5

Dobra – powiedział Ring do Toby'ego. – Zrozumiałeś, co ci powiedziałem? Zapamiętałeś wszystko?

Znajdowali się w namiocie ustawionym na tylach długiej, drewnianej kiszki, która, pewnego dnia miała stać się hotelem, dziś zaś służyła Maddie za salę koncertową.

– Jak mógłbym zapomnieć? – odparł z niesmakiem Toby. – Przez ostatnie dziesięć minut powtórzyłeś mi to ze dwadzieścia razy. Mamy pilnować spokoju, a gdyby któremuś nie spodobało się jej śpiewanie, mamy mu skręcić kark.

– Mniej więcej – potwierdził Ring, po raz kolejny spoglądając na zegarek.

– Co cię gryzie? Nigdy nie widziałem, żebyś się tak niepokoił. Zachowujesz się, jakbyś miał mieć dziecko.

– Może nie aż tak, ale jesteś blisko. Ona uważa, że tym pijakom spodoba się jej śpiew.

– Miałem ją za rozsądniejszą.

Ring westchnął.

– Żałuj, żeś nie słyszał, co mówiła. Twierdzi, że jej głos to dar Boży, Może i tak, ale dla szykownych mężczyzn, dla mężczyzn, którzy pijają szampana. Ci tutaj najchętniej obejrzeliby jej nogi.

– Niezły pomysł.

Ring łypnął na niego spod Oka.

– Nie wszyscy są tacy święci jak ty – zauważył Toby. – Słyszałem o waszej dzisiejszej gonitwie po mieście. Pierwszy raz uganiałeś się za kobietą, i to jeszcze przy wszystkich. Naprawdę zaniosłeś ją do lasu?

Ring nie odpowiedział, tylko ponownie zerknął na zegarek.

– I co żeście tam porabiali?

– Rozmawialiśmy – warknął Ring. – Po prostu rozmawialiśmy. Próbowałeś tego kiedyś?

– A po co? Dość się nasłucham gadaniny w wojsku. A pocałowałeś ją chociaż?

– Toby, zamknijże się.

Toby szeroko się uśmiechnął.

Maddie po raz kolejny przejrzała program występu. Zaśpiewa kilka znanych arii o łatwo wpadającej do ucha melodii, trochę pieśni, które pokazywały możliwości jej głosu, a na koniec Wspaniała Ameryko.

Frank zdobył skądś pianino – odrapane i zniszczone po podróży ze wschodu – i próbował je nastroić. Zresztą całkiem nieźle mu to szło. Frank był dość zdolny i Maddie przypuszczała, że kiedyś mógł być muzykiem, ale wkraczając na ring porzucił tę karierę. Nigdy pytała go o przeszłość. Twarz taka jak jego odstraszała od zwierzeń.

Podniosła wzrok, gdy do – prowizorycznej garderoby urządzonej za tylnym wejściem nie wykończonego budynku wkroczył kapitan Montgomery, a za nim Toby.

– Jest wyszynk – oświadczył ponuro kapitan. – Oprócz tego grają w karty. Nie są przyzwyczajeni do prawdziwej, kulturalnej rozrywki. Razem z Tobym postaramy się nad nimi zapanować, ale niczego nie mogę obiecać.

– Ja nad nimi zapanuję, kapitanie. Mój głos i ja zapanujemy nad tymi ludźmi.

Posłał jej spojrzenie, które wyraźnie mówiło, co sądzi o jej inteligencji, po czym uśmiechnął się i mrugnął.

– Jasne. Oczywiste. Bóg z pewnością porazi gromem tych, którzy będą się źle zachowywać.

– Precz – powiedziała cicho. – Wynosić się stąd! Skłonił się jej kpiąco i wyszedł z namiotu, ale Toby się zawahał.

– Potrafi człowieka wściec, prawda, psze pani?

– Jeszcze jak. Słuchaj, Toby, czy ktoś kiedykolwiek powiedział mu, że się myli?

– I to niejeden, ale w końcu zawsze się okazywało, że to on miał rację.

– Nic dziwnego, że rodzina wysłała go do wojska. Toby zachichotał.

