone mięso. Teraz na Maddie czekała szynka i fasolka.

– Jeśli już pan musi tak nade mną stać, niech pan będzie na tyle uprzejmy, żeby usiąść, kapitanie. Proszę, niech się pan poczęstuje.

Usiadł na stołku, ale pokręcił głową, kiedy Edith zaoferowała się, że mu nałoży jedzenie.

– Nie chciałbym pani urazić, ale wolę nie dotykać pani jedzenia ani picia.

Po raz pierwszy Maddie szczerze się do niego uśmiechnęła.

– Wreszcie dostrzegam niejaki rozsądek u doskonałego kapitana Montgomery'ego. Niech pan żałuje swej wstrzemięźliwości, szynka jest przepyszna.

Nagle znikąd wyrósł przy stole Toby. Maddie skinęła na Edith, która nałożyła mu pełny talerz.

– Mam nadzieję, że panu smakuje, panie szeregowy.

– Jeszcze jak, jeszcze jak – odparł Toby z pełnymi ustami, siadając na trawie. -I nie żaden pan, tylko Toby., Zresztą szeregowcem też nie jestem. A przynajmniej niezupełnie. Najchętniej nie miałbym z wojskiem nic wspólnego. Ale ponieważ to chłopaczysko się zaciągnęło, jam też musiał. Choć do tej pory nie pojmuję, jak mógł porzucić Warbrooke…

– Toby! – napomniał go ostro Ring. – Pani daruje, Toby bywa zbyt gadatliwy.

– Doprawdy? – uśmiechnęła się do Toby'ego. – A gdzie jest to Warbrooke?

– W Maine. Chłopak porzucił…

– Toby!

Toby odłożył widelec.

– Do licha, lepiej sobie dam spokój. Jak raz coś sobie wbije do łba, to przepadło. – Wstał, wziął talerz i skrył się za namiotem.

– A co pan sobie teraz wbił do łba, kapitanie?

– Ze muszę pani bronić.

– Mnie? Po co? Kto miałby mnie skrzywdzić?

Gwałtownie chwycił ją za rękę, przytrzymał, mimo że próbowała ją wyrwać, i obrócił wnętrzem do góry. Przez środek biegła długa szrama, nadgarstek był spuchnięty. Wyszarpnęła rękę i wstała.

– Pozwoli pan, kapitanie, że pana opuszczę i przejdę się trochę po mieście.

– Nie sama.

Przymknęła oczy, modląc się o cierpliwość. Najpierw pomyślała, czy by nie spróbować rozsądnie z nim porozmawiać. Wbrew pozorom nikt nie zamierzał jej skrzywdzić. Nie mogła go jednak o tym przekonać, nie wyjaśniając kilku innych rzeczy, a na to nie miała ochoty. Ruszyła, próbując nie zwracać na niego uwagi, ale trudno było ignorować mężczyznę mierzącego prawie metr dziewięćdziesiąt i ważącego, na jej oko, jakieś dziewięćdziesiąt kilo. A poza tym ciągle nad nią wisiał.

Ponieważ w Denver City rzadko się spotykało kobiety, które nie były na sprzedaż, jej osoba wzbudziła poruszenie. Maddie szła szerokimi, brudnymi ścieżkami, które udawały ulice. Przystawała przed namiotami, przed którymi na prymitywnych stołach wystawiono dobra ze wschodu. Często mieszkańcy wschodu sprzedawali wszystko, co mieli, żeby kupić wozy i sprzęt, niezbędne w podróży na złoto- nośne tereny, później zaś wyzbywali się tego dla kilku sit i łopat albo kawałka ziemi opodal strumienia.

Madzie oglądała towary, wreszcie wybrała śliczny koronkowy kołnierzyk. W tej samej chwili przystanęło obok niej trzech brudnych poszukiwaczy złota. Kapelusze przyciskali do piersi i wpatrywali się w kobietę. Odwróciła się i uśmiechnęła do nich.

– Dzień dobry.

Kiwnęli głowami.

– znaleźli już panowie złoto?

Jeden z nich sięgnął do kieszeni, ale kiedy wyciągnął rękę, rzucił się w jego stronę kapitan Montgomery, zaciskając łapsko na nadgarstku drobnego mężczyzny.

Madzie była zawstydzona i wściekła. Chwyciła kapitana za rękę.

