Rozdział 9

Nadszedł koniec marca, znowu padał śnieg, piąty raz w ciągu dziesięciu dni.

Ulica pełna była autobusów i błota pośniegowego, trąbiły klaksony, wszyscy mieli dość śniegu (i nadzieję, że to już ostatni w tym roku). W taksówce było duszno i parno, na podłodze zebrały się kałuże wody, więc Victory jechała z podkulonymi kolanami, opierając czubki zamszowych butów na tylnej części przedniego fotela, żeby zbytnio nie przemokły.

Nico ciągle pytała ją, dlaczego nie sprawi sobie auta z szoferem. Pewnie byłoby ją stać, ale Victory nie lubiła zbędnych wydatków. Uważała, że niezależnie od swoich osiągnięć, nie wolno zapominać o korzeniach. Teraz jednak, kiedy wyglądało na to, że B et C złoży jej ofertę kupna, doszła do wniosku, że być może rzeczywiście załatwi auto z kierowcą. Chętnie coś naprawdę luksusowego – mercedesa, takiego jakim jeździła Muffie Williams.

Nie mogła jednak wyprzedzać faktów. Nic nie zostało ustalone… Jeszcze nie.

Plim. Jej telefon ćwierknął przyjemnie, sprawdziła esemesa.

„Miasto jest twoje, pamiętaj. Powodzenia". Nico.

„Dzięki!".

„Zdenerwowana?"

„Nie. Bulka z masłem"

„Dzwon później. Zerkniemy na klejnoty".

Victory lekko uśmiechnęła się do telefonu. Pomyślała, że Nico jest chyba bardziej podekscytowana jej widokami na przyszłość niż ona sama. Odkąd Nico dowiedziała się o pierwszym spotkaniu z B et C w Paryżu, w zasadzie nie rozmawiały o niczym innym. Nico pouczała ją i zachęcała, niczym dumna kwoka.

– Dasz sobie radę, Vic – mówiła jej bez przerwy. – A poza tym należy ci się to. Nikt bardziej nie zasłużył na trzydzieści milionów dolarów, biorąc pod uwagę, jak ciężko pracowałaś…

– Ale to pewnie mniej niż trzydzieści milionów. Poza tym być może będę musiała wyjechać z Nowego Jorku i przenieść się do Paryża…

– No to się przeniesiesz – oświadczyła Nico lekceważąco. – Przecież zawsze możesz wrócić.

Przyszła do różowej sali do prezentacji Victory, żeby kupić nowe ubrania na jesień. Wymaszerowała z niewielkiej przebieralni w granatowym kostiumie o męskim kroju.

– Wspaniale – oznajmiła Victory.

– Wszyscy będą to nosić?

– Pewnie tak. Sklepy oszalały…

– No widzisz? – Nico włożyła ręce do kieszeni i podeszła do lustra. – Jesteśmy nowoczesnymi kobietami. Jeśli będziemy zmuszone przenieść się dla kariery do Paryża, to się przeniesiemy. To podniecające. Ilu ludzi ma takie możliwości? Chodzi mi o to…

Nico chyba zapragnęła wyznać coś ważnego, ale najwyraźniej zmieniła zdanie i zaczęła się bawić krezką zdobiącą bluzkę.

– Ty byś się przeniosła? – zapytała Victory.

– W mgnieniu oka.

– I zostawiła Seymoura?

– W dwie sekundy. – Nico odwróciła się do niej. Victory pomyślała, że mina przyjaciółki nie do końca świadczy o tym, że to żart. – Naturalnie, zabrałabym ze sobą Katrinc… Bo widzisz, Vic, trzeba korzystać z okazji…

I wtedy Nico wbiła sobie do głowy, że jeśli Victory dostanie ofertę kupna od B et C, ma iść do Sotheby'ego i kupić sobie „ważną" biżuterię, za co najmniej dwadzieścia pięć tysięcy, by uczcić okazję. Stąd wzmianka o klejnotach.

Taksówka gwałtownie skręciła za róg na Pięćdziesiątej Siódmej, a Victory jeszcze mocniej wcisnęła czubki butów w tył fotela, żeby nie stracić równowagi. Ostatnio Nico zachowywała się dziwnie, ale Victory sądziła, że to ze względu na trzymaną w tajemnicy sytuację w pracy. Byłoby niewiarygodne, gdyby za kilka tygodni i ona, i Nico nagle niesłychanie się wzbogaciły i odniosły jeszcze większy sukces niż dotychczas. Nico właśnie przejmowała stanowisko Mike'a Harnessa w Splatch-Verner, co wiązało się nie tylko z wyższą pensją (zapewne dwumilionową!), ale i prawem poboru nowych akcji oraz premiami, również sięgającymi kilku milionów. Naturalnie wszystko było objęte ścisłą tajemnicą, podczas gdy każdy w mieście zdawał się znać sytuację Victory. Tego ranka w „Women's Wear Daily" ukazała się wzmianka o sekretnych negocjacjach Victory Ford z B et C w sprawie zakupu jej firmy. Tę historię podchwyciły również „Post" i „Daily News". Victory nikomu nic nie mówiła, to znaczy nikomu poza Nico, Wendy i kilkoma istotnymi osobami, na przykład swoją księgową Marcia. Jednak fachowa prasa zwietrzyła trop, łącznie z ostatnimi szczegółami. Nawet wiedzieli, że Victory prowadzi negocjacje z B et C od dwóch tygodni i dwukrotnie poleciała do Paryża na spotkanie.

No cóż, w świecie mody nic się nie ukryje, zresztą nie miało to znaczenia. Cały ten przemysł uwielbiał plotki i do pewnego stopnia jak cię widzieli, tak cię pisali. W tej branży Victory znów była na topie. Najpierw w „Women's Wear Daily" ukazał się artykuł o jej dodatkach, parasolkach i kaloszach, które dosłownie znikały z półek. Później jej pokaz okrzyknięto sukcesem, jako że według prasy wyznaczył nowy trend na jesień. Tuż po tym odbyła się gorączkowa seria spotkań z B et C, zorganizowanych przez Muffie Williams. Bogu dzięki za Muffie, a zwłaszcza za Nico! Niewiele było osób, z którymi mogłaby omówić możliwość zarobienia milionów dolarów, a Lyne nieszczególnie się przydał.

– Nie cierpię zasranych żabojadów – narzekał bezustannie.

– Niezbyt mi pomagasz – odparła.

– Sama musisz podjąć decyzję, mała.

– Zdaję sobie z tego sprawę.

– W takich sytuacjach najpierw dostajesz propozycję, a dopiero potem decydujesz – spokojnie oświadczyła Nico.

A Victory przypomniała sobie, że tylko przyjaciółki rozumieją ważne sprawy, czyli seks i interesy.

Taksówka zahamowała przed lśniącym wieżowcem B et C, który wyglądał w śniegu jak współczesny zamek z bajki. Victory wysiadła. Pod pachą trzymała teczki pełne szkiców. Szefostwo chciało zobaczyć opcje na następne dwa sezony, a ona harowała jak wół, żeby ukończyć je między lotami do Paryża a prowadzeniem firmy. Rzeczywiście, im większy sukces się odnosi, tym ciężej trzeba pracować, a ona pracowała od dwunastu do szesnastu godzin na dobę przez siedem dni w tygodniu. Gdyby jednak B et C złożyło jej ofertę, a Victory by ją przyjęła, życie mogłoby stać się łatwiejsze. Miałaby więcej pracowników i nie musiałaby się martwić o obrót pieniędzmi na pokrycie kosztów produkcji. Teraz, kiedy sklepy składały olbrzymie zamówienia na jesienną kolekcje, potrzebowała każdego grosza dodatkowego kapitału.