– Psze pani, oni w jego rodzinie są wszyscy tacy samu

– Nie wierzę. Że też ziemia ich jakoś jeszcze znosi?


– Rzeczywiście – uśmiechnął się Toby. – Powodzenia dziś wieczorem.

– Dziękuję.

Wchodząc na scenę, którą zbudowano dziś po południu pod czujnym okiem Sama, Maddie rzeczywiście była trochę niespokojna i zdawała sobie sprawę, że to zasługa kapitana Montgomery'ego. Stał teraz w głębi dużej sali, w której zgromadziło się ze trzy setki mężczyzn. Na biodrach miał pistolet, u boku szablę i dwa noże pod ręką. Wyglądał, jakby miał stawić czoło załodze piratów. Z drugiej strony pomieszczenia znajdował się Toby i dłubał w zębach nożem wielkości rzeźniczego topora.

Boże, bądź miłościw – pomyślała – będę śpiewała w więzieniu, ale tu wyjątkowo więźniowie są szczęśliwi, a strażnicy nawiedzeni.

Zaczęła program od pięknej arii Ah, fors' e lui z Traviaty. Zdążyła jednak zaśpiewać tylko kilka linijek, kiedy z tyłu zrobiło się zamieszanie. I to wszystko przez kapitana Montgomery'ego. Jakiś biedny, zmęczony chłopina za mocno oparł się o krzesło, krzesło się rozleciało i spadł na podłogę. W mgnieniu oka kapitan stał przy nim z wyciągniętym pistoletem.

– Bójka! – wrzasnął ktoś i zaczęła się awantura.

Pięści poszły w ruch, krzesła fruwały po sali.

Co zrobić z bandą niegrzecznych chłopaków? – zastanawiała się Madzie.

Przywołać ich do porządku, ot co – odpowiedziała sobie.

Wciągnęła powietrze, wzięła głęboki, bardzo głęboki oddech, napełniający tlenem płuca, tak jak ją nauczono, potem wydała z siebie czysty, przenikliwy, bardzo głośny dźwięk.

Mężczyźni, którzy stali najbliżej, zareagowali natychmiast. Zatrzymali się w pół ruchu, pięści co prawda ciągle trzymali przed nosem przeciwnika, ale całą uwagę skupili na Madzie, wpatrując się w nią szeroko otwartymi oczami.

Madzie trzymała nutę i coraz więcej mężczyzn odwracało się w jej stronę. Ci z przodu zaczęli klaskać w rytm, ci, którzy siedzieli w środku, tupali do taktu. Wreszcie do tych z tyłu dotarło, co się dzieje i w końcu przestali rzucać się do gardła ludziom, którzy jeszcze przed godziną byli ich przyjaciółmi.

– Niech mnie licho porwie! – powiedział Toby, przyglądając się jak Madzie ciągle śpiewa tę samą nutę, i śpiewa, i śpiewa.

Ring puścił czuprynę mężczyzny, którego właśnie walił po twarzy i spojrzał na kobietę. Nie było już na Sali człowieka, który by jej nie słuchał.

A Madzie nadal trzymała nutę. Trzymała. Trzymała. Po policzkach spływały jej łzy. Płuca miała puste, ale mimo to ciągnęła. Wycisnęła powietrze z każdej cząstki ciała: nóg, ramion, czubków palców. Palców u nóg, nawet końcówek włosów. Wyśpiewała z siebie wszystko, podczas gdy mężczyźni akompaniowali rytmicznym klaskaniem. Raz, dwa, trzy, cztery. Trzymała nutę. Kręgosłup przytykał jej do pępka. Gorset miała luźny. A mimo to nadal śpiewała tę jedną nutę.

Po drugiej chwili wyrzuciła ramiona w górę i zacisnęła dłonie. Wszystko ją bolało, czuła każdy mięsień ale nie puściła tej nuty.

Odchyliła głowę, potem szybko, gwałtownie złączyła pięści, zgięła łokcie, przyłożyła ręce do czoła i koniec!

Umilkła. Przez chwilę wydawało jej się, ze upadnie. Chwytała powietrze niczym tonący – a tłum oszalał. Krzyczeli strzelali z pistoletów, strzelb, dubeltówek. Chwycili się za ramiona i tańczyli. Może i byli niewykształceni, może ich morale pozostawiało wiele do życzenia, ale z pewnością natykając się na coś cudownego, potrafili to docenić.