– Przepraszam panów bardzo – powiedziała, podchodząc.

– Mógł mieć w kieszeni pistolet – odezwał się zza jej pleców Ring. – Starałem się tylko panią obronić…

– Przed kim? Przed kilkoma samotnymi poszukiwaczami złota? – Odwróciła się i zmierzyła go wzrokiem. – Niech pan już sobie idzie, kapitanie! Proszę mnie zostawić samą!

– Będę panią ochraniał. I zrobię to, niezależnie od tego, jak nieprzyjemnie jest to dla nas obojga.

Przebrała się miarka – pomyślała odwracając się od niego. Teraz jeszcze insynuuje, że spędzanie czasu w jej towarzystwie to dla niego ciężar. Energicznie kroczyła przed nim, dłonie zaciskając w pięści. Ciekawscy przestawali wzdłuż drogi, przyglądając się tej wysokiej, eleganckiej kobiecie, za którą szedł jeszcze wyższy mężczyzna. Trącili się łokciami, bo kobieta wyraźnie była rozgniewana.

A teraz jeszcze przez niego ludzie się ze mnie wyśmiewają – pomyślała Madzie, zastanawiając się czemu akurat ją to musiało spotkać.

I w takim właśnie momencie postanowiła skończyć tę zabawę. Odwróciła się i uśmiechnęła najsłodziej, jak potrafiła.

– Kapitanie Montgomery, jestem głodna.

– Przecież dopiero co pani jadła?

Gdzie się podziali mężczyźni gotowi na każde skinienie damy?

– To prawda, ale znowu zgłodniałam. Może rozejrzelibyśmy się za jakimś miejscem, gdzie można coś zjeść?

Popatrzył nad jej głową. Szczerze mówiąc, był bardzo głodny. Podczas gdy inni odżywiali się świeżym mięsem, co więcej, świeżymi warzywami, jego pokarm stanowiło suszone mięso i suchy prowiant. Ale po opium w whisky nie chciał siadać z tą kobietą do jednego stołu.

– Widzę jakiś wóz, chyba sprzedają tam jedzenie.

Nie minęło kilka chwil, a Ring miał obie ręce zajęte talerzami z jedzeniem i bochenkiem chleba, który mieli zanieść do obozowiska. Maddie uśmiechnęła się do kapitana.

– Mógłby pan to przytrzymać, a ja tymczasem udam się do… rozumie pan?

Wpatrywał się w parujące jedzenie. Wołowina. Ziemniaki. Chleb kukurydziany. Groszek. Nie dotarło do niego ani słowo, ale potaknął. Był taki głodny, że zjadł swoją porcję i właśnie kończył jej, kiedy uświadomił sobie, że Maddie jeszcze nie wróciła.

– Niech ją licho porwie – mruknął. – Niech mnie licho porwie – dodał i wyruszył na poszukiwania.

Mogła uciec gdziekolwiek, na całe szczęście na tyle rzucała się w oczy, że wszędzie ją zauważano, więc zasięgnął języka. Odniósł wrażenie, że w mieście nie było mężczyzny, który by jej nie widział, ale każdy twierdził co innego.

Znalazł ją dopiero po godzinie. Stała roześmiana wśród Indianek Utah. Przez ułamek sekundy zastanawiał się, w jaki sposób się ze sobą porozumiewają, po czym ruszył w jej stronę.

Kobiety zauważyły go pierwsze i ostrzegły Maddie. Pobiegła przez obóz. Ring ruszył za nią, krzycząc, żeby się zatrzymała. Indianki, które przepadały za zabawą, robiły wszystko, żeby zagrodzić mu drogę. Wreszcie jedną z nich odstawił na bok.

Maddie pędziła przez obóz wymijając dzieci i psy, przepraszając na lewo i prawo. Wpadła też na wojownika, ale nic nie powstrzymało jej w biegu. Kiedy dotarła do granic osiedla, pochyliła się i ruszyła w stronę miasta.

Dotarłszy do jego granic, zwolniła, żeby złapać oddech i uśmiechnęła się. Nie tylko go przechytrzyła, ale i prześcignęła.

Po kilku sekundach poczuła na ramieniu czyjąś rękę; Obejrzała się i zobaczyła kapitana, w którego oczach lśniło coś bliskiego triumfu.

Ja ci pokażę – można było wyczytać w jej wzroku.