I jaką ulgę by odczuła, gdyby mogła wreszcie przestać się martwić o pieniądze! To byłby prawdziwy luksus.

Minęła obrotowe drzwi i znieruchomiała przy biurku ochrony. W B et C się nie patyczkowali: strażnik w mundurze miał broń przypiętą do kabury pod kurtką.

– Ja do Pierre'a Berteuila – podała mu nazwisko prezesa zarządu firmy.

Została skierowana do małego foyer z trzema windami. Wcisnęła guzik, drzwi się otworzyły. Stanęła na środku jednej z wind, szykownej i czarnej, z dodatkami z chromowanej stali, po czym przechyliła głowę i obserwowała mijane piętra. Zastanawiała się, czy taka będzie jej nowa siedziba. Przestronna, elegancka, zimna…

Niezależnie od tego, co miało się wydarzyć, związek z B et C i tak niesłychanie już jej pomógł. Asystentka Pierre'a Berteuila skontaktowała Victory z trzema najbardziej ekskluzywnymi fabrykami we Włoszech, które produkowały tkaniny tak kosztowne i piękne, że raczyły pracować wyłącznie z projektantami o grubym portfelu – innymi słowy, z kontrahentami, którzy mogli wyłożyć ponad pół miliona dolarów na sam materiał! W jej firmie pojawili się przedstawiciele handlowi, cóż za odmiana po bieganinie między stoiskami w Premiere Vision w Paryżu. Różnica była taka, jak między walką z innymi chętnymi w dziale sprzedaży zniżkowej w domu towarowym i zakupami w ekskluzywnym butiku. Przez cały czas dotykała tkanin, siedząc wygodnie w zaciszu własnego pokoju, i myślała o tym, że właśnie trafia do pierwszej ligi.

Drzwi windy się otworzyły i niemal zderzyła się z Pierre'em Berteuilem we własnej osobie.

Bonjour, Victory – powiedział ciepło, z pięknym francuskim akcentem.

Pochylił się i ucałował Victory, hałaśliwie i wilgotno, w oba policzki, po czym ujął ją pod ramię i przeprowadził przez jeszcze jedne strzeżone drzwi. Żartobliwie ściskał ramię Victory, jakby był jej chłopakiem, a nie partnerem w interesach. Takie zachowanie byłoby niedopuszczalne w Ameryce, ale we Francji, gdzie (przynajmniej pozornie) ludzi interesu łączyły bardziej intymne relacje, stanowiło normę.

– Gotowa na wielkie spotkanie? Tak? – zamruczał.

– Jestem podekscytowana – odparła.

– Wszystko jest bardzo ekscytujące, prawda?

Patrzył na nią, jakby perspektywa wspólnych interesów pobudzała go seksualnie, i raz jeszcze Victory przyszło do głowy, że europejscy przedsiębiorcy bardzo się różnią od amerykańskich. Pierre Berteuil był mężczyzną, którego zapewne w młodości nazywano „zabójczo przystojnym". Choć skończył pięćdziesiątkę, nadal rzucało się w oczy, że przywykł do zachwytów żeńskiej części populacji i nie zdoła się powstrzymać od uwodzenia żadnej napotkanej kobiety.

– Podoba ci się śnieg? – spytał Pierre.

– Och, niedobrze mi się robi na jego widok – odparła Victory szczerze. Jej głos zabrzmiał głucho i skrzekliwie w porównaniu z miękkim głosem Pierre'a. Pomyślała, że jeśli przeniesie się do Paryża, będzie musiała popracować nad artykulacją.

Pierre najwyraźniej jednak nic nie zauważył.

– Ja? Kocham śnieg – powiedział namiętnie. – Przywodzi mi na myśl narty. Wiesz, my, Francuzi, kochamy jazdę na nartach. Znasz Megeve, prawda? Moja rodzina ma tam przepiękny domek. Kiedy tylko możemy, jeździmy do Megeve na weekend. Jest olbrzymi – wyjaśnił, rozkładając ręce dla podkreślenia efektu. – Kilka skrzydeł, inaczej byśmy się pozabijali, wiesz? – Przyłożył rękę do serca i spojrzał na sufit. – Ale jest taki piękny. Kiedy następnym razem przyjedziesz do Paryża, zabiorę cię tam.

Victory się uśmiechnęła, ignorując seksualny podtekst tej wypowiedzi. Pierre był czarujący, tak jak to potrafią jedynie Francuzi. W jego towarzystwie każda kobieta czuła się atrakcyjna seksualnie i pożądana, a sprawiał to w pochlebny, a nie obleśny sposób. Pomyślała, że nie to jednak jest jego największym atutem. Najbardziej pociągało ją w nim to, że dzięki niemu mogła się wzbogacić.

– Chyba nie zapraszasz jej do tej swojej nieszczelnej chałupy w Megeve, co? – wyszeptała Muffie Williams, która nagle wyrosła za nimi. – Jest koszmarna. Brak tam ogrzewania.

– Tak jest zdrowiej – oznajmił Pierre. Victory wyczuła w nim lekką irytację, kiedy pochylił się i ucałował Muffie w oba policzki. – W nocy jest bardzo intymnie. Kiedy… Jak to powiedzieć… się przytulacie? – powiedział Pierre znacząco.

Muffie przeniosła spojrzenie z Pierre'a na Victory i zmrużyła oczy.

– Poprzytulamy się na zebraniu, co?

Weszli do sali konferencyjnej, oświetlonej stłumionym, zielonym światłem z reflektorów w suficie. Na środku stał długi prostokątny stół z grubego zielonego szkła; na blacie rozstawiono w równych odstępach niewielkie przystrzyżone krzewy w czarnych skrzynkach. Na stoliku obok Victory zauważyła srebrne wiaderko z lodem, a w nim butelkę szampana Dom Perignon. Nie było w tym nic niezwykłego, Pierre rozpoczynał każde spotkanie od „un verre du Champagne". Victory zastanawiała się, jak udawało mu się zachować trzeźwość przez cały dzień.

A może zresztą wcale mu się nie udawało.

Do sali weszły jeszcze dwie osoby, dyrektor reklamy oraz działu sprzedaży i dystrybucji. Za nimi podążała młoda kobieta, ubrana na czarno, której zadanie polegało na nalewaniu szampana do kieliszków i serwowaniu go na srebrnej tacy. Pierre spełnił toast, a następnie wbudowany w tylną ścianę ekran zajaśniał i pojawiła się na nim kobieta ubrana w strój z wiosennej kolekcji Victory.

Victory jęknęła i odstawiła kieliszek z szampanem. O nie, pomyślała gorączkowo. Źle, całkiem źle. Kobieta była zbyt szczupła, zbyt wyniosła, zbyt młoda i zbyt francuska. Napis nad nią głosił: „Victory Ford: Chcesz tego", i to też wydawało się nie na miejscu.

Ogarnął ją dziecinny gniew, zapragnęła wstać i wyjść z pokoju, tak jak by to zrobiła, kiedy dopiero stawiała pierwsze kroki w tej branży. Od tamtego czasu przebyła jednak długą drogę, a chodziło o ogromne pieniądze. Stawka sięgała milionów dolarów.

Nie ruszyła się z miejsca, tylko patrzyła na ekran.