Kiedy wreszcie Maddie doszła do siebie, spojrzała ponad głowami radosnej widowni na kapitana Montgomery'ego stojącego w głębi sali. Tak samo jak wszyscy mężczyźni miał szeroko otwarte ze zdumienia oczy. Posłała mu najbardziej zwycięski uśmiech, na jaki ją było stać, i wskazała na niebo. Odpowiedział uśmiechem, jedną rękę położył na piersi, drugą na plecach i nisko się jej pokłonił. Kiedy się wyprostował, skłoniła się wyniośle niczym prawdziwa królowa.

Potem wszyscy ci samotni, zmęczeni, na wpół pijani mężczyźni należeli do niej. Śpiewała, a oni słuchali. Maddie często denerwowało, że Amerykanie mają takie dziwne wyobrażenie o operze. Zdawali się sądzić, że opera to coś dla królów, dla oświeconych, a przecież jej początki były bardzo zwyczajne: proste historie dla prostych ludzi.

Opowiedziała słuchaczom o biednej Elwirze, która nie mogła mieć mężczyzny, którego kochała, a potem zaśpiewała Tui la voce sua soave, scenę obłąkania młodej kobiety. Pod koniec niektórzy ocierali łzy.

Zaśpiewała Una voce poco fa, uprzednio wytłumaczywszy, że Rosina przysięga, iż bez względu na przeciwności, poślubi swego ukochanego. Uznali, że to rozsądniejsze, niż postradać zmysły.

Po sześciu ariach mężczyźni domagali się bisów. Od kiedy opuściła dom rodzinny, nie spotkała się z równie żywo reagującą i szczerą publicznością*

– Oszalej jeszcze raz! – krzyczeli.

– Nie, wyjdź za szlachcica! – wołał ktoś inny. Śpiewała już prawie cztery godziny, kiedy na scenę wyszedł kapitan Montgomery i oświadczył, że przedstawienie dobiegło końca. Wygwizdali go, tupali. Maddie w pierwszej chwili chciała powiedzieć, że to ona decyduje, kiedy skończyć, ale wygrał zdrowy rozsądek. Wdzięcznie ujęła podane sobie ramię i dała się poprowadzić przez drzwi do namiotu, który służył jej za garderobę.

Za sobą słyszała wiwatowanie, wzmocnione strzałami z broni. Widownia nie składała się już tylko z trzystu słuchaczy. W czasie występu setki innych cicho, na paluszkach wsunęło się do sali, a kiedy mężczyźni przestali się tam mieścić, weszli na mury i na nich przysiedli. Otworzyli drzwi i siedząc albo stojąc przysłuchiwali się jej pieśniom.

– Muszę zaśpiewać na bis – powiedziała Maddie, ale kapitan Montgomery szybko ją zatrzymał.

– Nie, nie ma mowy. Jest pani zmęczona. To musi być ogromny wysiłek, tak śpiewać.

Spojrzała na niego. W jego oczach dostrzegła podziw i uznanie.

– Dziękuję – szepnęła i lekko się o niego oparła.

Jej byłego agenta nigdy nie obchodziło, czy jest zmęczona albo źle się czuje. Uważał, że śpiewanie to zmartwienie Maddie, nie jego. Nigdy się nie sprzeciwiał, kiedy twierdziła, że jest zbyt chora, żeby występować – co zresztą rzadko się zdarzało. Jego zadaniem było organizowanie występów i pilnowanie wpływów z kasy. Okazało się, że to miłe uczucie, mieć kogoś, kto zdaje sobie sprawę, że mogła się poczuć zmęczona. Uśmiechnęła się do Ringa.

– Tak, rzeczywiście jestem zmęczona. Może zechciałby pan, kapitanie, dołączyć do mnie i wychylić kieliszeczek porto. Zawsze wożę ze sobą najlepszy portugalski portwajn i zawsze po występie piję kieliszek. To pomaga na gardło.