– Ratunku! Pomocy! – krzyknęła z całych sił. – Błagam, nie bij mnie już!

Natychmiast rzuciło się na niego ośmiu mężczyzn. Maddie popędziła dalej. Po dwudziestu minutach Ring znowu deptał jej po piętach. Oglądając się przez ramię, dostrzegła, że jego zawsze idealnie uczesane włosy są potargane, na policzku ma czerwoną plamę, a ubranie całe w kurzu. Uśmiechnęła się i biegła dalej.

Nie wiedziała, kiedy ta cała sytuacja zaczęła ją bawić, ale że ją bawiła, to fakt. Schowała się w pustej beczce i z trudem się powstrzymała, żeby nie wybuchnąć głośnym śmiechem, kiedy stał o krok, rozglądając się za nią. Podbiegła do grupki mężczyzn, którzy grali na ziemi w kości. Jednemu zdarła z głowy kapelusz i wcisnęła się między nich. Mężczyźni jeszcze bardziej się skulili, żeby ją ukryć. Co więcej jeden z nich przysunął się o wiele, wiele za blisko i Maddie pisnęła, kiedy – jak jej się wydawało, choć nie była tego zupełnie pewna – któryś uszczypnął ją w udo. Podskoczyła i zobaczyła kapitana, który obejrzał się i ją dostrzegł, więc znowu puściła się pędem przed siebie.

Wpadła do jednego z licznych namiotów, w których sprzedawano alkohol, stanęła przy wysokim, prymitywnym barze i wyszeptała:

– Whisky.

Jednym haustem wychyliła zawartość, wyciągnęła szklankę po dolewkę, kiedy w wejściu zobaczyła kapitana Montgomery'ego.

– On płaci – zawołała i wybiegła z namiotu.

Barman i kilku mężczyzn przytrzymało kapitana, który grzebał po kieszeniach, szukając pieniędzy, żeby zapłacić za whisky.

Na zewnątrz poprosiła dwóch ludzi, żeby podsadzili ją na dach jednego z nielicznych budynków w Denver City, który takowy posiadał. Mężczyźni ochoczo przystali, nie obyło się jednak bez obmacywania.

Stojąc na szczycie domu, przypatrywała się, jak kapitan się za nią rozgląda. Musiała zakryć usta dłonią, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Głęboko zaczerpnęła tchu, wyciągnęła ramiona i odchyliła głowę. Po raz pierwszy od wielu miesięcy cudownie się bawiła.

Jak bezcenna jest wolność – pomyślała.

Kiedy otworzyła oczy, kapitan Montgomery stał pod budynkiem i patrzył na nią.

– Oho! – zawołała ze śmiechem i pobiegła na drugi koniec budynku. Tam po stercie beczek i starych kół od powozów zsunęła się na dół.

Kiedy jednak stanęła na ziemi, kapitan Montgomery już na nią czekał. Puściła się pędem, ale chwycił ją za spódnicę] i przyciągnął do siebie.

Broniła się zaciekle. O, jakże się broniła! Ale kapitan osłaniał twarz przed jej atakami, wreszcie złapał ją wpół i przerzucił przez kolano.

– Spróbuj mnie ugryźć, a przez tydzień nie będziesz mogła siedzieć, zrozumiano?

Kiedy wziął ją pod pachę, poczuła się jak wór z jęczmieniem, zdawała sobie jednak sprawę, że mężczyzna jest bardzo zły, a reakcji rozzłoszczonych mężczyzn często nie dawało się przewidzieć. Dlatego zamiast się szarpać, zawisła, bezwładnie, tak że musiał dźwigać cały jej ciężar. To jednak wyrażnie nie sprawiało mu różnicy. Przeniósł ją przez miasto i ruszył w stronę lasu.

Kiedy wreszcie znaleźli się w pewnej odległości od hałaśliwego miasteczka, upuścił ją na miękką trawę.

– Kapitanie Montgomery…

– Niech się pani nie odzywa! Niech się pani nie odzywa! Miałem pani pilnować i będę to robił, choćby nie wiem ile miało mnie to kosztować. Pani może uważa tę swoją eskapadę za zabawną wycieczkę, ale nie zdaje sobie pani sprawy, co jej groziło. Nic pani nie wie o tych ludziach. Mogli…

– To pan nic nie wie – odparła spokojnie i wyciągnęła się na trawie.