– Bardzo ładne, tak? – spytał Pierre.

Jasna cholera, pomyślała. Dlaczego dla odmiany coś nie mogło wyjść tak jak trzeba? To jednak byłoby zbyt łatwe. Zresztą ten obrazek był tylko makietą produktu finalnego. Przypominał jej jednak, że jeśli złożą jej propozycję, a ona ją przyjmie, będzie pracowała z ludźmi, którzy może będą postrzegali jej wizerunek inaczej, niż ona go sobie wyobraża. I będzie musiała być otwarta na rozmaite sugestie.

Upiła łyk szampana. Sztuczka polegała na tym, żeby utwierdzić Pierre'a w przekonaniu, że entuzjastycznie zareagowała na projekt, i delikatnie popchnąć go w kierunku, który jej odpowiadał.

– Bardzo interesujące, tak – powiedziała. – Podoba mi się…

Nienawidziła się za te kłamstwa. W tej samej chwili jednak znów dostrzegła pierścienie na palcach Muffie. Muffle Williams wpatrywała się w reklamę, a jej palce delikatnie obejmowały nóżkę kieliszka od szampana. W zielonkawym półmroku pierścienie Muffie lśniły niczym gwiazdy. Też możesz mieć taką biżuterię, pisnął głosik w głowie Victory. Taką biżuterię i dużo więcej. Możesz być bogata…

I usłyszała swój głos, tym razem znacznie bardziej entuzjastyczny:

– Tak, Pierre, podoba mi się. Bardzo mi się podoba.


Półtorej godziny później Victory wpatrywała się w lśniącą głębię wyjątkowego, sześciokaratowego błękitnego brylantu w kształcie łzy. „Własność dżentelmena", napisano na karteczce obok. „Wartość: I 200 000-1 500 000 dolarów".

Zastanawiała się, kim jest ten dżentelmen, i dlaczego sprzedaje brylant? Jak wszedł w jego posiadanie? Wyobraziła sobie cholerycznego starego kawalera, który nigdy się nie ożenił, a teraz potrzebował pieniędzy. Może latami trzymał ten brylant i za jego pomocą zwabiał kobiety do łóżka. „Przyjdź do mnie", mówił zapewne. „Chcę ci coś pokazać". A potem wyjmował klejnot z sejfu, a kobiety szły z facetem do łóżka, przekonane, że jeśli właściwie rozegrają karty, któregoś dnia dżentelmen im go podaruje.

Boże, ależ ze mnie cyniczka, pomyślała, pocierając dłonią czoło. Ta historia była zapewne znacznie bardziej romantyczna. Mężczyzna ofiarował brylant swojej żonie, a kiedy zmarła tragicznie, trzymał klejnot, dopóki mógł, na pamiątkę. Usiłowała przejść dalej, ale brylant najwyraźniej miał na nią tajemniczy wpływ, nie mogła oderwać od niego wzroku. Był bladoniebiesko-zielony, jak błękitny lód w zielonej neonowej poświacie, niczym w jaśniejącym zielenią wnętrzu sali konferencyjnej w B et C.

Kogo było stać na taki brylant? Rozmaitych Lyne'ow Bennettów tego świata… I gwiazdy filmowe. Dlaczego ja nie miałabym mieć takiego brylantu, zapytała się nagle w myślach. Chcę go. Pewnego dnia go zdobędę.

Naprawdę traciła zmysły. Nawet gdyby mogła wydać ponad milion dolarów na brylant, czy faktycznie by to zrobiła? Nie, to wydawało się obrzydliwie niepoważne. Łatwo jednak było krytykować tego rodzaju zachowania, jeśli nigdy nie miało się ani pieniędzy, ani okazji do takiego zakupu. Może zmieni zdanie, jeśli podpisze umowę i na jej konto wpłyną miliony dolarów. Czy to ją zmieni? Kim się stanie?

Na szóstym piętrze sal wystawienniczych Sotheby'ego było gorąco, Victory zdjęła płaszcz. Nico się spóźniała, co było do niej niepodobne. Była obsesyjnie punktualna, zawsze ściśle trzymała się rozkładu dnia i twierdziła, że to jedyny sposób, by wszystko zrobić w porę. Victory z trudem oderwała wzrok od brylantu i przeszła do następnej gablotki, w której spoczywało kilka pierścieni z dużym oczkiem, podobnych do tych noszonych przez Muffie Williams.

– Czy szuka pani czegoś szczególnego, pani Ford? – zapytała ekspedientka, podchodząc do niej. Miała na sobie szary, prosty bezrękawnik na bluzce w brązowo-białe paski. Na identyfikatorze widniał napis: „Pani Smith".

– Na razie tylko się przyglądam, dziękuję – odparła Victory.

– Na tej aukcji wystawiamy kilka niezwykle tanich, a wspaniałych sztuk – powiedziała pani Smith, a Victory pomyślała, że „tanie" to tutaj chyba nie najwłaściwsze słowo. – Jeśli będzie pani chciała coś przymierzyć, służę pomocą.

Victory skinęła głową. Czuła się mile połechtana tym, że personel Sotheby'ego ją rozpoznaje. Na dodatek zachowywali się tak, jakby było całkiem naturalne, że tu przyszła, i jakby mogła sobie pozwolić na te rzeczy. Nawet jeśli niczego nie kupi. Zrozumiała, że Nico ma rację. Jest coś niesłychanie satysfakcjonującego w świadomości, że kobietę sukcesu stać na kupowanie własnej biżuterii. Pracowała ciężko i teraz zasłużyła na to, żeby się rozpieszczać…

I znowu poczuła dumę.

Czym tu się martwić, do cholery, pomyślała, patrząc na sznur idealnie dobranych, dwunastomilimetrowych naturalnych pereł za dwadzieścia pięć tysięcy. Powinna skakać do góry z radości. Nawet Muffie Williams stwierdziła, że spotkanie poszło świetnie, a potem Pierre Berteuil uścisnął dłoń Victory, ucałował ją w policzki i oświadczył:

– A teraz pójdziemy do prawników, prawda? Niech oni zajmą się brudami, nasze ręce będą czyste.

To oznaczało jedno: że prawnicy Pierre'a i prawnicy Victory będą usiłowali wynegocjować warunki umowy. Byłaby wariatką, gdyby jej nie podpisała. Poza milionami dolarów, które proponowali za wykup jej firmy i nazwiska, oferowali również rozmaite rzeczy, na które sama nie mogłaby sobie pozwolić, na przykład olbrzymi budżet reklamowy, ponad milion dolarów rocznie.

– Branża traktuje cię o wiele poważniej, kiedy się reklamujesz, tak? – powiedział Pierre. – To smutne, ale takie jest życie. Musimy grać w tę grę.

– To jedyna rzecz, która naprawdę dobrze nam tu wychodzi – wyszeptała Muffie. – Wiemy, jak w nią grać i wygrywać.

– Zostaniesz nową muzą świata mody, skarbie. – Pierre uniósł kieliszek.

A Victory dała się porwać fantazjom na temat zdumiewających możliwości. Będzie musiała przenieść się do Paryża, bo tam zawierano większość umów, i przez najbliższe dwa lata będzie pracowała ramię w ramię z Pierre'em. Ale zatrzyma mieszkanie w Nowym Jorku i będzie spędzała tam co miesiąc około tygodnia. Czy ktoś kiedykolwiek mógł przypuszczać, że jej życie okaże się tak fantastyczne?

