Rozdział 11

Wielki nagłówek na górze „New York Post" głosił: „Pięćdziesiąt najbardziej wpływowych kobiet Nowego Jorku". W gabinecie Victory Ford, z nogami na szklanym stoliku i twarzą ukrytą za gazetą siedziała aktorka komediowa Glynnis Rourke.

– No i co ty na to? – zapytała i opuściła gazetę, ukazując twarz, która przypominała oblicze amorka i bardzo kontrastowała z jej osobowością, często porównywaną do osobowości pitbula. – Na pierwszym jest Hillary, nic dziwnego, nie da się przebić przyszłej prezydent Stanów Zjednoczonych, jak sądzę, ja jestem na szóstym, bo rzekomo mam wielką wartość, pięćdziesiąt dwa miliony, co nie do końca jest prawdą, potem jest twoja przyjaciółka Nico na ósmym, nasza poczciwa Wendy na dwunastym, a ly, mała, na siedemnastym. Po cholerę my tu jeszcze siedzimy? Powinnyśmy podbijać świat.

– Ależ podbijemy. – Victory zerknęła na nią znad szkicu. Glynnis była jej starą przyjaciółką (widywaną zaledwie trzy lub cztery razy w roku, ale zawsze witaną z olbrzymią radością), która przyszła na pierwszy pokaz i w typowy dla siebie sposób zażądała, żeby „pogratulować szefowej". Wtedy Glynnis była zwykłym kabaretowym komikiem, ale w ostatnich dziesięciu latach jej kariera nabrała rozpędu i teraz Glynnis – miała własny program telewizyjny, czasopismo, a na dokładkę jeszcze nominację do Oscara za najlepszą żeńską rolę drugoplanową w filmie Wendy Prosię w sosie. - Jak tylko ubierzemy cię na ceremonię wręczenia Oscarów.

– Ubrania! Ha. Nie cierpię ich – oświadczyła Glynnis lekceważąco i nadal czytała. – „Victory Ford, czterdzieści trzy lata… " – masz im za złe, że podali twój wiek? Kłamstwa na temat wieku są denne, mam wrażenie, że babka, która się odmładza, będzie też łgać w każdej innej sprawie, nie? „Ulubienica mody i najlepsza przyjaciółka każdej mieszkanki Nowego Jorku jest gotowa podbić Europę, kiedy dokona fuzji swojej wartej dwadzieścia pięć milionów firmy z B et O Czekamy na jeszcze szykowniejsze akcesoria do ubrań, które uwielbiamy".

– Jak miło. Choć to nie do końca prawda.

– Pieprzyć ich – mruknęła Glynnis. – Prasa zawsze wszystko pokręci.

Z niesmakiem rzuciła gazetę na stolik i zerwała się na równe nogi. Glynnis była pulchna, a właściwie gruba, ale miała energię gimnastyczki. Victory ją uwielbiała, jednak jako klientka, przy wzroście sto sześćdziesiąt centymetrów, Glynnis była koszmarem każdego projektanta. Jednak Glynnis zadzwoniła do niej o ósmej rano, tuż po usłyszeniu o swojej nominacji, i zaczęła błagać Victory o pomoc. Upierała się, że tylko Victory nie będzie próbowała przebrać jej, jak to określiła Glynnis, za „jakąś pieprzoną maturzystkę na balu".

Wiosenne słońce wpadało przez okna gabinetu i przez chwilę Victory poczuła melancholię na myśl o tym, jak bardzo kocha swoje obecne życie. Czy mogło być coś lepszego niż własny gabinet w firmie, którą stworzyła od podstaw, i miejsce na liście pięćdziesięciu najbardziej wpływowych kobiet Nowego Jorku (co niekoniecznie musiało cokolwiek oznaczać, ale zawsze to miło), i ubieranie Glynnis Rourke na Oscary? Glynnis, naturalnie, to tylko początek; w najbliższych dniach Victory miała zostać zalana zamówieniami od aktorek i ich stylistów, a wszystkim zależało na idealnej sukni. Stylistka Jenny Cadine już zdążyła zadzwonić. Victory pomyślała, że powinna być przeszczęśliwa, ciągnąć to w nieskończoność. Ale rzecz jasna nie mogła tego zrobić. Za kilka dni będzie musiała podjąć najważniejszą decyzję w życiu…

– Glynnis? – Victory popatrzyła na Glynnis, która podskakiwała dookoła, boksując powietrze. – Czy kiedykolwiek pomyślałaś, że spotka cię coś takiego?

