Rozdział 7

Ostatnich trzydzieści godzin minęło następująco: Po przebudzeniu uświadamiam sobie, że jesienny pokaz mody odbędzie się za szesnaście dni, jedenaście godzin i trzydzieści dwie minuty. Mam ochotę zwymiotować, ale się powstrzymuję. Biegnę do pracowni, nie umyłam włosów, wszystko jedno. Łapię taksówkę, po drodze odpędzając parasolką biznesmena. Jak dzień w dzień dzwonię do Nico. Panika w głosie. „Co jest grane?". „Piotruś Pan", odpowiada Nico spokojnie. „Kołnierzyki w stylu Piotrusia Pana?", jęczę. „Nie będą dobrze wyglądały jesienią". „Nie, chodzi o nas. O kobiety, które zachowują się jak Piotruś Pan. Nie chcemy dorastać". „Ale zarządzamy firmami i wychowujemy dzieci", mówię, chociaż nie mam dzieci, tylko pracowników, w końcu to prawie to samo. „Mimo to chcemy uciec", mówi Nico. Zastanawiam się, o co jej chodzi. Martwię się o Nico, ale nie mam szans o tym pogadać, gdyż obie musimy odbyć inne rozmowy.

Ranek: Patrzę z przygnębieniem na tkaniny kupione na Premiere Vision w Paryżu, we wrześniu zeszłego roku. Co ja sobie do cholery wyobrażałam? Wszyscy inni projektanci kupili cętki jaguara – znowu – ale ja nie typowałam jaguara na jesień. Tak jak nie typowałam zielonego filcu i różowej wełny. Zresztą i tak już za późno. Muszę pracować z zakupionymi tkaninami, bo inaczej firma z pewnością zbankrutuje ze względu na nadmierne wydatki. Leżę na podłodze i zasłaniam oczy rękoma. Asystentka zastaje mnie w tej pozycji, ale nie jest zdumiona, przywykła do „wariackiego" zachowania szefostwa. Wstaję i znów patrzę na tkaniny.

Środek dnia: biegnę do Lincoln Center na doroczny lunch New York City Ballet. Nie powinnam tam iść (nie powinnam robić nic poza cierpieniem dla sztuki), ale i tak idę, w poszukiwaniu inspiracji. Na lunchu pojawiają się najbardziej wpływowe kobiety w mieście: pani senator z Nowego Jorku, dwie ważne sędziny, bankierki, prawniczki, gwiazdy telewizji, nowy typ socjalitek (młode dziewczyny z towarzystwa, które pracują, faktycznie coś nowego), królowe matki, zatwardziałe feministki (pięćdziesięcioparolatki, które mają gdzieś modę i swoje fryzury, są tak ważne, że mogą to olać), żony w Prądzie (kobiety, które niegdyś pracowały, ale poślubiły bogaczy i teraz mają niańki, więc całymi dniami przesiadują u kosmetyczek) i młode obywatelki (zdecydowane się wybić i świadome, że ten lunch jest obecnie najwłaściwszym do tego miejscem), i one wszystkie mają na sobie futra, tkaniny w jaguarowe cętki i noszą babcine broszki (och, nie znoszę tego trendu) albo poubierały się ślicznie, aż zęby bolą, czyli w pastelowe sukienki z opływającymi ciało, niedokończonymi szwami, które rozlazły się wszędzie, gdzie się da (można to uznać za metaforę dzisiejszej mody – ubrania się rozłażą i z założenia mają wytrzymać jedno – dwa noszenia), a ja myślę, że to niedobrze. A jak jest dobrze?

Po lunchu padało i było zimno, jak zwykle w lutym. Victory uświadomiła sobie, że zapomniała zamówić taksówkę, a inne kobiety wsiadały do swoich aut z szoferami, czekających niczym powozy przed Lincoln Center. Było w tym coś tak niesamowicie pełnego przepychu i świadczącego o bogactwie: te kobiety, które same zarobiły pieniądze, same płaciły za swoje ubrania (poza żonami w Prądzie, te za nic nie płaciły) i miały własne samochody i kierowców, czasem nawet decydowały o wyrokach sądu najwyższego. To powinno inspirować, Victory jednak nie czuła nic. Na szczęście Muffie Williams zlitowała się nad nią i zaproponowała, że podwiezie ją swoim autem. Victory usiadła z tyłu luksusowego sedana, mercedesa S 600, dosłownie gryząc paznokcie ze strachu o swoją przyszłość. Zauważyła, że lakier odprysnął i uświadomiła sobie, że od czterech tygodni nie robiła manikiuru. Zastanawiała się, czy Muffie dostrzegła jej brudne włosy.