Paryż! Był równie ekscytujący jak Nowy Jork i jeszcze piękniejszy, a przynajmniej wszyscy tak twierdzili. Kiedy zjawiła się tu tydzień wcześniej, zatrzymała się w apartamencie w Plaża Athenee, w pokoju z małym balkonem z widokiem na wieżę Eiffla. Potem poszła do Tuiłeries, podziwiać tulipany, następnie zjadła kanapkę z szynką i przeszła przez most na lewy brzeg, gdzie usiadła w kawiarni i zamówiła kawę. To wszystko było trochę banalne i Victory uświadomiła sobie ze smutkiem, że teraz, na obecnym etapie życia, widok wieży Eiffla już jej nie wystarczy. Ale były i inne chwile, w których jeździła po mieście taksówkami, usiłowała dogadać się w kiepskiej francuszczyźnie i biegała po chodnikach na wysokich obcasach i w nowych, luźnych spodniach o męskim kroju, zdobionych cekinami, powtarzając w myślach: „Będę mieszkać w Paryżu! Będę bogata!".

Martwiło ją tylko jedno: projekt, który dziś zaprezentowali na spotkaniu. To jednak mogła zmienić. Nie wszystko jeszcze było doskonałe. Robiąc interesy, nie dało się uniknąć wątpliwości, tak jakby były integralną częścią procesu tworzenia. Najważniejsze to trzymać się swojej decyzji. Decyzje można zmieniać, ale najpierw trzeba je podjąć…

„Pierścionek z dziesięciokaratowym żółtym szafirem osadzonym w platynie z dwukaratowymi brylantami z certyfikatem. Wartość 30 000 – 50 000 dolarów", przeczytała.

– Przepraszam – zwróciła się do pani Smith. – Mogę go przymierzyć?

– Naturalnie – odparła pani Smith. Otworzyła gablotkę i wyjęła pierścionek, po czym ułożyła go na małej, miękkiej podkładce z czarnego zamszu.

Victory wsunęła pierścionek na palec. Kamień był tak duży jak orzech włoski. Zadzwonił telefon.

– Co robisz? – burknął Lyne.

– Kupuję biżuterię u Sotheby'ego – odparła. Spodobało się jej brzmienie tych słów.

– Rozumiem, że podpisałaś umowę. – Po tych słowach zachichotał.

Victory zesztywniała.

– Jeszcze nie – odparła sztywno, strzepując pyłek ze swetra. – Ale ustalają warunki. Wyślą je do prawników.

– Czyli nadal mam czas, żeby cię ocalić.

– Nie, nie masz – powiedziała Victory, zastanawiając się, dlaczego wciąż spotyka się z tym facetem. Było w nim coś niezwykle irytującego, ale jakoś nie mogła go sobie odpuścić. Jeszcze nie. – Podpiszę natychmiast, gdy tylko dostanę umowę.

– Zgadza się. Gdy tylko – powtórzył Lyne. – Mała, ile razy mam ci powtarzać? Nigdy nie rób interesów z żabojadami. Daję ci słowo honoru, oni zupełnie inaczej załatwiają sprawy.

– Lyne. – Westchnęła ciężko. – Jesteś po prostu zazdrosny. Lyne wybuchnął śmiechem.

– Czyżby? A o co?

Dobre pytanie, pomyślała. Co miała odpowiedzieć? Ze Lyne jest zazdrosny o Pierre'a? Zabrzmiałoby to głupio. Nowojorczykom takim jak Lyne nie przyszłaby do głowy zazdrość o nikogo, a już na pewno nie o Pierre'a Berteuila, którego Lyne uważał za pedała tylko dlatego, że Pierre był przystojniejszy. Nie mogła również upierać się, że jest zazdrosny o to, żej ona właśnie ubija interes – sam bez przerwy ubijał jakieś interesy.

– Nie chcę o tym rozmawiać. Znowu – powiedziała beztrosko.

– Dlaczego? – zapytał drwiąco. – Bo wiesz, że mam rację?

– Bo nie chcę ci udowadniać, że się mylisz. Znowu – odparła.

Cisza. Lyne najwyraźniej zastanawiał się nad jej słowami.

– Lubię, kiedy mi udowadniasz, że się mylę. Obawiam się, jednak, że nic z tego nie będzie w kwestii żabojadów!

Potem zadzwonił do niego ktoś inny, więc Lyne się rozłączył, ale wcześniej obiecał, że za parę minut znowu się do niej odezwie. Westchnęła. Chyba wolałaby, żeby tego nie robił. Potrafił to ciągnąć godzinami, ciągle do niej wydzwaniał między ważniejszymi telefonami w interesach, jakby nie miała nic lepszego do roboty, tylko siedzieć i czekać na telefon od niego.

Oddała pierścionek pani Smith i poszła dalej. Popatrzyła na parę stylowych klipsów z brylantami. Lyne był irytujący, ale ta rozmowa przypomniała jej podszytą ironią satysfakcję, którą poczuła, kiedy Muffie Williams zadzwoniła po raz pierwszy, wkrótce po rozmowie Victory z Lyne'em o zarabianiu pieniędzy. Doszło do niej w jego mieszkaniu, kilka dni po jesiennym pokazie i dobrych recenzjach. Victory czuła się bardzo pewna siebie, miała wrażenie, że zdoła osiągnąć wszystko, o czym kiedykolwiek zamarzyła, ale nagle, gdy weszła do olbrzymiego domu Lyne'a, od razu się zirytowała. Wszystkie pokoje w tej rezydencji były sztandarowym osiągnięciem dekoratora wnętrz, świadczącym o smaku i wielkich pieniądzach, ale nie chodziło tylko o meble, dywan ani stylizację okien, tylko o niezliczoną mnogość bibelotów i dzieł sztuki. Każda rzecz znajdowała się w idealnymi miejscu, była odkurzana, polerowana i błyszczała, i gość mógł myśleć tylko o tym, ile to kosztowało i ile czasu musiało zająć wyszukanie tego i doprowadzenie do idealnego stanu. Nawet w domu Nico nie było tylu drobiazgów. Takie detale można było zdobyć jedynie dzięki grubym milionom. I nagle uderzyło ją, że niezależnie od tego, jaki sukces odniesie, zapewne nigdy nie dorobi się takich pieniędzy jak Lyne – i to nie było fair. Znała mnóstwo kobiet, które zarabiały „prawdziwe" pieniądze, ale żadna nie była tak bogata jak Lyne Bennett czy George Paxton. Dlaczego to byli zawsze mężczyźni, a nigdy kobiety? Idąc za Lyne'em do pokoju z kinem domowym, zapytała znienacka:

– Jak zarobić miliard dolarów, Lyne?

Lyne, naturalnie, nie potraktował tego pytania poważnie. Podniósł słuchawkę i warknął do lokaja, żeby przyniósł im dwie wódki z tonikiem. Potem usiadł na półokrągłej sofie obitej beżowym jedwabiem, z pewnością wykonanej na zamówienie. Było to ulubione pomieszczenie Lyne'a. Znajdowało się na ostatnim piętrze, okna wychodziły na Central Park i na wschód, gdzie widać było fragment rzeki. W pokoju dominowały współczesne akcenty azjatyckie, z brązowo-czerwonymi dekoracjami wokół okien, tworzącymi gustowne obramowanie; były tam także jedwabne poduszki oraz konie i wojownicy z dynastii Tang, ustawieni na półce. Wyjście prowadziło na olbrzymi taras, gdzie rosły idealnie przystrzyżone krzewy w wielkich donicach z terakoty i stało jeszcze więcej azjatyckich posążków.