– Nieustannie zadaję sobie to pytanie – Glynnis zamachnęła się na niewidzialnego przeciwnika. – Jako dziecko pragniesz bogactwa i sławy, ale tak naprawdę nie wiesz, co to takiego. Potem przyjeżdżasz do Nowego Jorku, zaczynasz rozumieć i kombinować, jak do cholery to osiągnąć. Ale uwielbiasz to, co robisz, więc z tego nie rezygnujesz, i potem zdarza ci się jeden czy drugi przełom i nagle zaczynasz dokądś zmierzać. Ale to jak jazda pociągiem we właściwym kierunku. Ci nawiedzeni wariaci w Hollywood twierdzą, że wszystko zależy od decyzji wszechświata – bach, bach – ale większość z nich jest tak słaba, że nie chce wziąć odpowiedzialności nawet za podtarcie sobie tyłka. Chociaż coś chyba w tym jest. I jeśli masz szansę, musisz z niej skorzystać. Jasne, że musisz liczyć się z tym, że zapłacisz za to pewną cenę, czyli że rozmaite gnojki bez przerwy będą usiłowały cię zabić i kontrolować. – Wyczerpana Glynnis opadła na fotel, ale po chwili zregenerowała siły i stuknęła palcem w gazetę. – Wejdziesz w to? – zapytała.

Victory westchnęła i potarła wargę.

– To mnóstwo pieniędzy – odparła. – A ja chcę zarabiać. Zawsze mi się wydaje, że kłamiemy, kiedy twierdzimy, że zarabianie pieniędzy nie jest ważne – w końcu, jeśli się rozejrżymy, widać, że nie ma prawdziwej władzy bez pieniędzy, i właśnie dlatego to mężczyźni wciąż rządzą światem, prawda? Ale sama nie wiem…

– Pozwól, że coś ci powiem – mruknęła Glynnis. – Zarobienie dwóch milionów jest trudne. Ale zarobienie dwudziestu jest znacznie trudniejsze. A jeśli już je zarobisz, wiesz, co się dzieje? Z jakiegoś dziwacznego powodu, którego do dziś nie rozgryzłam, ich posiadanie nieszczególnie się różni od posiadania dwóch milionów. Cholera, nawet nie wystarczy na kupno samolotu.

– Wystarczy na latanie netjetami – zauważyła Victory.

Nagle znowu popadła w zadumę. Gdzie poza Nowym Jorkiem można było znaleźć kogoś takiego jak Glynnis, Wendy czy Nico? Na pewno nie w Paryżu, gdzie nawet kobiety sukcesu, z ich apaszkami, prostymi spódnicami z tweedu i powściągliwością, zachowywały się jak wyspecjalizowana rasa zdegenerowanych psów. Nigdy nie rozmawiały o pieniądzach ani o podboju świata. Cholera jasna, pomyślała. Lubiła rozmowy o pieniądzach i o podboju świata. Nawet jeśli nie miała szans, myślenie o tym było ekscytujące.

Podniosła szkic i wstała, po czym podeszła do długiego stołu pod oknem.

– Problem polega na tym, że to mi wygląda na łatwe pieniądze – powiedziała. – Dwadzieścia pięć milionów za wykupienie firmy i mojego nazwiska. Nie ufam łatwym pieniądzom, Glyn, zawsze jest jakiś haczyk. Przy okazji, na Oscary dla ciebie widzę Beatlesów. Zwłaszcza Abbey Road. John Lennon w białym garniturze.

– Garnitur? Dobry pomysł. – Glynnis zerwała się i podbiegła do długiego stołu.

– Dziewczyno, spodoba ci się wszystko, co na ciebie włożę – oświadczyła Victory żartobliwie. – Nigdy nie dyskutuj – z projektantem. Myślisz, że mogłabyś pójść boso, jak Paul McCartney? I zadzierać palce u stóp do góry?

– Coś ty? Upadłaś na głowę? – wykrzyknęła Glynnis, chociaż nie dała się nabrać. – Nie wpuszczają bez butów, o ile się nie mylę, Julia Roberts raz próbowała. To ma coś wspólnego z bhp.