– Co typujesz na jesień? – zapytała Muffie.

Chciała być uprzejma, ale to przez to pytanie Victory poczuła, jak żółć podchodzi jej do przełyku i niemal ją dławi. Nic nie typowała, ale odparła z wielką pewnością siebie:

– Spodnie.

Muffie mądrze pokiwała głową, jakby to zabrzmiało całkiem sensownie, i oświadczyła:

– Wszyscy stawiają na cętki.

– Cętki już są passe.

– Długość spódnicy?

– Za dużo spódnic. Moim zdaniem spodnie. Nikt nie wie, w którą stronę pójdzie gospodarka.

– Powodzenia – wyszeptała Muffie, a jej pomarszczona dłoń, którą zdobiły pierścienie z wielkimi, cennymi kamieniami, przynajmniej dziesięcio – albo dwunastokaratowymi, przez chwilę ściskała rękę Victory.

Muffie wysiadła z auta przed błyszczącym, wystawnym budynkiem B et C i kazała szoferowi zawieźć Victory do jej pracowni.

Gdzie wszyscy czekali na baczność, aż szefowa zjawi się z ostatecznymi projektami na jesienny pokaz, a przynajmniej z jakąś wizją, i wreszcie zabiorą się do roboty. Na ich gładkich, młodych twarzach widniała troska i niepokój. Victory zrozumiała, że zapewne słyszeli pogłoski o jej rychłym upadku, mimo że spotykała się z miliarderem Lyne'em Bennettem. Pewnie podejrzewali, że uczepiła się go z rozpaczy, żeby wyciągnąć forsę, która uratuje firmę. Prędzej poderżnę sobie żyły, niż poproszę tego faceta o pieniądze, obiecała sobie w duchu.

– Co z baletem? – spytał ktoś.

– Spódniczki baletnic? Nie. Wszyscy uszyli je na wiosnę. Tylko nie ja, pomyślała Victory, i właśnie dlatego firma ma kłopoty. Jednak balet przypomniał jej lunch, a lunch beznadziejny film pod tytułem Światła sceny, w którym nauczycielka każe uczennicy wracać do drążka. Powrót do źródeł. Niczym zombie pomaszerowała do szwalni i zaczęła się gapić na materiały. Podniosła belę klasycznej tkaniny w tonacji pomarańczowobrązowej, zdobionej maleńkimi cekinami, i usiadła przy jednej z maszyn. Postanowiła uszyć parę spodni, ot tak, bo akurat na tym naprawdę się znała. Większości projektantów nie chciało się już zasiadać przy maszynach, wracać tam, skąd przyszli, w bezpieczne miejsce, gdzie człowiek nie miał nic do stracenia, bo był tylko nieznanym, dziwacznym nastolatkiem ze swoim marzeniem.

Następnego dnia, tuż po dwunastej w południe, Victory stała na peronie metra na stacji przy Zachodniej Czwartej Ulicy.

Od lat nie była w metrze, ale wcześniej spacerowała Szóstą Aleją po niemal nieprzespanej nocy zadręczania się kolekcją i zauważyła dziewczynę w zielonym obszernym płaszczu. Dziewczyna wyglądała modnie i interesująco i Victory zeszła za nią po stopniach z brudnego betonu i wmieszała się w popołudniowy dum rozgorączkowanych i wkurzonych bywalców metra. Dziewczyna minęła bramkę obrotową przy wejściu, a Victory przystanęła, patrząc za nią i zastanawiając się, jak to jest być beztroską dwudziestopięciolatką w modnym zielonym płaszczu, wolną od ciężaru związanego z ponowną konfrontacją z rzeczywistością, z koniecznością rozpaczliwego wejrzenia w głąb siebie, podźwignięcia się, zaryzykowania porażki…

Projektowanie mody, cóż za idiotyczna praca. Dwie kolekcje rocznie, pomiędzy nimi ledwie tyle czasu, żeby się podrapać, wieczny przymus pokazania czegoś „nowego", „świeżego" (kiedy nawet nie można już sobie wyobrazić niczego nowego), i tak bezustannie, rok po roku. To cud, że w tej branży ktoś w ogóle był w stanie się przebić.