– Poważnie, Lyne – upierała się, spoglądając na park. Drzewa były nagie, widziała połyskujący staw, gdzie w pogodne dni dzieci urządzały sobie wyścigi sterowanych mechanicznie żaglówek. – Naprawdę chciałabym wiedzieć, jak się tego dorobiłeś.

– Jak ja się tego dorobiłem czy jak się tego dorobić? – zapytał.

– Ogólnie – odparła.

– To proste. Tobie się nie uda.

– Nie uda się. – Zmrużyła oczy. – Co się nie uda? Mów!

Lokaj przyniósł drinki na tacy z czerwonej laki – tacy, której Lyne pozwalał używać wyłącznie w tym pokoju.

– Nie uda ci się tyle zarobić. – Podniósł szklankę i upił duży łyk.

Dlaczego?

– Bo, Vic, to jest jak klub – zaczął z namaszczeniem, zakładając nogę na nogę, i wcisnął przycisk z boku stolika. Pokój wypełniły dźwięki muzyki. – Klub miliarderów. Pracujesz przez długie lata i w końcu inni miliarderzy uznają, że możesz do nich dołączyć.

Victory zmarszczyła brwi i zastanawiała się nad tym przez moment.

– Ale dlaczego nie miałabym zdobyć członkostwa?

– Bo to nie takie proste – z uśmiechem odparł Lyne. – Klub jest prywatny. Żadnych kobiet, żadnych mniejszości narodowych. Może ci się to nie podobać, ale tak właśnie jest.

– Ale czy to nie jest nielegalne?

– Niby dlaczego? – spytał nonszalancko, pewny swoich racji. – Przecież to nie jest oficjalna organizacja. Rząd nie może regulować sposobu, w jaki dobierasz sobie przyjaciół. – Lekceważąco wzruszył ramionami. – Dla tych facetów kobiety to ludzie do pieprzenia, a nie partnerzy w interesach.

– To odrażające.

– Czyżby? – Uniósł brwi. – Ale tak właśnie jest. Kiedy kobiety wreszcie zrozumieją, że nie mogą zmienić męskiego myślenia? – Wstał, a kostki lodu zagrzechotały w jego szklance. – A skoro już o tym mowa… – dodał znacząco.

Parsknęła śmiechem. Jeśli naprawdę myślał, że po tej przemowie zaciągnie ją do łóżka, to się grubo mylił. Wstała, podeszła do telefonu i poprosiła lokaja o następne dwa toniki z wódką.

– Poważnie, Lyne – powiedziała. – A gdybym zechciała zarobić miliard dolarów? Jak miałabym to zrobić?

– A po co ci miliard dolarów? – Z rozbawieniem uniósł brwi.

– A po co one komukolwiek? – odpowiedziała pytaniem. – Po co ty je zarobiłeś?

– Bo były – odparł żarliwie. – Dla mężczyzny to najważniejsza rzecz, jaką może zrobić w życiu. To tak, jakby się było królem albo prezydentem. Tyle że nie musisz się urodzić arystokratą ani brać udziału w wyborach. Nie musisz przekonywać bandy frajerów, żeby cię polubili i wybrali.

Victory się roześmiała.

– Ale właśnie tak robisz, Lyne, sam przed chwilą to powiedziałeś. Twierdziłeś, że jedyny sposób na zostanie miliarderem to członkostwo w tym klubie.

– Masz rację – przytaknął. – Ale mówimy o mniej więcej dziesiątce ludzi. Jeśli nie możesz przekonać dziesięciu osób, żeby cię poparły, to faktycznie jesteś frajerem. – Umilkł. – Czy możemy już iść do łóżka?

– Za chwileczkę. – Wpatrywała się uważnie w jego twarz, zastanawiając się, jak to jest być Lyne'em Bennettem. Tak pewnym swego miejsca w świecie, przekonanym, że ma prawo zagarnąć wszystko, czego zapragnie… Mającym prawo myśleć, co chce, i żyć w świecie, gdzie nikt nie może ograniczyć jego pragnień i ilości pieniędzy, jakie zamierza zarobić…

– Skarbie. – Minęła go i powoli usiadła na otomanie obitej kasztanowym jedwabiem. – A gdybym chciała zarobić… No, może nie miliard dolarów. Najwyraźniej nie trafię do twojego klubu. Ale powiedzmy, że kilka milionów…

– A co masz?

Tym razem Lyne zaczął traktować dyskusję poważniej. Zawsze dawał się wciągnąć w rozmowę o interesach i czasem Victory posługiwała się tym fortelem, żeby poprawić mu paskudny nastrój. Tym razem jednak naprawdę pragnęła informacji.

– Nie twierdzę, że to niemożliwe – oznajmił. – Ale to jest jak gra w monopol, dokładnie tak samo, a tego kobiety nigdy nie zrozumieją. To gra. Musisz mieć coś, czego pragną inni faceci, i nie mówię o alei Mediterranean. Musisz mieć Park Place albo Boardwalk… Ja właśnie to mam, rozumiesz? W branży kosmetycznej jestem właścicielem odpowiednika Park Place.

– Ale przecież Belon Cosmetics do ciebie nie należy – zauważyła. – Prawda?

– To semantyka – odparł. – W zasadzie należy. Nie całość, ale całkiem przyzwoita część. Trzydzieści procent. Tak się składa, że to także kontrolny pakiet akcji.

– Ale przecież nie wchodziłeś do gry jako właściciel Park Place. – Victory uśmiechnęła się do niego. – Sam to mówiłeś, że zaczynałeś od zera. No więc kiedyś musiałeś mieć tylko aleję Mediterranean.

– Owszem. – Pokiwał głową. – Zająłem się dystrybucją lata temu, kiedy skończyłem college w Bostonie. Rozprowadzałem skromną linię kosmetyków, które pewna staruszka przygotowywała w kuchni. Naturalnie, tą staruszką była Nana Remmenberger, a jej puder do twarzy zmienił się w Remchild Cosmetics…

Victory żarliwie pokiwała głową.

– Nie rozumiesz, Lyne? Ja już mam aleję Mediterranean. To moja firma, Victory Ford Couture…

– Bez obrazy, ale to pestka, Vic. Takie firmy jak twoja funkcjonują z niewielkim budżetem i raz po raz wypadają z branży.

– Ale ja w niej jestem od ponad dwudziestu lat.

– Doprawdy? A jakie masz zyski? Sto-dwieście tysięcy rocznie?

– W zeszłym roku zarobiliśmy dwa miliony.

– Popatrzył na nią z rozbudzonym na nowo zainteresowaniem.

– To wystarczy, żeby przyciągnąć inwestorów. Zęby ktoś taki jak ja wyłożył trochę gotówki, abyś mogła zwiększyć produkcję i sprzedać więcej ubrań. – Dokończył drinka i odstawił szklankę na stoliku, jakby naprawdę wybierał się do łóżka. – Oczywiście pierwsze, co spróbowałbym zrobić, co spróbowałby zrobić każdy dobry inwestor, to przygotować umowę jak najbardziej korzystną dla siebie, a jak najmniej dla ciebie. Innymi słowy, starałbym się cię wyrolować. – Objął ją, by wyprowadzić z pokoju. – Zasadniczo chciałbym zabrać ci nazwisko i odebrać całą władzę. Nie dlatego, że jesteś kobietą. Tak samo potraktowałbym każdego mężczyznę, który przyszedłby do mnie z podobną propozycją.