– Pamiętasz Beatlesów na okładce Abbey Road, prawda? – zapytała Victory. – Uszyjemy długie spodnie, dzwony fruwające w okolicy stóp; długą i luźną jedwabną koszulę, jasnoniebieską, ale nie błękitną, raczej szafirową, żeby podkreślić twoje ciemne włosy, a do tego cienki, granatowy jedwabny krawat, luźno zawiązany, i marynarkę – krótką, w piękną jasnoniebieską kratę z czerwoną i żółtą nitką – tylko pozornie zwyczajną, bo obszyjemy ją przezroczystymi cekinami.

– O rany. – Glynnis wzięła do ręki szkic. – Jak ty to robisz, do cholery?

– To moja praca. Ja nie mam pojęcia, jak ty robisz to, co robisz.

– Towarzystwo wzajemnej adoracji, co? – Glynnis, która miała skłonności do namiętnych i dramatycznych wybuchów emocji, nagle się wzruszyła. – Jezu, Vic. Zrobisz to dla mnie?

– Jasne, skarbie.

– To genialne. Będę najlepiej ubraną kobietą na gali. – Teraz, po załatwieniu spraw, Glynnis przeszła do innego tematu. – Jak sądzisz, co powinnam włożyć na ewentualną rozprawę?

– Wybierasz się do sądu? – Victory uniosła brwi.

– Być może. – Glynnis usadowiła się z powrotem na fotelu i lekko przesunęła na jego skraj. – Martwisz się tym, że B et C przejmie twoje nazwisko? Mam podobny problem. Chodzi o to czasopismo, które robię razem ze Splatch-Verner. Naturalnie to ma być ściśle tajne łamane przez poufne, – ale my, dziewczyny, musimy sobie ufać. – Usiadła wygodniej i zmrużyła oczy. Patrząc na jej minę, Victory przypomniała sobie, że choć świat postrzegał Glynnis jako zabawną wariatkę, w prawdziwym życiu była bezwzględną kobietą interesu. – Rozumiesz? Jestem trochę wkurzona, Vic. A nie warto ze mną zadzierać, kiedy jestem wkurzona. Victory pokiwała głową.

– W czym problem? – zapytała.

– No cóż. – Glynnis skrzyżowała ramiona. – Słyszałaś o facecie, który się nazywa Mike Harness?


„Nico O'Neilly, czterdzieści dwa lata", napisano w artykule Pięćdziesiąt najbardziej wpływowych kpbiet w „Post". „Nie dajcie się zwieść jej legendarnemu chłodowi. W świecie czasopism nie ma gorętszego nazwiska. Zamieniła upadający»Bonfire«w najbardziej dochodowy magazyn Splatch-Verner. Wieść niesie, że wkrótce stanie na czele całego działu wydawniczego, o wartości trzech miliardów".

Nico pokręciła głową i zamknęła gazetę, po przeczytaniu tego tekstu mniej więcej dziesiąty raz tego poranka. Może nie była to katastrofa, ale nieszczególnie potrzebowała takiej reklamy. Wciąż wyobrażała sobie, jak Mike Harness siedzi w swoim pokoju śniadaniowym na Upper East Side (albo w wiejskim domu w Greenwich w Connecticut), je płatki i po przeczytaniu tych słów dostaje apopleksji. W analogicznej sytuacji ona dostałaby ataku. Wyobraziła sobie, że Mike już dzwoni do Victora Matricka i żąda wyjaśnień, a Victor go uspokaja, mówi, że wszystko jest w porządku, dziennikarze zawsze kręcą, i chyba on powinien o tym wiedzieć najlepiej?

Tyle że w tym wypadku z całą pewnością się nie mylili, pomyślała Nico. Albo prawie z całą pewnością.

Odłożyła gazetę na stół farmerski z okresu początków kolonizacji Ameryki (kupiony za dziesięć tysięcy dolarów, czyli za bezcen, jak wyjaśnił Seymour, gdyż autentyczne meble z tamtych czasów były bardzo rzadkie) i weszła na schody, żeby zawołać córkę.

– Kit-Kat, spóźnimy się! – krzyknęła.