Otaczały ich setki strzelających mężczyzn, ale nie zwracali na nich uwagi. Światło księżyca lśniło w załamaniach jedwabnej różowej sukni Maddie, z której wychylały się białe, krągłe, gładkie ramiona.

– Chętnie – odparł cicho.

Przytrzymaj płachtę namiotu, Maddie już miała wejść, kiedy w środku dostrzegła tego strasznego człowieka, który wiedział, gdzie jest Laurel. Mierzył z pistoletu prosto w Maddie i wiedziała, że jeśli nie pozbędzie się Ringa, najprawdopodobniej oboje zginą. Odwróciła się i wyrwała kapitanowi płachtę namiotu.

– Czyżby próbował pan mnie uwieść, kapitanie? – odezwała się do niego ostro. – Dlatego chciał pan, żebym zeszła ze sceny?

– Ależ nie, sądziłem…

– Nie? A czegóż innego chcą mężczyźni? Czy nie dlatego niósł mnie dziś pan przez całe miasto? Okazuje pan troskę wyłącznie po to, żeby mnie zdobyć. Otóż, radziłam sobie z mężczyznami takimi jak pan. Można ich znaleźć wszędzie.

Widziała, jak po każdym jej słowie kapitan coraz bardziej się prostuje, wreszcie staje na baczność. Jej samej nie podobało się to co mówiła, bo musiała przyznać, że do tej pory wszystko, co robił, rzeczywiście miało służyć jej obronie. Jednak musiała się go pozbyć! Ten człowiek w namiocie mógłby zabić jedno z nich albo oboje i nikt by tego nie zauważył w tym hałasie.

– Czyż nie tak, kapitanie? Uważa pan, że taka wędrowna śpiewaczka jak ja to łatwy kąsek?

Zdawała sobie sprawę, że to bezsensowne stwierdzenie, skoro kilka godzin temu oświadczył, że jego zdaniem jest dziewicą.

– Czyżby to nadzieja zyskania mych wdzięków powstrzymywała pana przed powrotem do wojska?

Spojrzał na nią. Jego twarz była zacięta i zimna.

– Przepraszam, jeśli dałem powody do podobnej oceny mego charakteru. Poczekam, aż… wypije pani swe porto i odprowadzę ją do obozowiska.

Przytknął rękę do kapelusza, obrócił się na pięcie i szybko odszedł.

Maddie nie chciała się zastanawiać nad tym, co przed chwilą powiedziała. Po prostu musiała to zrobić i koniec. Mężczyzna czekał na nią w namiocie, wsuwał, pistolet za pas.

– Szybko myślimy, co?

– Jeśli trzeba.

Podeszła do kufra, który przyniósł Sam, i spod bielizny wyjęła list. Mężczyzna wyciągnął zza koszuli kartkę. Była złożona jak list, ale nie zaadresowana. Maddie z trudem się powstrzymała, żeby nie okazać obrzydzenia, kiedy brała pomiętą, zapoconą kartkę. Najchętniej trzymałaby ją koniuszkami palców, jak najdalej od siebie.

Prychnął, jakby czytał w jej myślach, potem wyjął zza koszuli drugą kartkę i podał Maddie.

Podeszła z nią do latarni, którą przykręciła tak, żeby z zewnątrz nie dostrzeżono cieni dwóch sylwetek. Zobaczyła mapę. Jutro miała śpiewać w osadzie na przełęczy Tarryall, a dwa dni później w odległym miasteczku Pitcherville. Z Pitcherville miała pojechać siedemdziesiąt kilometrów w góry i dostarczyć list.

– Czy będzie tam Laurel? – spytała mężczyznę. – Powiedziano mi, że zobaczę ją po trzecim występie.

– Jeśli trafi pani na miejsce.

– Z pewnością trafię.

– Sama? Nie radzę się pokazywać z przystojnym panem kapitanem, inaczej wszyscy troje stracicie życie.

– Nie moglibyście zabić dziecka! Mężczyzna zachichotał.

– Po tym, co przeszła, może i wolałaby zginąć. Słysząc to, Maddie rzuciła się na niego, ale on chwycił ją w ramiona i bez trudu przytrzymał.

– A może buziaka, co?