Zrobiła kilka kroków. Ludzie przepychali się obok niej i patrzyli na nią podejrzliwie. Nie miała dokąd iść, nie miała celu. Pod ziemią oznaczało to śmierć, bo tu jedynym sposobem na przeżycie było udawanie, że nieustannie zmierza się do miejsca znacznie lepszego niż to, w którym właśnie się przebywa. Komórka zaczęła wibrować w jej dłoni – Victory ściskała ją nieświadomie, niczym linę bezpieczeństwa. O Boże, pomyślała. Esemes.

„Gdzie jesteś?", przeczytała pytanie Wendy.

„Metro".

"???"

„Szukam inspiracji".

„Michael's? Pierwsza? Mam niusa".

„Cooo?"

„Jadę do Rumunii. Wpuściłam Shane'a".

Victory ze zdumienia omal nie wypadł z ręki telefon.

„Dasz rade?"

„Tak!!", wystukała Victory.

Skrzywiła się. Co to miało znaczyć, że Wendy wpuściła Shane'a? Nie była w stanie sobie wyobrazić… Ale to oznaczało, że może teraz skupić się na czymś ważniejszym niż cholerna jesienna kolekcja. Wendy jej potrzebowała i na szczęście miały się wkrótce spotkać. Victory stała niecierpliwie w kolejce do automatu, by zakupić bilet do metra, potem przepuściła bilet przez bramkę. Wilgotne, zużyte powietrze uniosło się znad torów i wjechał pociąg, wprawiając peron w drżenie. Przepełniały ją niepokojące, ale i dziwnie krzepiące emocje. Przez lata, zanim osiągnęła sukces, codziennie jeździła metrem i pamiętała wszystkie stare sztuczki, na przykład szybkie lawirowanie wśród tłumu i wślizgiwanie się do wagonu z boku otwartych drzwi, skąd łatwiej przepchnąć się na środek, a potem zająć miejsce przy drążku. Nagle przyszło jej do głowy, że krytycy mieli słuszność co do jej ostatniej kolekcji. Nie da się nosić długich spódnic w metrze, potrzebne są spodnie i solidne buty. I odpowiednia postawa. Rozejrzała się po twarzach w zatłoczonym wagonie, popatrzyła na obojętne, bezmyślne miny, na obcych stłoczonych tak, że nie mogli czuć się komfortowo i nie pozostawało im nic prócz udawania, że inni nie istnieją…

No i zdarzyła się rzecz nie do pomyślenia. Ktoś postukał ją w ramię.

Victory zesztywniała. Postanowiła zignorować zaczepkę. Miała nadzieję, że stukacz wysiądzie na następnej stacji. Przywarła do drążka, chcąc dać mu do zrozumienia, że jeśli to konieczne, zamierza się przesunąć.

Znowu stukanie. To było irytujące. Teraz musiała zareagować. Odwróciła głowę, nastawiona na ewentualną awanturę.

– Ej, dziewczyno. – Stukała ją ciemnoskóra młoda kobieta w okularach.

– Tak? – odezwała się Victory. Nieznajoma wychyliła się ku niej.

– Podobają mi się twoje spodnie. Cekiny w dzień. Ekstra. Victory popatrzyła w dół. Spodnie! Kompletnie zapomniała, że ma na sobie spodnie, które szyła wczoraj przez całe popołudnie i wieczór. Słowa „Podobają mi się twoje spodnie" rozniosły się echem w jej głowie, jak jakieś radosne hasło. „Ej, dziewczyno, podobają mi się twoje spodnie". Nie chodziło jednak tylko o spodnie, lecz o Modę przez duże M, międzynarodowy język dziewczyn, hasło mające przełamać lody, komplement o uspokajającym działaniu, automatyczne członkostwo klubu…

– Dziękuję – odparła Victory uprzejmie i natychmiast poczuła sympatię do młodej kobiety, całkiem obcej, a właściwie już nie tak obcej, skoro obie łączyła płaszczyzna porozumienia: podobały im się jej spodnie. – O Boże! – niemal krzyknęła, gdyż nagła fala inspiracji omal nie zmiotła jej z wysokich obcasów.