Victory popatrzyła na niego i westchnęła. Pomyślała, że właśnie dlatego nigdy nie ubiłaby z nim żadnego interesu.

Wyśliznęła się z jego objęć i zatrzymała przed niewielką windą po drugiej stronie klatki schodowej, która prowadziła do największej sypialni Lyne'a.

– Ale z pewnością nie każdy jest taki bezwzględny jak ty, Lyne – powiedziała żartobliwie. – Musi istnieć jakiś sposób, żeby przyciągnąć inwestorów i nie rezygnować z kontroli.

– Jasne, że tak – oświadczył. – Jeśli zdołasz przekonać ludzi, że firma jest skazana na wielki sukces w krótkim czasie. Niech myślą, że trafia im się okazja zarobienia pieniędzy bez wielkiego ryzyka. Wtedy będziesz mogła dyrygować nimi wszystkimi.

– Dziękuję, kochanie. – Nacisnęła przycisk windy.

– Nie zdrzemniesz się tutaj? – zapytał.

Victory uśmiechnęła się i pokręciła głową. Pomyślała, że to jego jedyne ustępstwo na rzecz delikatności – zostawanie na noc nazywał „drzemką", całkiem jakby byli małymi dziećmi.

– Nie mogę – powiedziała ze skruchą w glosie. – Z samego rana muszę lecieć do Dallas.

– Weź mój samolot – upierał się. – Nikt nie będzie z niego jutro korzystał. Szybciej trafisz na miejsce. Zaoszczędzisz co najmniej dwie godziny…

Propozycja była kusząca, ale Victory nie chciała przyzwyczajać się do wykorzystywania jego prywatnego samolotu – ani niczego innego, skoro już o tym mowa.

– Wybacz. – Pokręciła głową. – Wolę tam dolecieć na własną rękę.

Wydawał się urażony. Pewnie bardziej ubodło go to, że nie chciała skorzystać z jego samolotu, niż to, że nie zamierzała zostać na noc.

– Jak sobie chcesz – oświadczył lodowato.

Obrócił się na pięcie, jakby była pracownicą, którą właśnie zwolnił, i bez słowa pożegnania ruszył ku schodom. Nie odprowadził jej do drzwi.

Następnego dnia, kiedy samolot do Dallas miał dwugodzinne opóźnienie z powodu natężenia ruchu powietrznego, przez chwilę żałowała, że nie skorzystała z propozycji seksu i prywatnego odrzutowca Lyne'a. To by jej bardzo ułatwiło życie. Dlaczego musiała siedzieć na pasie startowym przez dwie godziny, bez jedzenia i picia, skazana na złą organizację innych ludzi, skoro nie było to konieczne? Przypomniała sobie jednak, że propozycja Lyne'a ułatwiłaby jej życie na krótką metę. Victory wiedziała, jak łatwo jest przyzwyczaić się do takiego stylu życia, dojść do wniosku, że jest się kimś wyjątkowym i już nie umieć żyć inaczej. A stąd można się było jedynie stoczyć po równi pochyłej. Nie tylko dlatego, że możliwość takiego stylu życia łatwo utracić w jednej chwili, ale też z powodu tego, co ludzie są gotowi zrobić, żeby z niego nie rezygnować. Na przykład postawić mężczyznę ponad pracą.

Naturalnie prawdopodobnie to właśnie podobało się Lyne'owi – że nie chciała, by stał się dla niej ważniejszy od pracy. Znowu była przekonana, raz jeszcze, że skoro nie skorzystała z jego odrzutowca, Lyne już do niej nie zadzwoni, ale był niczym rzep, nie mogła się go pozbyć. Najwyraźniej w ogóle nie pamiętał nieprzyjemnych chwil między nimi albo też nie miały dla niego najmniejszego znaczenia. Tak czy owak, zadzwonił dwa dni później, jak gdyby nigdy nic, i zaprosił ją na weekend do swojego domu na Bahamach. Victory była zmordowana i doszła do wniosku, że może miło by było przez parę dni odpocząć. Postanowiła przyjąć jego propozycję relaksującego weekendu…

Ha! Relaksujący weekend, przesada roku, przypomniała sobie, sygnalizując pani Smith, że chętnie obejrzy brylantowe klipsy. Dom Lyne'a na ekskluzywnej Harbour Island był naturalnie piękny, ze służbą, jak to dość prymitywnie określił Lyne, „do wszystkiego". Susan Arrow i jej mąż Walter również tu przyjechali i w piątkowe popołudnie o piątej cała czwórka stłoczyła się w terenówce Lyne'a i ruszyła na lotnisko Teterboro, stąd mieli polecieć learjetem Lyne'a na Bahamy. Victory była zaszokowana, kiedy okazało się, że towarzyszy im asystentka Lyne'a, Ellen. Powinna to potraktować jak ostrzeżenie. To, że Lyne nie dał Ellen dwóch dni wolnego, bo nie chciał samodzielnie układać sobie planów przez weekend, nie wróżyło nic dobrego.

– Dla mnie pracuje się przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Prawda, Ellen? – powiedział Lyne w aucie, gdy jechali na lotnisko.

– Tak jest, Lyne, pracujemy bez przestojów – odparła Ellen uprzejmie.

Lyne uśmiechnął się niczym dumny ojciec.

– Co zawsze mówię o tobie, Ellen?

Ellen podchwyciła spojrzenie Victory.

– Ze jestem jak twoja żona, tylko lepsza.

– Tak jest! – wykrzyknął. – A chcesz wiedzieć dlaczego? – Spojrzał na Victory.

– Jasne – oświadczyła. Zaczynała się zastanawiać, czy przypadkiem ten weekend nie jest pomyłką.

– Nie może zażądać ode mnie alimentów.

Ellen popatrzyła na niego krzywo.

– Zawsze powtarzam Ellen, że muszę ją dobrze traktować, bo jej mąż mnie zleje. – Lyne pociągnął Victory za rękę, żeby upewnić się, że go słucha. – To gliniarz.

– Nie zleje, tylko aresztuje – poprawiła go Ellen. – Ma na imię Bill. Lyne nigdy nie pamięta jego imienia – zwróciła się do Victory.

Victory ze zrozumieniem pokiwała głową. Spotykała się z Lyne'em od kilku miesięcy i zbliżyła się do jego sekretarki. Ellen wyjaśniła jej, że Lyne jest jak wrzód na dupie, ale jakoś go znosi, bo ma dobre serce – a dzięki olbrzymiej pensji mogła posłać swoich dwóch synków do prywatnych szkół. W nadziei, że może pewnego dnia i oni będą bogaci. Jak Lyne.

– Właśnie za to płacę ci dwieście pięćdziesiąt tysięcy rocznie – zauważył Lyne. – Zęby nie musieć pamiętać imion ani nazwisk.

– Pamięta nazwiska wszystkich, którzy coś znaczą – oświadczyła Ellen.

– Czy mężczyźni nie są cudowni? – westchnęła Susan Arrow nieco później, już w odrzutowcu. – Dlatego my, kobiety, nie możemy zapominać. Możesz sobie wyobrazić, jak nudny byłby świat bez mężczyzn? Poważnie, nie wiem, co bym zrobiła bez mojego kochanego Waltera.

Kochany Walter miał co najmniej sześćdziesiątkę i był pogrążony w gorącej dyskusji z Lyne'em: rozważał za i przeciw w związku ze swoją ostatnią operacją przepukliny.