Jakiś czas potem Maddie wynurzyła się z namiotu. Kapitan Montgomery czekał, żeby odprowadzić ją do obozu. Szli w milczeniu. W końcu ciszę przerwał Ring.

– Chyba niezbyt pani smakował ten portwajn. Ciągle wyciera pani usta.

– Nie pańska sprawa, co robię albo nie!

Kiedy znalazła się przed swoim namiotem, kazała Edith nastawić garnki w wodą.

– Chcę się wykąpać.

– Cała? – spytała Edith.

– Tak. W jak najgorętszej wodzie. I aż po brzegi wanny. Weszła do środka…


– Co ją gryzie? – zastanawiaj się Toby. – Myślałem, że była naprawdę szczęśliwa.

– Bo była – odparł sztywno Ring. – Dopóki nie uznała, te mam względem niej nieuczciwe zamiary.

– Widać nic zna cię dobrze, co?

Toby chciał, żeby zdanie zabraniało jak obelga, ale Ringi inaczej je odebrał.

– Nie, nie zna. Najpierw zaprasza mnie na porto, a chwilę potem zagląda do namiotu i zachowuje się, jakbym ją napastował. Nigdy nie zrozumiem tej kobiety. To… – urwał. – Ależ ze mnie głupiec. Toby – powiedział i ruszył pędem z powrotem.

Czterej mężczyźni rozbierali namiot, który ustawiono dla Maddie, Ring przy świetle latarni przyglądał się ziemi. Była zbyt podeptana, żeby odróżnić ślady, ale znalazł końcówkę cygara.

– Czy to któregoś z was? – spytał ludzi, sprzątających namiot.

– Nu, możesz se wzionć.

– Nie, chodziło mi o to, czy któryś z was to palii. Jeden z mężczyzn popatrzył znacząco na kolegę.

– Co, odstawiła cię ta ślicznotka śpiewaczka? Ten drugi dopiero co sobie poszedł.

– Widzieliście, jak ktoś wychodził z namiotu?

– Nic żeśmy nie widzieli. Joe, widziałeś coś?

Ring wiedział, że mężczyźni z dobrej woli niczego mu nie powiedzą. Zakochali się w Maddie i będą jej strzec. Chwycił jednego z nich za kołnierz.

– Chcesz mieć nadal gładziutką buziuchnę? To powiedz, coś widział. Ten człowiek próbuje ją zabić!

Ring poczuł na głowie cztery pistolety. Mężczyźni odciągnęli kurki. Ich towarzysz wyrwał mu się z rąk.

– Czego żeś od razu nie powiedział? Dopiero co widziałem, jak wychodził. To nikt stąd.

Ring przyglądał się mężczyznom, którzy nadal w niego mierzyli. Nie byli niebezpieczni, dopóki któremuś z nich coś nie groziło.

– Niski? Wysoki?

– Średni. Taki normalny.

– Blondyn? Brunet?

– Przeciętny.

– Niech to diabli! – zaklął Ring i zgniótł w dłoni peta. Zostawił mężczyzn i szedł przeklinając się w duchu. Co się z nim dzieje? Przecież wiedział, że Maddie zawsze kłamie, a tym razem jej uwierzył. Gdyby nie to, że i tak był posiniaczony, przyłożyłby sobie za to, że dał się nabrać. Uraziła jego dumę. Wystarczyło parę obraźliwych zdań, a poszedł sobie jak nadęty chłopczyk.

Co, a raczej kto – był w namiocie? Czy mężczyzna trzymał broń? Mogła to dostrzec, kiedy uniósł połę. Czy przez to, że go rozzłościła, ocaliła mu życie? Ring zdał sobie sprawę, że gdyby pozwoliła mu wejść do namiotu – a nie spodziewał się żadnego niebezpieczeństwa – prawdopodobnie teraz by nie żył.

Głupiec – pomyślał. Jakiż ze mnie cholerny głupiec, że jej nie przejrzałem!