Pociąg się zatrzymał, a Victory wybiegła. Pokonała schodki i jak rakieta wypadła na stację na Szóstej Alei.

Wciąż trzymała komórkę w dłoni, wystukała numer biura.

– Zoe? – krzyknęła do swojej asystentki. Umilkła. – W końcu mam typy na jesień.

Szła żwawo chodnikiem, umiejętnie wymijając tłumy.

– Widzę Wendy jako Piotrusia Pana. Dorosłe kobiety, takie jak Wendy Healy, kobiety, które mają wszystko i za to płacą; prezeski zarządów, kobiety, które potrafią się zająć wszystkim… Podróże, dzieci, może nawet ciąża. Widzę chłopczycę: okulary, rozczochrane włosy. Damskie garnitury z grubego sukna, białe koszule z maleńkimi guzikami z kryształków, o nietypowym kształcie, lekko workowate, nic obcisłego w talii, nieskrępowana talia to oznaka władzy. Obszerne koszule plus delikatnie zdobione cekinami spodnie i buty… buty… atłasowe pantofle bez pięt, z ośmiocentymetrowym obcasem kaczuszką, styl Ludwik XIV, wzory z kryształków…

Gadała w tym duchu przez sześć ulic, aż w końcu dotarła pod Michael's. Tam Victory Ford w końcu wyłączyła komórkę, przybrała spokojny wyraz twarzy i otworzyła drzwi restauracji. Poczuła nie tylko podmuch ciepłego powietrza, lecz również ulgę i dumę.


Fiasko z Shane'em to najprawdopodobniej najbardziej interesująca rzecz, jaka zdarzyła się w tym małżeństwie, tłumaczyła Wendy, usadowiona naprzeciwko Victory. Jej przytrafiało się mnóstwo interesujących rzeczy, uświadomiła sobie jednak ze smutkiem, że Shane'owi raczej nie. Ale przecież to nie jej wina, prawda? Zresztą do cholery, na co się uskarżał? Miał dzieci! Szczęściarz. Spędzał z nimi tyle czasu, ile chciał. Nie rozumiał, jakie to cenne? A mógł robić to dzięki niej.

Victory pokiwała głową ze zrozumieniem.

– Przy okazji, widziałaś Seldena Rose'a? Wychodził, kiedy ja wchodziłam. Z całą pewnością zrobił coś z włosami. Wyglądają na wyprostowane. To pewnie ta nowa japońska technika, całymi godzinami trzeba siedzieć w salonie…

Na wzmiankę o Seldenie Rosie i o jego włosach Wendy poczerwieniała.

– Selden jest w porządku – oświadczyła. – Bardzo miło zareagował, kiedy opowiedziałam mu o Shanie.

– Sądzisz, że był… zainteresowany?

Wendy gorączkowo pokręciła głową. W ustach miała pełno sałaty.

– Na pewno ma dziewczynę – oświadczyła, przełykając. – A Shane zatrudnił terapeutkę małżeńską!

– Co z Rumunią?

– Może nie będę musiała jechać. Dowiem się na pewno za godzinę albo dwie. Jeśli cholerny reżyser raczy zadzwonić – powiedziała Wendy. Wzięła do ręki komórkę i popatrzyła na nią podejrzliwie, a następnie położyła aparat obok talerza, żeby na pewno usłyszeć dzwonek. – Poza tym to terapia, wiesz? Warczymy na siebie przez godzinę, a potem czuję, że wszyst- ko jest w porządku i jakoś mogę przeżyć następny tydzień. – Telefon zadzwonił, chwyciła go błyskawicznie. – Tak?

Umilkła i spojrzała na Victory, a wyraz jej twarzy wskazywał, że nie o tę rozmowę chodziło.

– Tak, aniele – powiedziała nieco zbyt dziarsko. – To brzmi cudownie. Będzie zachwycona… Nie, jeszcze nie wiem… Tylko na parę dni. Pewnie wrócę w sobotę po południu. – Skrzywiła się. – Aha, dzięki, że się tym zająłeś, aniele. Kocham cię.