Popatrzyła na zegarek. Było za dziesięć dwunasta, co oznaczało, że nadal miały lekki zapas, żeby na czas dotrzeć do Madison Square Garden. Nie chciała jednak ryzykować. Dziś była westminsterska wystawa psów. O wpół do drugiej pokazywano klasę jamników miniaturowych i Seymour prezentował Petunię. Nico była przekonana, że Tunie wygra, ale bez względu na wynik konkursu nie chciała, żeby Seymour się stresował tym, czy żona i córka zdążą na czas.

Lekko zaniepokojona i podminowana występem Seymoura, chcąc już wyjechać, przeszła przez hol i rzuciła wściekle spojrzenie na „Post". Jak do cholery zdołali zdobyć tak poufną informację? Nikomu z wyjątkiem Seymoura, Victory i Wendy nie mówiła o tym, że być może dostanie stanowisko Mike'a, i wiedziała, że żadne z nich nic nie powtórzyło. Naturalnie, tamten sekretny weekend w St. Barts z Victorem umocnił jej pozycję ulubienicy Dziadka, a takie rzeczy się zauważa, zwłaszcza że Nico i Victor co jakieś dziesięć dni jedli razem lunch i czasem widywano ich podczas krótkich, poufnych narad w holu albo na różnych imprezach. Zapewne ktoś wyciągnął wniosek, że Nico przygotowuje się do przejęcia stanowiska Mike'a albo czegoś lepszego niż jej obecna pozycja. Nagle przyszło jej do głowy, że może to sam Victor zamieścił ten tekst.

Hipoteza wydawała się naciągana, wręcz idiotyczna, ale w ostatnich miesiącach Nico lepiej poznała Victora i uświadomiła sobie, że w sprzyjających okolicznościach nie ma dla niego rzeczy niemożliwych ani nawet zbyt błahych. Victor Matrick był bystrym starym sukinkotem, który zachowywał się jak szczodry i życzliwy Święty Mikołaj po to, by znienacka zaatakować.

– Najważniejszy w biznesie jest charakter, Nico – lubił powtarzać. – Ludzie chcą z góry wiedzieć, z czym mają do czynienia. A kiedy myślą o tobie, musisz wyróżniać się w ich umyśle, jak bohaterka powieści.

Nico kiwała głową. Początkowo nie wszystko, co mówił Victor, wydawało się jej sensowne (faktycznie był trochę stuknięty, przekonała się jednak, że większość ludzi, którzy odnieśli wielki sukces, była, łagodnie mówiąc, inna, i pewnie powinna też przypiąć tę etykietkę sobie), ale kiedy później zastanawiała się nad jego słowami, odkryła w nich pewną błyskotliwość.

– Ty to masz, Nico – powiedział. – Charakter. Ten lodowaty chłód. Przez niego ludzie myślą, że ci nie zależy. To ich przeraża. Jednak pod tą powierzchownością Grace Kelly zależy ci ogromnie. Jak się nad tym zastanowić, Grace była bardzo namiętną osobą. Miała rozmaitych sekretnych kochanków.

Victor spojrzał na nią w ten swój przenikliwy sposób, a Nico oblała się rumieńcem, zastanawiając się, czy to aluzja do jej romansu z Kirbym. Ale Victor nie mógł wiedzieć o Kirbym… Prawda?

– Dziękuję, Victorze – powiedziała aksamitnym, niskim głosem. Naturalnie nie tłumaczyła Victorowi Matrickowi, że jej „lodowaty chłód" wziął się przed laty z koszmarnej nieśmiałości, z którą Nico walczyła przez całe życie, od dzieciństwa.

Teraz, na myśl o wzmiance w „Post", doszła do wniosku, że Victor musiał maczać w tym palce. Zestawienie chłodu z gorącem nieco przypominało to, co powiedział jej Victor. Być może doprowadził do wycieku tej informacji, żeby wreszcie rozstrzygnąć pat z Mikiem. Z drugiej strony, jeśli to nie on, mógł podejrzewać, że źródłem informacji jest Nico, a to oznaczało kłopoty. Victorowi nie spodobałoby się, gdyby wzięła sprawy w swoje ręce i samodzielnie postanowiła zakończyć wyścig.

– Katrina, kochanie! – zawołała zachęcająco, schodząc.

– Za momencik, mamo! – odkrzyknęła Katrina.