Nagle stanął w miejscu. Przypomniał sobie, jak Maddie ocierała usta, jak po powrocie zażądała kąpieli. Czym ją szantażowano? Co takiego ci ludzie mieli, że im ustępowała? W miarę jak zbliżał się do obozu, zwalniał kroku. Sam i Frank zupełnie się nie sprawdzali w roli strażników. Niestety, on też okazał się niewiele lepszy. Tak go oczarował jej głos, że zapomniał o swoich domysłach, zapomniał o grożącym Maddie niebezpieczeństwie.

Kiedy dotarł na miejsce, w pierwszym odruchu chciał się wedrzeć do jej namiotu i zażądać, by natychmiast wyjaśniła, co tu się dzieje. Ale w jaki sposób zmusić ją do wyznania? Siłą? Choć bywało, że nie popisywał się szczególną bystrością, Maddie go przejrzała. Od początku wiedziała, że jej nie skrzywdzi. Nigdy się go nie bała. I słusznie, bo nigdy w życiu nie skrzywdziłby kobiety.

Co więc ma zrobić, żeby zaufała mu na tyle, by wyznać prawdę? Ledwo to pomyślał, wiedział, że chodzi o jedno: żeby mu zaufała. Musiała mu zaufać.

Zobaczył Edith wychodzącą z namiotu.

– Skończyła się już kąpać?

– Tak, a ja jestem wykończona od noszenia wiader.

Ring wydobył z kieszeni złotą monetę i podał dziewczynie.

– Rób wszystko, czego zapragnie.

– Zrobiłabym wszystko, czego ty byś zapragnął – mruknęła uwodzicielsko.

Ring nie zwrócił na nią uwagi i wkroczył do namiotu.

– Kapitanie Montgomery! – zawołała ostro Maddie. -Jak pan śmie…

– Przyszedłem po obiecany portwajn. Oczywiście o ile mój poprzednik wszystkiego nie wypił.

– Za nic nie dałabym mu mojego portwajnu.

Gwałtownie zasłoniła usta.

– O? A więc co pani mu dała? Odwróciła wzrok.

– Nie wiem, o czym pan mówi. Wybaczy pan, kapitanie, ale jestem zmęczona i chcę już iść spać. Rozłożył mały stołek i usiadł.

– Proszę uprzejmie, ale ja będę czekał na swoje porto. – Uśmiechnął się. – Nie napiłaby się pani czegoś? Uspokoiłaby się pani.

– Jestem zupełnie spokojna. Zawsze po występach tak się zachowuję,

– Doprawdy? A może sprawił to pocałunek tamtego mężczyzny?

Maddie nie patrzyła na niego. Na wspomnienie dotyku tamtego strasznego człowieka zaczęła drżeć. Nigdy wżyciu nikt jej nie dotknął, jeśli sobie tego nie życzyła. Już od dziecka wiedziała, że jest inna, wyjątkowa i odnosiła się do siebie z szacunkiem. Jako dwudziestolatce zdarzyła jej się krótka szamotanina na kanapie z francuskim księciem, uznała jednak to doświadczenie za tak nieprzyjemne, że nigdy nie chciała go powtórzyć. Mężczyznom wystarczał jej śpiew; nie musiała dawać im niczego więcej.

Ale dzisiejszej nocy… Dobry Boże, dzisiejszej nocy ten mężczyzna jej dotykał. I możliwe, że posunąłby się dalej, gdyby do namiotu nie wpadła Edith.

Teraz, czując, jak opasuje ją ramię mężczyzny, przeraziła się i zaczęła wyrywać.

– Ciii… To tylko ja – uspokajał ją Ring. – Nic już pani nie grozi. Ma pani cudowny głos, prawdziwy dar Boży. Nigdy nie słyszałem nic równie wspaniałego jak pani śpiew dziś wieczorem. Co to była za aria o tej kobiecie, która oszalała?

– Tui la voce sua soave – odpowiedziała z głową wtuloną w jego tors.

– „To najpiękniejszy…"? – zaczął, specjalnie źle tłumacząc.

– Nie. „W tych najczulszych słowach…"

– A, rzeczywiście. Moja ulubiona aria. Uśmiechnęła się do niego.

– Na razie. Jeszcze pan nie słyszał wszystkiego.

– Ależ tak. Słyszałem to w wykonaniu Adeliny Patti.

– Co! – Odsunęła się od niego gwałtownie. – Patti? Tego wyjca? Jej fis to istna rozpacz, ona się nadaje wyłącznie do chóru.