– Shane? – zapytała Victory.

Wendy pokiwała głową, a jej oczy się rozszerzyły, jakby nie mogła uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszała.

– Planuje wyjechać na weekend do Pensylwanii. Szukać kucyka dla Magdy. – Umilkła i popatrzyła na minę Victory. – Tak będzie lepiej, naprawdę. W zeszłym tygodniu Tyler zrobił kupę w majtki, a to się nie zdarzyło od ponad trzech lat…

Victory ze zrozumieniem kiwała głową. Pewnie lepiej dla Wendy, że Shane wrócił, nawet jeśli był męskim wcieleniem snobistycznej, bogatej i zepsutej gospodyni domowej. Poza samym sobą interesowali go jedynie znani ludzie, których poznawał przez Wendy, a także wspaniałe przyjęcia oraz modne kurorty, gdzie jeździli na wakacje, oraz chwalenie się kosztami tego wszystkiego, co było tym bardziej irytujące, że wiódł boskie życie, choć w żaden sposób na nie nie zapracował. Nawet w restauracji Wendy zawsze za niego płaciła. Podobno ktoś poprosił kiedyś Shane'a o pięć dolarów na napiwek, a Shane wzruszył ramionami i odparł beztrosko: „Wybacz, nie mam ani grosza".

– Nie miał nawet pięciu dolarów! – wykrzyknęła Nico z niedowierzaniem. – Za kogo on się uważa? Za królową?

Nico i Victory zgodnie stwierdziły, że najgorzej Shane zachował się na swoich zeszłorocznych urodzinach. Wendy kupiła mu skuter marki Vespa i kazała dostarczyć go do Da Silvano, gdzie zorganizowała przyjęcie urodzinowe. Planowanie wszystkiego musiało jej zająć wiele godzin, ale znakomicie wywiązała się z zadania. Gdy w sali pojawił się tort, przed restauracją przystanęła biała ciężarówka z napisem Vespa Motors, drzwi z tyłu się otworzyły i wyłoniła się vespa Shane'a przewiązana czerwoną wstążką. Wszyscy w restauracji zaczęli wiwatować, ale Shane nie byt zadowolony. Vespa miała jasnoniebieski kolor, a on oświadczył bezczelnie:

– Cholera, Wen, chciałem czerwoną.

Wendy wciąż jednak powtarzała, że Shane to wspaniały ojciec (czasem nawet skarżyła się, że zbyt wspaniały i dzieci zawsze domagają się jego, nie jej, przez co czuła się jak frajerka) i lepiej, żeby dzieci miały tatę w domu. Wobec tego Victory powiedziała:

– To wspaniale, że przyjęłaś go z powrotem, Wen. Tak trzeba.

Wendy nerwowo skinęła głową. Zawsze się niepokoiła w trakcie kręcenia ważnego filmu, ale teraz była szczególnie podminowana.

– Poprawił się – powiedziała, jakby chcąc przekonać samą siebie. – Może ta terapeutka pomaga.

Victory umierała z ciekawości, ale w tej samej chwili zadzwonił jej telefon.

– Dobrze się bawisz? – zagruchał Lyne Bennett.

Victory rozejrzała się wokół. Lyne siedział dwa stoliki dalej, razem z opasłym miliarderem George'em Paxtonem. Obaj popatrzyli na nią i pomachali.

– Witaj. – Nawet nie była niezadowolona. Nie widzieli się co najmniej od tygodnia, ze względu na nadmiar obowiązków.

– George chce wiedzieć, czy przyjmiemy zaproszenie do jego domu w St. Tropez – oświadczył Lyne niskim, przyjemnym głosem.

– Nie mogłeś podejść i spytać mnie osobiście?

– Tak jest bardziej seksownie.

Victory parsknęła śmiechem i przerwała połączenie.

„Jestem zajęta, pamiętasz? Pokaz mody", napisała w esemesie.

Odwróciła się do Wendy. Rozmawiały przez kilka minut, po czym telefon Victory znów zadzwonił.

– Chciałem tylko, żebyś wiedziała, że nie znam się na esemesach – oświadczył Lyne.

– Upośledzony technicznie, co? Cieszę się, że istnieje coś, na czym się nie znasz.