Nico spacerowała po zniszczonym orientalnym dywanie. Gdyby zajęła pozycję Mike'a, przypadłoby jej stanowisko szefowej i prezeski Verner, Inc. Za każdym razem, gdy zaczynała o tym myśleć, przepełniało ją podniecenie i duma. Czeka ją mnóstwo pracy, ale wiedziała, że sobie poradzi. Najtrudniej było zdobyć ten tytuł i pozycję.

Podczas tamtego weekendu w St. Barts Nico i Victor przez wiele godzin mówili o dziale wydawniczym. Victor czuł, że Mike Harness jest ze starej szkoły, nadal próbuje wydawać pisma, które przyciągną mężczyzn. Oboje wiedzieli, że faceci już nie czytują czasopism, a przynajmniej nie tak chętnie jak dawniej, w tak zwanych dniach świetności branży wydawniczej, czyli w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Teraz większość czytelników stanowiły młode kobiety z obsesją na punkcie gwiazd, wyjaśniła Nico. Na trzydzieści tytułów wydawanych przez Splatch-Verner, tylko piętnaście było dochodowych, z „Bonfire" na czele. Już sam ten fakt powinien wystarczyć Victorowi do zwolnienia Mike'a i zatrudnienia Nico na jego miejsce. A dla Victora to nie było takie proste.

– Każdy, kto bierze to stanowisko, powinien mieć takie same osiągnięcia – powiedział Victor.

Nico nie była pewna, czy rzuca jej wyzwanie, czy też usiłuje w ten sposób przekazać, że nie jest pewien, czy mogłaby pracować jeszcze lepiej.

– Jestem pewna, że potrafię zwiększyć zyski o dziesięć procent – powiedziała głosem, w którym nie brzmiało wyzwanie ani chełpliwość.

– Masz sporo niezłych pomysłów. – Victor z zamyśleniem pokiwał głową. – Ale chodzi nie tylko o pomysły. Strategia też się liczy. Jeśli wykopię Mike'a i zainstaluję na jego miejsce ciebie, wzbudzi to protesty. Mnóstwo ludzi będzie przeciwko tobie, będą gadali, że na to nie zasłużyłaś. Naprawdę chcesz zaczynać pierwszy dzień w szkole w klasie, w której połowa uczniów cię nienawidzi?

– Na pewno dam sobie radę, Victorze – mruknęła.

– Och, nie wątpię – odparł. – Nie jestem jednak pewien, czy ja tego chcę.

Siedzieli na pomoście obok domu Victora w St. Barts, tuż po lunchu. Victor wysłał Seymoura i panią Victorowa (po pięćdziesięciu latach małżeństwa żona Victora była tak mu oddana, że nalegała, by ludzie zwracali się do niej per „pani Victorowa") do miasta, gdzie pani Victorowa obiecała pokazać Seymourowi sklep z najlepszymi cygarami. Pomost zbudowany z ciemnego i kosztownego mahoniu (trzeba go było wymieniać co trzy lata ze względu na słone powietrze, ale Victor twierdził, że warto) rozciągał się przez ponad piętnaście metrów i kończył nad basenem wypełnionym przejrzystą, błękitną wodą, która rozpływała się na końcu w nicość. Siedząc na pomoście, człowiek miał wrażenie, że unosi się w niebo albo tkwi na krawędzi wysokiej skały.

– Jak twoim zdaniem powinniśmy to załatwić, Victorze? – zapytała Nico.

– Myślę, że ty powinnaś to załatwiać, a ja podziwiać – odparł enigmatycznie.

Nico pokiwała głową i skupiła się na obserwacji widoków, żeby ukryć frustrację. O czym on gada, do diabła?

– Ludzie chcą rozumieć. – Victor postukał paznokciami o inkrustowany marmurowy blat. Miał duże dłonie o szaro-białej, pomarszczonej i upstrzonej plamami wątrobowymi skórze. – Chcą wskazać palcem na wydarzenia i znać ich przyczynę. Gdyby, na przykład… – również patrzył w przestrzeń – Mike coś planował… coś oczywistego albo i mniej oczywistego, wszystkim byłoby znacznie milej. „Aha", mówiliby. „Dlatego Mike został zwolniony… i dlatego Nico O'Neilly dostała jego posadę".

– Oczywiście, Victorze – oświadczyła Nico chłodno.