– O czym rozmawiacie, kobiety? – Lyne odwrócił się na fotelu i pogłaskał Victory po głowie.

– O tym, jacy cudowni są mężczyźni – odparła.

– Wiem, że jestem cudowny, ale nie mam pewności co do Lyne'a – zażartował Walter.

– Wiesz, co mówią: wszyscy mężczyźni to gnojki, a kobiety wariatki – zarechotał Lyne.

– Lyne, absolutnie nie masz racji – sprzeciwiła się Victory. – Zwykle kobiety nie są wariatkami, to mężczyźni doprowadzają je do szaleństwa. Z drugiej strony, z wyjątkiem Waltera, jestem zmuszona zgodzić się z tobą co do gnojków.

Lyne uśmiechnął się i szturchnął Waltera pod żebro.

– Właśnie to w niej uwielbiam. Zawsze umie się odgryźć.

– I to się nigdy nie zmieni – powiedziała Victory.

– Lubię kobiety, które są sobą – mruknął Walter. – Jak Susan. Ona zawsze jest sobą.

– Niektórzy twierdzą, że to suka – oświadczył Lyne złośliwie.

– Lyne, nie jestem nawet w połowie tak straszna jak ty – odparła Susan. – Jeśli ja jestem suką, to ty kim?

– Mnie wszystko uchodzi na sucho, bo jestem facetem – oświadczył Lyne z lekceważeniem.

Otworzył gazetę. Co ja tu robię, do cholery, pomyślała Victory.


Gdy tylko przestąpili próg domu, Ellen rozdała im „rozkład". Głosił, co następuje:


Piątek.

19. 30-kolacja

21. 00 – oglądanie filmu

23. 00 – cisza nocna!


Sobota

7. 30-8. 30 – śniadanie na oszklonej werandzie

8. 45 – tenis

10. 00 – wycieczka po wyspie

12. 45 – lunch przy basenie

13. 30 – wycieczka łodzią


I tak dalej, wszystkie zajęcia były zaplanowane aż do ich wyjazdu na lotnisko o piątej w niedzielę.

– Widzę, że podstawową jednostką czasu jest dla ciebie kwadrans – zauważył Walter z przekąsem.

– Chciałabym wiedzieć jedno – dodała Victory. – Kiedy wolno nam będzie skorzystać z łazienki? Czy jest jakaś szczególna łazienka, do której powinniśmy chodzić?

Susan i Walter uznali, że to niesłychanie zabawne. Lyne nie.

Punkt krytyczny nastąpił w niedzielny poranek, kiedy Victory raz jeszcze siedziała na wiklinowym fotelu i patrzyła, jak Lyne rozgrywa zacięty mecz tenisa z miejscowym zawodowcem. Wcześniej uznał, że ani Victory, ani Walter, ani Susan nie są dla niego dość dobrzy. Susan i Walter jakoś zdołali się wymknąć na spacer po plaży (a może po prostu na upragnioną drzemkę w swoim pokoju), aleLyne się uparł, żeby Victory go obserwowała, całkiem jak prawdziwa dziewczyna. Miała wrażenie, że lada chwila zacznie wrzeszczeć z nudów. Na pewno niektóre kobiety byłyby zadowolone albo wręcz zachwycone, obserwując, jak ich chłopak miliarder znęca się nad piłeczką tenisową, ona jednak do nich nie należała.

Po raz kolejny zaczęła się zastanawiać, co tutaj robi.

Wstała i podeszła do telefonu, po czym nacisnęła przycisk „dozorca". Tylko Lyne Bennett może mieć dozorcę w prywatnym domu na Bahamach, pomyślała z irytacją.

– Tak, proszę pani? – odezwał się miły męski głos.

– Przepraszam, że zawracam głowę, ale ma pan może długopis? – zapytała.

– Naturalnie, proszę pani. Już przynoszę.

Victory z powrotem usiadła. Lyne nie był dobrym graczem, ale jak większość mężczyzn nie przyjmował tego do wiadomości. Odbijał piłkę tak mocno, że niemal co druga przelatywała przez płot, co zresztą nie było problemem, bo miał dwóch chłopców od piłek, którzy je przynosili.

– Proszę bardzo. – Uśmiechnięty mężczyzna wyciągnął ku niej srebrny długopis. – Może być?

– Uroczy, dziękuję. – Victory pomyślała, że wystarczyłby również zwykły plastikowy bic. No ale bic nie był dość dobry dla Lyne'a Bennetta…

Wzięła do ręki „rozkład", który ona, Susan i Walter nosili ze sobą wszędzie i do którego odwoływali się jak najczęściej, żeby denerwować Lyne'a. Odwróciła kartkę i napisała po drugiej stronie:

„Dziesięć rzeczy, które robiłabym inaczej niż Lyne, gdybym była miliarderką… "

Znieruchomiała. Od czego zacząć?

„Jeden", napisała. „Nie każ służbie nosić rękawiczek z białej bawełny. To ohydne i świadczy o braku szacunku dla personelu".

„Dwa, nie przygotowuj rozkładu i nie zmuszaj gości, by się do niego stosowali".

„Trzy, dlaczego lodówka jest pełna preparatu slim-fast? Co za dziwak zakłada, że goście będą chcieli jeść slim-fast na śniadanie, lunch i na podwieczorek? Poza tym po co komu miliardy, skoro nie może jeść prawdziwych posiłków?"

„Cztery, nie każ gościom brać prysznica, zanim wejdą do basenu. Jeśli tak cię niepokoi czystość gości, po co ich zapraszasz?"

„Pięć, nie wykorzystuj posiłków do załatwiania interesów przez telefon, zwłaszcza jeśli przez ciebie goście muszą jeść lunch z miejscowym agentem nieruchomości".

„Sześć, nie próbuj zabić gości".

Znów znieruchomiała, a po chwili podkreśliła słowo „zabić" na wspomnienie wczorajszej wyprawy łodzią. Raczej klęski na łodzi. Lyne nie tylko nalegał, żeby pochwalić się swoją nową motorówką, ale uparł się też nią kierować. Potem próbował się ścigać z miejscowym rybackim kutrem. Już po wszystkim Susan przysięgła, że nigdy więcej nie przyjedzie na wyspę.

Victory popatrzyła na Lyne'a, który stał na środku kortu i ściskał w dłoni piłeczkę. Miał czerwoną twarz, wyglądał, jakby lada chwila groził mu atak serca.

– Ta piłka jest sflaczała! – ryknął.

– Przepraszam – powiedział chłopiec od piłek. – Właśnie otworzyłem nowe pudełko…

– To otwórz inne! – Cisnął piłkę o ziemię, gdzie podskoczyła i przeleciała nad siatką.

„Siedem", napisała Victory. „Postaraj się zachowywać jak normalna istota ludzka. Nawet jeśli nią nie jesteś".

W tej samej chwili zadzwoniła jej komórka. Spojrzała na nią, marząc w duchu, żeby to była Nico albo Wendy.

– Victory? – zapytała Muffy Williams swoim cichym głosem. – Gdzie jesteś?

– Na Bahamach… Z Lyne'em – dodała. W tonie Muffy było coś, co sprawiło, że poczuła się winna, że wyjechała i zrobiła sobie wolne.

– Możesz wrócić jutro rano do Paryża? Na spotkanie z B et C? – spytała Muffie.

Victory zerknęła na Lyne'a. Już zszedł z kortu, jedna z jego piłek trafiła w gniazdo pszczół. Teraz z wściekłością wymachiwał rakietą i wrzeszczał, biegnąc po trawniku, a za nim podążali obaj chłopcy od piłek.