– Nie chcę się znać.

– Może poprosisz Ellen, żeby ci pisała esemesy? – Victory odwróciła głowę, żeby Wendy nie widziała jej uśmiechu. Znów się rozłączyła.

Wtedy zadzwoniła komórka Wendy. Podniosła ją i spojrzała na numer. Dzwonili z jej biura.

– To on – powiedziała ponuro.

Wstała, żeby wyjść przed restaurację. Jeśli faktycznie dzwonił Bob Wayburn, reżyser, rozmowa mogła być ostra.

– Tak? – powiedziała.

– Zadzwonił. – To był Josh, jej asystent. – Bob?

– Nie, Hank.

– Cholera! – Hank był jej zastępcą. Oznaczało to, że reżyser, Bob Wayburn, nie chce z nią rozmawiać, żeby w ten sposób zademonstrować swoją przewagę i zmusić Wendy do przylotu do Rumunii. – Dawaj go.

– Wendy? – Połączenie nie było zbyt dobre, ale i tak usłyszała strach w głosie Hanka. Jeszcze jeden zły znak. – Stoję pod jego przyczepą.

Chodziło o przyczepę Boba Wayburna.

– I? – zapytała.

– Zatrzasnął drzwi. Powiedział, że jest zbyt zajęty, żeby gadać przez telefon.

– Już mówię, co masz robić. – Wendy wyszła na chodnik przed restauracją. – Idź do przyczepy, wyciągnij przed siebie aparat i powiedz Bobowi, że jestem na linii. I że lepiej dla niego, żeby wziął telefon.

– Nie mogę mu tego powiedzieć – oświadczył Hank. – Wyrzuci mnie z planu.

Wendy odetchnęła głęboko, modląc się o cierpliwość.

– Nie bądź mięczakiem, Hank. Doskonale wiesz, że na tym polega twoja praca.

– On mi zamieni życie w piekło.

– Ja też mogę – zauważyła. – Wejdź po schodkach i otwórz drzwi. Nie pukaj. Musi wiedzieć, że nie ujdzie mu to na sucho. Poczekam – dodała po chwili.

Potarła ramię, żeby się rozgrzać, i oparła się o ścianę budynku, jakby dzięki temu mogła mniej marznąć. Po Szóstej Alei przejechały dwa wozy policyjne, a ich syreny przeszyły powietrze, podczas gdy tysiące kilometrów stąd buty Hanka stukały na metalowych schodkach prowadzących do przyczepy w górach Rumunii.

Hank ciężko dyszał.

– No i? – zapytała.

– Zamknięte – odparł. – Nie mogę wejść.

Świat nagle złożył się w harmonijkę i Wendy odniosła wrażenie, że spogląda w wielką czarną dziurę. Znowu głęboko odetchnęła, powtarzając sobie, że nie wolno jej wybuchnąć. To nie wina Hanka, że Bob nie chce z nią rozmawiać, chociaż wolałaby, żeby Hank lepiej sobie radził z wykonywaniem obowiązków.

– Powiedz Bobowi, że zobaczymy się jutro – oświadczyła ponuro.

Hank się rozłączył.

– Josh? – powiedziała Wendy do słuchawki. – Jak tam loty?

– O piątej Air France leci do Paryża, o siódmej rano masz przesiadkę do Bukaresztu. Na miejscu jesteś o dziesiątej, stamtąd przewozimy wszystkich helikopterem do Braszowa. Trwa to mniej więcej godzinę. Tym, którzy nie chcą latać trzydziestoletnim rosyjskim gratem, pozostaje pociąg. Ale to zajmie ze cztery godziny.

– Zarezerwuj helikopter i powiedz, żeby mój kierowca był przed restauracją za dwie minuty. Potem zadzwoń do Air France i załatw kogoś od usług specjalnych. Ma na mnie czekać przed wejściem na lotnisko. – Popatrzyła na zegarek. Dochodziła druga. – Nie zdołam tam dotrzeć przed czwartą.

– Jasne, szefowo – powiedział Josh lekceważąco i się rozłączył.

– Rumunia? – spytała Victory, gdy Wendy podbiegła do stołu.