Jednak nawet ona nieco się przeraziła. Mike Harness pracował dla Victora bodaj od dwudziestu pięciu lat; był lojalny, zawsze stawiał interes firmy na pierwszym miejscu. A teraz Victor planował upadek Mike'a i chyba dobrze się przy tym bawił.

Czy ja naprawdę mam na to ochotę, zastanawiała się.

Potem jednak przypomniała sobie o pracy. Stanowisko było zaszczytne, bez wątpienia, ale przede wszystkim nęciła ją perspektywa samego działania. Nico doskonale wiedziała, co zrobić z działem wydawniczym: musiała mieć tę pracę. Należała się jej. Była jej przeznaczeniem…

– Miej uszy i oczy otwarte – poradził jej Victor. – Kiedy coś znajdziesz, przyjdź do mnie i zrobimy następny krok. – Wstał, dając do zrozumienia, że rozmowa jest skończona. – Próbowałaś kiedyś parasurfingu? – zapytał. – To trochę niebezpieczne, ale bardzo przyjemne…

Przez następne trzy miesiące Nico usiłowała wypełniać polecenie Victora. Przestudiowała finanse działu wydawniczego w ostatnich trzech latach, ale nie udało się jej znaleźć nic nadzwyczajnego. Mike pracował przez cały czas w takim samym stylu i tempie. Dział nie przynosił wielkich zysków, ale również nie wykazywał strat. Coś jednak musiało się wydarzyć. Jak zawsze. Najważniejsze było wyczucie czasu. Pośpiech mógł się okazać równie niewskazany jak opóźnienie. Nie była pewna, na jakim etapie się teraz znajduje.

Znowu z irytacją popatrzyła na gazetę. Byłoby o wiele lepiej, gdyby nic nie napisali, nie zamieścili żadnej wzmianki. Mike Harness potraktuje to jako sygnał, że jego stanowisko nie jest bezpieczne, i zrobi wszystko, żeby umocnić swoją pozycję. No i nie da się już zaprzeczyć, że Nico mu zagraża. Być może Mike będzie nawet próbował ją zwolnić…

– Jestem – oznajmiła Katrina, zbiegając po schodach.

Nico popatrzyła na nią z ulgą i się uśmiechnęła, nie tylko dlatego, że wreszcie Katrina była gotowa do wyjścia, ale też dlatego, że nagle z przyjemnością uświadomiła sobie, że w jej życiu są ważniejsze rzeczy niż Victor Matrick i Mike Harness. Jak większość dziewcząt w tym wieku Katrina dbała przede wszystkim o wygląd, a „dziewczyny", jak nazywała jej przyjaciółki Nico, oszalały na punkcie nowej projektantki, Tory Burch. Katrina miała na sobie dzwony w pomarańczowo-brązowe geometryczne wzory, do tego obcisły sweter z brązowego kaszmiru, spod którego wystawała bluzka z żółtego jedwabiu. Piękne, rzeźbione rysy odziedziczyła po Seymourze, po Nico okrągłe zielone oczy i włosy w niezwykłym, przywodzącym na myśl jesienne liście odcieniu blond, który Francuzi nazywali verte morte. (Nico uwielbiała to określenie, było niesłychanie poetyckie). Pomyślała z radością, że dzięki córce nigdy nie zapomina, jaką jest szczęściarą.

– Cześć, Kitty Kat. – Objęła Katrine w pasie.

Były sobie bardzo bliskie. Choć Nico i Seymour rzadko okazywali sobie czułość, Katrina nadal siadywała jej na kolanach, gdy od czasu do czasu wieczorami oglądały wspólnie telewizję, a Nico drapała Katrine po plecach, co jej córka uwielbiała od dzieciństwa.

– Mamo, czy wiesz, że zostałaś okrzyknięta jedną z pięćdziesięciu najbardziej wpływowych kobiet we wszechświecie? – zapytała Katrina, opierając głowę na ramieniu matki.

Nico wybuchnęła śmiechem – to był rodzinny żart. Kiedy Nico zachowywała się nieznośnie, Katrina pytała spokojnie:

– Mamo, może pójdziesz sobie kupić własny wszechświat?

– A skąd to wiesz? – Nico pogłaskała córkę po głowie.

– Z Internetu, głuptasie.