Ruch na świeżym, rozrzedzonym górskim powietrzu sprawił, że czuła się cudownie. Po raz pierwszy, od kiedy dowiedziała się o porwaniu Laurel, nie miała wrażenia, że jest niczym mocno naprężona struna.

– Och, kapitanie, czy pan nie ma za grosz poczucia humoru? Nic a nic? – spytała leniwie.

Po raz pierwszy od wielu lat widziała nad sobą leśne kwiaty, korony drzew i błękitne niebo.

Przez chwilę nie odpowiadał. Nie patrzyła na niego. Nagle okazało się, że leży obok niej.

– Wbrew pozorom posiadam duże poczucie humoru. Ale ostatnio jakby je zatraciłem.

– Naprawdę? – powiedziała zachęcająco, ale on milczał. Głęboko wciągnęła czyste powietrze. – Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś, kto nazwał swego konia Diabłem, mógł mieć poczucie humoru. Na ile zdążyłam pana poznać, składa się pan wyłącznie z poczucia obowiązku. Jedyną metodą postępowania z kobietami jest zastraszanie ich i upokarzanie. Oczywiście, niektóre mogą to lubić, ale chyba nie może się pan pochwalić zbyt wieloma sukcesami na tym polu.

– Nie zna mnie pani. – W głosie Ringa zabrzmiał gniew. – Nic pani o mnie nie wie.

– W takim razie jest jeden jeden, bo pan też nic o mnie nie wie.

Oparł się na łokciu, spojrzał na nią uważnie, ale ona wpatrywała się w niebo.

– Nie, tu się pani myli. Prawda jest taka, panno La Reina, że wiem o pani bardzo dużo,

Zaśmiała się pogardliwie.

– Nic pan nie wie. Zupełnie nic. Przekręcił się na plecy.

– Założymy się?

– Znowu chce mi pan zaproponować pójście do łóżka? – spytała z goryczą.

– Nie. Założymy się o coś znacznie ważniejszego – Nie zwrócił uwagi na spojrzenie, jakie mu rzuciła. – Przez dwadzieścia cztery godziny nie będzie pani uciekać. Przez dwadzieścia cztery godziny będę spokojny, że nie zrobi pani nic głupiego.


– I to pan określi, co uważa za głupie? -Tak.

– A co ja dostanę?

– Przez dwadzieścia cztery godziny będę się trzymał od pani z daleka.

Uśmiechnęła się do wierzchołków drzew.

– I to wszystko, żeby się przekonać, czy wie pan coś o mnie, czy nie?

Niewiele ryzykowała. Po pierwsze kurier miał jej dostarczyć listy tutaj, w Denver City dziś wieczorem. Bez wątpienia będzie to mógł zrobić tuż pod nosem kapitana. Po drugie zaś, z jej obserwacji wynikało, że kapitan nie widzi dalej niż poza czubek swojego nosa. Pewnie uważał kobiety za wątłe istoty, miał też wyrobioną, jednoznaczną opinię o śpiewaczkach operowych.

– Zgoda, umowa stoi. Cóż, więc pan o mnie wie?

Po pierwsze jeśli pani jest księżniczką, to ja jestem królową Wiktorią. Prawie nic pani nie wie o dziedziczeniu tytułów i nic pani nie wie o Lanconii. A broszka, którą pani… zgubiła, ta, która należała niegdyś do jej babki, to co prawda ładna błyskotka, ale ani brylanty, ani perły nie były na miarę prawdziwej księżniczki. Za to doskonałe zna pani te tereny. Chodzi pani po górach, tak jakby się tu urodziła i wychowała. Trzyma się pani w siodle lepiej niż niejeden mężczyzna i potrafi wychylić szklankę bimbrowatej whisky, jakby to był dla niej chleb powszedni. I jak mi idzie?

– Na razie nie usnęłam z nudów.

– Potrafi też pani bez trudu porozumieć się z Indianami. To dziwne u Europejki, prawda? Nie zna pani najlepiej Sama ani Franka, nie przepada też pani za Edith. Zdziwiłbym się, gdyby to pani sama ich wybrała. Czy mam rację?

– Może.

– Zaraz, co jeszcze? Moim zdaniem jest pani dziewicą, albo niemal dziewicą.

– To mi się nie podoba, kapitanie.

Zaczęła wstawać, ale jej nie pozwolił.