– Mnie się podobała.

– Ale bo co też pan może wiedzieć o operze. Jest pan zwykłym amerykańskim żołnierzem, podczas gdy ja…

– Jestem księżniczką z Lanconii?

Popatrzył na nią, unosząc jedną brew. Nagle zrozumiała, do czego zmierzał. Kiedy wszedł do namiotu, trzęsła się, była bliska łez, teraz jednak czuła się lepiej, znacznie lepiej.

– Co by pan powiedział na kieliszeczek porto, kapitanie?

Wiedział, że zrozumiała, i od razu poczuł się lepiej.

– Wołałbym pieśń. Ale tylko dla mnie.

– Ha! – zawołała, ale uśmiechała się do niego. – Aby na to zasłużyć, trzeba zgładzić kilka smoków. Dziś zarobił pan na kieliszek portwajnu. Ale jest to najlepsze porto na świecie.

Pochlebiało jej, że od wyśmiewania się z jej głosu przeszedł do pragnienia, by śpiewała tylko dla niego.

– W takim razie muszę się tym zadowolić, ale jeszcze zarobię na tę pieśń.

Wlała gęstego portwajnu do dwóch kryształowych kieliszków, które trzymała w specjalnej kasetce, chroniącej je przed stłuczeniem.

– Za prawdę – powiedział, wznosząc toast.

Maddie wypiła, cały czas czekała jednak na grom, który by ją poraził. Wątło uśmiechnęła się znad kieliszka do mężczyzny i poprzysięgła sobie, że za nic nie wyzna mu całej prawdy.

Następnego dnia wyruszyli w drogę i Maddie znowu utknęła w kołyszącym się powozie, gdzie towarzyszyła jej chrapiąca Edith. Kapitan Montgomery prosił, by pozwoliła mu się dosiąść, ale się nic zgodziła. Bardzo chętnie spędziłaby ten czas w jego kompanii, porozmawiała, ale i tak zbyt wiele rzeczy już z niej wyciągnął.

Późnym rankiem Frank zatrzymał powóz i do okna podszedł kapitan,

– Obawiam się, że muszę panią prosić o przysługę. Toby nie czuje się najlepiej, czy mógłby wsiąść do środka?

– Oczywiście, obok Edith jest miejsce.

– I o to właśnie chodzi – mruknął Ring.

– Przepraszam?

Pokazał, żeby się ku niemu nachyliła,

– Moim zdaniom są w sobie zakochani – wyszeptał jej do ucha.

– O?

Wyprostowała się i powiodła wzrokiem od Edith do Toby'ego, który wyglądał zupełnie zdrowo. Ring znowu na nią skinął.

– Chcą zostać sami. Nadal nie rozumiała.

– Może pani jechać ze mną.

– Rozumiem. Jeśli próbuje pan w ten sposób naciągnąć mnie na jakieś sam na sam…

– Może się pani przejechać na moim koniu.

Nie pytała, skąd wie, że poradziłaby sobie z jego ogierem, ani jak się domyślił, że o tym marzyła. Nie zamierzała odrzucić takiej propozycji. Tak szybko otworzyła drzwiczki powozu, że uderzyła Tob’ego w ramię.

– Przepraszam, nie…

Ring niemal ściągnął Toby'ego z konia i wrzucił do środka, po czym zatrzasnął za nim drzwi.

– Edith go opatrzy.

Zapraszającym gestem wskazał swojego wspaniałego wierzchowca. Uśmiechnęła się do konia.

– Do mnie. Diabeł – zawołała, ale koń ani drgnął. – Diabeł?

Ring zdjął kapelusz i podrapał się po głowie.

– Niech pani spróbuje… eee… Kary. Popatrzyła na niego.

– Kary?

– To nie był mój pomysł. To imię wymyśliła moja siostra. Bracia chcieli go nazwać Błyskawica. Uznałem, że z dwojga złego Kary będzie lepsze.

– Nie Diabeł?

Wpatrzył się w swój kapelusz.

– Rodzina by mnie wyśmiała. Gotowa do jazdy?