Kat spędzała wiele godzin w sieci, bez przerwy komunikując się z rozmaitymi przyjaciółmi. Poza szkołą, jazdą konną, gotowaniem i mnóstwem chwilowych zainteresowań, miała też skomplikowane i przypominające labirynt życie towarzyskie, które zdaniem Nico można było porównać z życiem biurowym którejkolwiek z firm z listy Fortune 500.

– Tak czy owak, jestem z ciebie naprawdę dumna – dodała.

– Jeśli nie będziesz uważała, kupię ci planetę – oświadczyła Nico.

Otworzyła ciężkie dębowe drzwi i obie wyszły na kwietniowe słońce.

– Nie musisz. – Katrina wybiegła przed nią do limuzyny czekającej przy chodniku. – Kiedy dorosnę, sama ją sobie kupię.

Jestem tego pewna, skarbie, pomyślała Nico, patrząc, jak jej córka z gracją wślizguje się do auta. Katrina była smukła jak trzcina – znowu banał, ale Nico nie miała pojęcia, jak ją lepiej opisać – i Nico poczuła, jak przepełnia ją duma. Katrina była taka pewna siebie, znacznie bardziej niż Nico w jej wieku. Jednak Katrina żyła w innych czasach. Dziewczęta z jej pokolenia wierzyły, że mogą wszystko osiągnąć, i niby dlaczego nie? Ich matki stanowiły żywy dowód na poparcie tej tezy.

– Myślisz, że dostaniesz to stanowisko, mamo? – zapytała Katrina. – No wiesz, zostaniesz panią wszechświata?

– Jeśli chodzi ci o funkcję prezeski zarządu i szefowej Verner, Inc., to pewnie tak – odparła Nico. – To nieco łatwiejsze niż stanowisko pani wszechświata.

– Podoba mi się to – mruknęła Katrina. – Moja matka jest prezeską zarządu i szefową Verner, Inc. – Popatrzyła na Nico i się uśmiechnęła. – To brzmi strasznie ważniacko.

Nico uścisnęła dłoń córki. Wydawała się taka krucha i bezbronna, mimo że Katrina była doskonałym jeźdźcem i tymi drobnymi paluszkami potrafiła kontrolować wielkie zwierzęta. Nico nagle poczuła olbrzymią wdzięczność wobec losu, że Katrina nie jest jeszcze w wieku, w którym nie będzie chciała mieć nic wspólnego z matką, i że nadal pozwala jej trzymać się za rękę, kiedy razem wychodzą. To dziecko, pomyślała Nico, dziecko, które trzeba chronić. Odsunęła z jej twarzy długi kosmyk włosów. Tak bardzo kochała córkę, że czasem ją to przerażało.

– Moją najważniejszą pracą jest bycie twoją matką – oświadczyła.

– To miłe, ale ja wcale tego nie chcę. – Katrina poprawiła się na kanapie. I nagle, ze zdumiewającą dziecięcą przenikliwością, dodała: – To zbyt wielki ciężar. Chcę, żebyście zawsze byli szczęśliwi na własną rękę. Miło, że ty i tatuś jesteście szczęśliwi ze mną, ale nie chcę, żebyście tylko ze względu na mnie byli ze sobą.

Nico nagle dopadły straszne wyrzuty sumienia. Skąd na Boga Katrinie przyszło do głowy, że ona i Seymour nie są szczęśliwi? Czyżby jej romans z Kirbym był oczywisty? Bardzo uważała, żeby nie zachowywać się inaczej niż zwykle, jeśli już, to miała nawet więcej uwagi i cierpliwości dla Seymoura. Kirby pomógł jej pozbyć się niewypowiedzianego ciężaru w jej małżeństwie. To, że nie uprawia z Seymourem seksu, już jej nie przygnębiało. A gdyby Katrina się dowiedziała? Jak oceniłaby matkę?

Czy nadal byłaby z niej taka dumna?

– Tata i ja jesteśmy bardzo szczęśliwi, kochanie – powiedziała stanowczo. – Nie musisz się o nas martwić. – Katrina wzruszyła ramionami, jakby nieprzekonana, a Nico zapytała: – Przejmujesz się nami?

– Nieeee – odparła Katrina z wahaniem. – Tylko…

– Tylko co, kochanie? – zapytała Nico, nieco zbyt pośpiesznie. Uśmiechnęła się, ale jej wnętrzności były ściśnięte z niepokoju. Jeśli Katrina coś podejrzewa, albo nawet ma pewność, lepiej wiedzieć, żeby wszystkiemu zaprzeczyć. Obiecała sobie natychmiast, że w takim razie naprawdę nigdy więcej tego nie zrobi.