– Przepraszam. O piątej mam lot do Paryża…

– Nic się nie przejmuj, skarbie. Praca przede wszystkim. Idź już – nalegała Victory. – Ja się zajmę rachunkiem. Zadzwoń z Rumunii…

– Kocham cię. – Wendy pośpiesznie uścisnęła Victory.

Gdyby tylko Shane był tak wyrozumiały jak przyjaciółki, pomyślała, łapiąc torebkę i wypadając z restauracji.

Victory wstała i podeszła do stolika Lyne'a. To, że Lyne jadł lunch z George'em Paxtonem, podsunęło jej pomysł na małe śledztwo dla Wendy. Perspektywa była zbyt kusząca, żeby ją zignorować. Historia tego, jak George Paxton usiłował kupić Parador ponad trzy lata wcześniej i został przebity przez Splatch-Verner, była powszechnie znana, ale nie wszyscy wiedzieli, że rzekomy najlepszy przyjaciel George'a, Selden Rose, próbował ubić interes za jego plecami, w nadziei, że zgarnie Parador dla siebie. Nie wyszło: Victor Matrick, prezes zarządu Splatch-Verner i szef Seldena, dowiedział się o jego knowaniach. Choć z chęcią przejął Parador, nie cierpiał nielojalności. Doszedł do wniosku, że skoro Selden wykręcił taki numer najlepszemu przyjacielowi, w końcu załatwi i jego. Wobec tego, żeby na przyszłość wybić Seldenowi z głowy takie taktyki, Victor sprowadził do zarządzania Paradorem człowieka z zewnątrz. Tym człowiekiem była Wendy. Nico jakoś wyciągnęła tę informację od samego Victora Matricka, kiedy ona i Seymour w tajemnicy pojechali do domu Dziadka w St. Barts. Naturalnie powtórzyła wszystko Wendy i Victory. Choć George i Selden podobno się pogodzili (najwyraźniej uważali, że w miłości i interesach wszystkie chwyty dozwolone), całkiem możliwe, że ten incydent wciąż irytował George'a. Mimo wszystkich machinacji ani on, ani Selden nie dostali Paradoru, a do tego pokonała ich kobieta.

– Cześć, mała. – Lyne pociągnął ku sobie Victory, żeby ją pocałować.

– Smakuje ci lunch? – zapytała.

– Jak zwykle – odparł. – Ale nie tak jak George'owi. George tyje, prawda?

– Daj spokój – odezwał się George Paxton głosem, który zdawał się dochodzić z głębokiej jamy.

– Z kim jadłaś lunch? – zapytał Lyne, dokładnie tak jak chciała.

– Z Wendy Healy – odparła nonszalancko, patrząc niewinnie na George'a i zastanawiając się, jak on przyjmie tę informację. – Szefową Paradoru.

George zaprezentował Victory oblicze pokerzysty. A więc nadal go to boli, pomyślała z uciechą. Ta informacja mogła się kiedyś przydać.

– Znasz Wendy Healy, prawda, George? – spytał Lyne Bennett od niechcenia, zamieniając konspiracyjne spojrzenie z Victory.

Pomyślała, że sytuacja bawi Lyne'a równie mocno jak ją, bo dzięki tej rozmowie miał okazję wsadzić szpilę George'owi, który z nich dwóch był bogatszy o kilkaset milionów.

– O tak. – George Paxton pokiwał głową, jakby w końcu jednak zdecydował się skojarzyć nazwisko Wendy. – Co u niej?

– Wspaniale – odparła Victory z niezachwianym entuzjazmem, jakby inna możliwość nie wchodziła w grę. – Chodzą słuchy, że w tym roku Parador zdobędzie parę nominacji do Oscara.

Naturalnie nie słyszała o niczym takim, ale koniecznie należało odmalowywać sytuację w jak najjaśniejszych barwach. Poza tym Wendy wspomniała, że może dostaną jakieś nominacje, więc nie było to tak do końca kłamstwo. Poza tym poruszenie na obliczu George'a sprawiło jej przyjemność. Najwyraźniej miał nadzieję, że Wendy sobie nie poradzi.

– No to pozdrów ją ode mnie – powiedział George.

– Nie omieszkam – odparła uprzejmie.

Po czym, wyczuwając, że zrobiła, co się dało, przeprosiła ich i poszła do damskiej toalety.

Загрузка...