– Chodź tu, Kary! – zawołała i koń podbiegł do niej, minął wyciągniętą rękę i zaczął ogryzać czerwoną farbę powozu.

Roześmiała się, wzięła cugle i wskoczyła na siodło.

– Do tej pory tylko ja na nim jeździłem, więc początkowo może go dziwić taki lekki jeździec – mówił Ring, skracając strzemiona. Poklepała konia po karku.

– Poradzę sobie. Ojciec nauczył mnie, jak się jeździ konno. Jakoś się dogadamy, prawda, ty wielki, wspaniały mężczyzno?

Frank spojrzał na Ringa. Ring pokręcił głową. Kobiety i konie!

Maddie doskonale radziła sobie z wierzchowcem. Co za cudowne uczucie znowu siedzieć na grzbiecie wspaniałego, pełnego temperamentu konia! Tak szybko ruszyła w górę stromego zbocza, że Ring, który dosiadł konia Toby'ego, z trudem dotrzymywał jej kroku. Jakże chętnie wypróbowałaby Karego na otwartej przestrzeni, ale w Górach Skalistych trudno było o równy teren.

Kiedy Ring wreszcie do niej dołączył, uśmiechała się szeroko.

– To musi być wspaniałe uczucie, wrócić do krainy swego dzieciństwa – powiedział naturalnym tonem.

– O tak, czuję się niebiańsko. Powietrze jest takie chłodne i czyste, a…

Uświadomiła sobie, że znowu dała się złapać. Spojrzała na kapitana, który uśmiechał się zarozumiale. Odwróciła wzrok.

– Kapitanie, jak pan właściwie się nazywa? Oprócz „chłopca", jak o panu mówi Toby.

– Albo „diabła wcielonego", jak o mnie mówi pani? Nadal na niego nie patrzyła.

– Ring.

Odwróciła się i przyjrzała ze zdziwieniem. – Ring? Rozumiem. A ci pańscy liczni bracia i siostry jak się nazywają? Rękawice, Sznury, a może Talk? Zachichotał.

– Nie, tak naprawdę nazywam się Christopher Ring Montgomery. Moje drugie imię zaczyna się na "h", ale się go nie wymawia. Matka zawsze pisała zamiast „h" apostrof.

Przez chwilę milczała, rozkoszując się powietrzem i wspaniałym rumakiem, na którym siedziała.

– Skąd się wzięło to imię?

– Mój ojciec ma wielką, starą Biblię rodzinną, a w niej aż się roi od dziwacznych imion.

– Na przykład?

– Jarl. Raine. Jocelyn.

– Jocelyn to ładne imię.

– Ale nie wtedy, gdy nosi je chłopak, jak to ma miejsce w naszej rodzinie.

– Może powinniście wymyślić jakieś zdrobnienie, na przykład… nie wiem, może Lyn.

– Lyn! Od szóstego roku życia musiałby chodzić z pistoletem, żeby się jakoś obronić.

– Lyn jest równie dobre jak Ring. Dlaczego nie używa pan pierwszego imienia?

– Mój ojciec nazywa się Christopher. Byłbym albo „młodym Chrisem", albo, jak to zwykle w mojej rodzinie, „paniczem". Nie, Ring mi odpowiada. – Uśmiechnął się do Maddie. – A skąd się wzięło pani imię?

– Nadała mi je królowa. Wybiera imiona dla wszystkich naszych księżniczek.

– A pani siostrę, Laurel, nazwała zapewne od jakiejś lankońskiej rośliny. Założę się…

Umilkł, bo zobaczył, że nagle opuścił ją dobry nastrój. Zastanawiał się, co takiego powiedział.

– Laurel – powtórzył cicho.

Skrzywiła się.

– Niech pani patrzy! Czy to nic skowronek?

Odwróciła się, a kiedy znowu na niego spojrzała, odzyskała już panowanie nad sobą.

Laurel – pomyślał. Może to wszystko ma związek z jej siostrzyczką, Laurel?

Nie prowokował jej już do zwierzeń, pozwolił, by cieszyła się pogodnym dniem. W duchu poprzysiągł sobie jednak, że będzie jej strzegł jeszcze baczniej niż do tej pory.

Загрузка...