– Nie ma problemu, Muffie – powiedziała do aparatu. – Już wyjeżdżam.

Lyne szalał.

– Nie będę skracał sobie weekendu – burczał.

– Nikt cię nie prosi – odparła, wrzucając rzeczy do torby.

– Skoro tak straszliwie chcą się z tobą spotkać, mogą poczekać do wtorku. – Pewnie miał rację, ale nie zdawał sobie sprawy z tego, jak rozpaczliwie pragnęła się stąd wydostać. – Po co to spotkanie?

– A skąd mam wiedzieć?

– Uciekasz na spotkanie do Paryża, wyjeżdżasz z Bahamów w niedzielny poranek i psujesz weekend, lecisz przez całą noc na spotkanie i nawet nie wiesz, w jakiej sprawie?

– Tak właśnie działam, Lyne – powiedziała.

– To głupie.

Wzruszyła ramionami, nie przestając się pakować. Nie chciała mówić Lyne'owi, że akurat w tej chwili pod byle pretekstem uciekłaby od niego, jego rozkładu, jego cholernego „relaksującego" weekendu na Bahamach.

– Wiesz, na czym polega twój problem, Lyne? – zapytała. – Tak bardzo boisz się intymności, że musisz zaplanować sobie każdą minutę życia. Nawet nie potrafisz usiąść i porozmawiać jak normalny człowiek.

– Ja się boję intymności? – zapytał z furią w głosie. – To ty uciekasz na jakieś kretyńskie spotkanie w Paryżu.

Teraz to ona wpadła w furię. Odwróciła się do niego, zaczerwieniona, a jej serce waliło jak oszalałe.

– To nie jest żadne kretyńskie spotkanie, rozumiesz? To moja praca! To, że nie zarabiam miliarda dolarów rocznie, nie znaczy, że moja praca jest mniej ważna od twojej.

To ostatnie wywrzeszczała tak głośno, że jej gardło wysiadło w proteście.

– Jezu – powiedział, zdumiony. – Spokojnie, mała. Jeśli chcesz, weź mój samolot i leć na JFK. To tylko cztery godziny stąd. Jeśli zbierzesz się teraz, wyruszysz o piątej…

No i znowu, pomyślała irracjonalnie, jego rozkład.

– Czy ty nic nie rozumiesz? – Z wściekłością cisnęła majtki na podłogę. Ten dramatyczny gest nie wywołał jednak zamierzonego efektu. Majtki łagodnie opadły i tylko leżały na ziemi, jak porzucona chusteczka. – Nie potrzebuję twojego samolotu…

– Jak sobie chcesz. – Wzruszył ramionami i wyszedł z pokoju, jak zawsze, gdy sprawy nie układały się po jego myśli.

Kiedy przyjechała taksówka, żeby zabrać ją na maleńkie lotnisko, Lyne zdążył się już oddać następnemu hobby – nurkowaniu. Raz jeszcze, stojąc na płycie lotniska w pełnym słońcu i czekając na rozklekotany, jednosilnikowy, pięcioosobowy samolot pasażerski, który wyczarterowała na lot mający się skończyć na lotnisku Islip na Long Island, żałowała, że nie przyjęła propozycji Lyne'a. Ale naprawdę nie mogła. Czarter kosztował trzy tysiące, jazda taksówką na JFK dwieście, dzięki temu zdążyła na lot do Paryża, bilet powrotny za następne trzy tysiące. W sumie spotkanie w Paryżu kosztowało ją blisko osiem tysięcy dolarów, ale warto było, zwłaszcza że po powrocie wpadła na Lyne'a w Michael's i powiedziała od niechcenia:

– Wygląda na to, że B et C złoży mi poważną propozycję.

Niemal zakrztusił się swoim jagnięcym kotletem.

Uśmiechnęła się na to wspomnienie i wychyliła, żeby przejrzeć się w lustrze u Sotheby'ego. Obracała głowę z boku na bok, zachwycona blaskiem światła na brylantowych klipsach. Może powinna sobie kupić jakiś drobiazg, żeby to uczcić. Może…

Nagle zadzwonił jej telefon.

– No tak – zaczął Lyne, jakby od tego, na czym skończyli parę minut wcześniej. – Utknąłem na noc w Waszyngtonie. Może wskoczysz w samolot i przylecisz tu na kolację?

Westchnęła.

– Lyne, jestem zajęta.

– A co robisz?

– Żyję.

– Czyli nie przylecisz na kolację do Waszyngtonu. – Nie.

– W porządku. Cześć. – Rozłączył się.

Nagle pojawiła się Nico, mokra, rozczochrana i bez tchu. Miała zarumienione policzki, jakby przed chwilą biegła.

– Coś mi wypadło…

– W porządku. Właśnie sobie oglądałam.

– Lyne? – Nico spojrzała na komórkę w dłoni Victory i na zirytowaną minę przyjaciółki.

Victory wzruszyła ramionami i wywróciła oczyma.

– Chciał, żebym przyleciała dziś wieczorem do Waszyngtonu i zjadła z nim kolację. Odmówiłam. Nie sądzisz, że to takie tandetne – latać prywatnym samolotem jakiegoś faceta po to, żeby zjeść z nim kolację?

– Tak? Nie wiem. Podobają mi się te klipsy.

– Kosztują dwadzieścia dwa tysiące dolarów – wyszeptała Victory i wręczyła klipsy pani Smith.

Podeszły do gablotki z błękitnozielonym brylantem, własnością dżentelmena.

– Przymierzę go – oświadczyła Nico.

– Ale cię nie stać…

– Nigdy nie wiadomo, Vic. Któregoś dnia być może będziemy sobie mogły na to pozwolić – odparła Nico pewnym tonem. Zdjęła futro, a pani Smith podeszła, żeby otworzyć gablotkę.

– Piękny, prawda? – Pani Smith zdjęła brylant ze stojaka. Wyciągnęła rękę z brylantem na cienkim platynowym łańcuszku. – Kupuje go pani dla siebie? – zapytała. – A może to prezent? Czyżby od męża?

– Boże, nie – odparła Nico błyskawicznie. Oblała się rumieńcem. – Mój mąż nigdy…

Victory gapiła się na Nico. Znały się od lat, ale nie miała pojęcia, że Nico darzy biżuterię taką namiętnością. Ale pewnie każdego dnia można dowiedzieć się o przyjaciołach czegoś nowego.

– Mój mąż nie interesuje się… biżuterią. – Nico uniosła włosy, żeby pani Smith mogła zapiąć łańcuszek na jej szyi.

– Tak to ostatnio bywa, prawda? – przytaknęła pani Smith. – Coraz częściej widujemy panie kupujące sobie biżuterię. Ale tak jest lepiej. Przynajmniej ma się to, czego się chce.

– Właśnie – powiedziała Nico. Odwróciła się, żeby obejrzeć swoje odbicie w lustrze.

Brylant wyglądał oszałamiająco na białej skórze Nico. Co za szkoda, pomyślała nagle Victory, że nie są bogatsze, bo brylant był kwintesencją Nico – chłodny, elegancki i pełen mocy, jak ona. Pasował do niej. To skandal, że nie może go mieć.

Ale samo przymierzenie brylantu pomogło Nico zebrać się w sobie, bo chwilę później pochyliła się ku Victory i niskim, spokojnym głosem wyszeptała od niechcenia:

– Przy okazji, mam romans.

Загрузка...