– Oczywiście, nie chciałem pani obrazić. Jestem przekonany, że kobieta tak piękna jak pani miała mnóstwo propozycji, ale nie sądzę, żeby mężczyźni ją zbytnio interesowali.

– Na pewno nie interesują mnie mężczyźni, którzy stosują wobec mnie przemoc. A teraz muszę już wracać do obozu.

Przytrzymał ją za ramię.

– To jeszcze nie koniec. I chciałbym przypomnieć, że to pani pierwsza powiedziała, że nic o niej nie wiem. Gdzie to myśmy stanęli? Aha, i ktoś panią szantażuje. Nie wiem jeszcze dlaczego, ale z pewnością nie jest to były kochanek.

Nie, to coś o wiele, wiele poważniejszego. Niełatwo panią przestraszyć, ale śmiertelnie się pani boi tego, co się teraz dzieje.

Maddie nie odpowiedziała. Nie mogła. Bardzo delikatnie, miękko ujął jej rękę.

– Jestem człowiekiem honoru… Maddie. – wyszeptał, używając imienia, którym zwracała się do niej Edith. – Jeśli powierzysz mi swój sekret, zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ci pomóc, ale musisz roi zaufać.

Wymagało od niej wielkiego wysiłku woli, żeby nie wyznać mu prawdy o Laurel. Chciała zwierzyć się komuś, kto mógłby ją zrozumieć. Kto zareagowałby inaczej niż Edith, która wzruszała ramionami. Potrzebowała też rady. Co zrobić, jeśli dotrze do trzeciego obozu i nie pokażą jej Laurel? A co, jeśli…?

Żeby nie ulec pokusie, zerwała się na nogi i stanęła nad Ringiem.

– Świetnie, kapitanie Montgomery, doskonale. Gdyby zdecydował się pan porzucić karierę wojskową, czeka pana wielka przyszłość na scenie. – Wyprostowała się i spojrzała na niego z góry. – Zapomina pan jednak o tym, co dla mnie najważniejsze: o moim glosie. Dopóki pan nic usłyszy, jak śpiewam, nic pan nie będzie o mnie wiedział.

Uśmiechnął się do niej.

– Naprawdę pani uważa, że ta banda chciwych pijaków doceni operę?

– Tu się nie liczy opera, ani nawet melodia. Pokochają mój śpiew.

Słysząc to, roześmiał się: głośno, z całego serca.

– Na próżności pani nie zbywa.

– To nie tak – odparła z powagą. – Nie ma we mnie za grosz próżności. Mój głos to dar Boży. Gdybym twierdziła, że nie, obrażałabym Stwórcę.

– Tak też można to ująć.

Usiadła obok.

– Nie – tłumaczyła. – Mówię prawdę. Kto inny darzy nas talentami, jeśli nie Bóg? Śpiewałam, od kiedy skończyłam trzy lata. Od szesnastego roku życia występuję na scenie. Codziennie dziękuję Bogu, że pobłogosławił mnie głosem. To On mi go ofiarował i dziękuję Mu za ten dar, starając się go spożytkować.

Czuł, że Maddie rzeczywiście głęboko w to wierzy, a sposób, w jaki o tym mówiła, przekonywał go.

– I uważa pani, że ci ludzie pokochają pani pieśni? Pokochają Tra…?

– Traviatę.

– A, rzeczywiście, kobietę upadłą. Zmierzyła go bacznym wejrzeniem.

– Mówi pan po włosku?


– Troszeczkę. I sądzi pani, że poszukiwaczom złota spodobają się pani pieśni?

– Nie pieśni. Mój głos. To zasadnicza różnica.

– Dobrze – uśmiechnął się. – W takim razie niech mi pani to udowodni. Niech mi pani coś zaśpiewa.

Wstała i popatrzyła na niego z uśmiechem.

– Przepraszam, kapitanie Montgomery, że w pana zwątpiłam. Rzeczywiście, ma pan ogromne poczucie humoru. Niewiarygodne, niewyobrażalne poczucie humoru.

– A, rozumiem, potrzebuje pani… Czego? Orkiestry? Czyżby śpiewaczki operowe nie śpiewały a cappella?

– Gdybym musiała, potrafiłabym zaśpiewać i pod wodą. Ale śpiewam tylko wtedy, kiedy chcę. Gdybym zaśpiewała j dla pana, byłby to ogromny dar. Niczym pan na niego nie zasłużył.

– Za to poszukiwacze złota, którzy dadzą nędzne dziesięć dolarów, zasłużyli?

– Wieczorem będę śpiewała dla wielu, nie dla jednego słuchacza. A to ogromna, ogromna różnica.

– Rozumiem – oświadczył wyniośle, po czym wyciągnął z kieszeni duży złoty zegarek. – Dar nie dar, pora wracać do obozu i szykować się do występu.

– Ciekawe, jakim cudem przeżyłam dwadzieścia pięć lat, choć nie stał pan przy mnie, dyktując mi, co i kiedy powinnam zrobić?


– Sam nie wiem. Mnie to leż zdumiewa. Wstał, krzywiąc się z bólu.

– Czyżbyśmy się starzeli, kapitanie?

– Mam wrażenie, że wreszcie odczuwam skutki wspinania się po górach, żeby panią bronić przed nieznanymi mężczyznami, a także następstwa ugryzień, kopnięć i szturchańców, że nie wspomnę o dzisiejszej bójce z ośmioma napastnikami.

– Zawsze pan może wrócić do fortu i odpocząć.

– Harrison byłby szczęśliwy, widząc, że wracam z pod kulonym ogonem.

– Co to za Harrison!

– Odpowiem, na każde pani pytanie, jeśli pani odpowie na moje.

– Prędzej piekło wystygnie – odparta słodko i tuszyła w stronę obozu.

– Nieważne, niech pani jednak nic zapomina, że wygrałem zakład i przez dwadzieścia cztery godziny nie będzie pani uciekać.

– Nie wygrał pan, kapitanie. Już to panu wyjaśniłam. Gdyby pan powiedział: "jest pani śpiewaczką", wygrałby pan, bo śpiew to dla mnie wszystko.


– Powiedziałem już, że jest pani śpiewaczką. Odwróciła się i zmierzyła go wzrokiem.

– Nawet słowem nie wspomniał pan o moim śpiewie. Oczy mu błysnęły.

– Powiedziałem, że jest pani śpiewaczką – zniżył głos. – Która, wędruje.

Zacisnęła wargi ze złością, potem musiała ukryć uśmiech.

– Ha! – wykręciła się na pięcie i odeszła. – Sam się pan przekona – rzuciła przez ramię. – Dziś wieczorem dowie się pan, kim naprawdę jestem.

Stał, przyglądając się odchodzącej Maddie. I bez śpiewania była wyjątkowo ciekawą kobietą. Ładną, inteligentną… i w niebezpieczeństwie. Jego zdaniem dość już miała kłopotów, więcej nie potrzebowała. Podobało mu się, jak oświadczyła, że jest wielką, nie, że została obdarzona wielkim głosem. Tak bardzo go już nudziły kobiety, które nieustannie pytały, czy podoba mu się ich suknia albo fryzura. Może Toby miał rację? Twierdził, że Montgomerym za łatwo wszystko przychodziło, szczególnie jeśli chodzi o kobiety. Byli przystojni i bogaci, a to kobietom zwykle wystarcza. Toby uważał to za niesprawiedliwość, bo on nigdy nie był ani przystojny, ani bogaty, więc musiał je zdobywać, zabiegać o ich względy, starać się im przypodobać.

Ring patrzył za idącą przed nim dziewczyną. Jego uroda najwyraźniej nie robiła na niej wrażenia. Wątpił też, żeby ją obeszło, gdyby powiedział, z jak bogatej pochodzi rodziny. Zresztą, czym mógłby zaimponować komuś, kto spędził dzieciństwo w pałacu i w koronie na głowie pozdrawiał swój lud? Wybuchnął śmiechem, ale szybko nad sobą zapanował, kiedy dostrzegł spojrzenia przechodniów. To prawda, kłamała, ale interesująco i z polotem. Może rzeczywiście nie potrzebowała ochrony aż tak, jak początkowo sądził. Mimo to będzie się przy niej trzymał, choćby po to, żeby zobaczyć, co jeszcze jej się przydarzy. Uganianie się za nią po brudnym miasteczku biło na głowę życie w wojsku, które, czego Toby nie omieszkał mu raz po raz wypominać, mogło zanudzić na śmierć nawet nieboszczyka.

Ring uśmiechnął się i obserwował, jak spódnica miękko układa się wokół krągłych bioder Maddie.

Загрузка...