– To tajemnica, ale moim zdaniem rodzice Magdy się rozwiodą. – Katrina szeroko otworzyła oczy. Albo miała poczucie winy, że właśnie ona przekazuje tę informację, albo czuła się zaszokowana tym, że to może być prawda.

Bogu dzięki, pomyślała Nico irracjonalnie. Chodziło o Wendy, nie o nią. Nic dziwnego, że Katrina czuła się przygnębiona. Pewnie martwiła się tym, że skoro przytrafiło się to Magdzie, równie dobrze może przytrafić się jej. Nico zmarszczyła brwi. Przecież to nie mogła być prawda. Wendy przebywała za granicą, na planie, skąd wzięłaby czas na rozwód?

– Wendy i Shane mają problemy, ale jestem pewna, że wszystko będzie dobrze.

Katrina pokręciła głową. Ta dyskusja nie była niezwykła, Nico i Katrina często plotkowały (wolały nazywać to analizą) o postępowaniu przyjaciół jednej i drugiej. Szokowało to, że Katrina najwyraźniej wiedziała o sprawie więcej niż sama Nico.

– Chodzili do terapeuty – ciągnęła Katrina pewnym tonem. – Ale nic z tego nie wyszło. Oczywiście Shane usiłował ukrywać to przed dziećmi, ale w trzystudwudziestopięciometrowym lofcie wszyscy wszystko wiedzą.

Nico spojrzała na Katrine ze zdumieniem i dumą – gdzie na Boga ta mała nauczyła się w tak dorosły sposób patrzeć na związki? – ale również i z lekkim strachem. Czy dwunastolatka naprawdę ma prawo do wglądu w takie sprawy?

– Gdzieś ty to usłyszała? – spytała córkę.

– Od Magdy – odparła Katrina, jakby Nico powinna była się sama domyślić.

– Myślałam, że nie jesteście zaprzyjaźnione.

Katrina i Magda chodziły do tej samej klasy w prywatnej szkole. Ze względu na przyjaźń matek przez lata się tolerowały, ale nigdy się nie zaprzyjaźniły, pewnie dlatego, że Magda była dosyć dziwną dziewczynką. Chodziła wyłącznie w czerni, i chyba mało interesowało ją życie towarzyskie, mniej niż inne dzieci, z pewnością mniej niż Katrine. Magda odziedziczyła po Wendy niechęć do integracji z grupą. To zawsze lekko martwiło Nico. Dorosły może obrócić taką cechę na swoją korzyść, ale dziecku tylko utrudnia ona życie…

– Magda lubi dramatyzować – zauważyła Nico. – Mogła to sobie wymyślić.

Musiała to sobie wymyślić, pomyślała. Mowy nie ma, żeby Wendy i Shane mieli tego rodzaju kłopoty, a Wendy nie pisnęłaby jej o tym ani słowem.

– Teraz się bardziej przyjaźnimy. – Katrina pociągnęła za kosmyk włosów i z zadumą dotknęła nim ust. Wyglądała czarująco. – Odkąd zaczęła jeździć konno. Widuję ją co drugi dzień po szkole, więc nie mam wyjścia, muszę się z nią kolegować.

– Wendy to moja najlepsza przyjaciółka…

– Victory Ford też – natychmiast uzupełniła Katrina. Z jakiegoś powodu zawsze ją fascynowało i cieszyło, że matka ma dwie najlepsze przyjaciółki.

– I Victory też. – Nico pokiwała głową. – Wszystko sobie mówimy… – No, nie wszystko, nadal nie powiedziała Wendy – o Kirbym, ale to tylko dlatego, że Wendy wyjechała. – Wendy na pewno by mi powiedziała.

– Na pewno, mamo? – zapytała Katrina. – Może się wstydzi. Magda mówiła, że jej ojciec poszedł do adwokata i że w środę zmienił zamki. Dostała nowy klucz i się martwi, bo nie wiadomo, jak Wendy wejdzie do środka, kiedy wróci do domu.

– No tak… – Nico pomyślała, że to bardzo niepokojąca informacja. – Jestem pewna, że Shane zostawił jej klucz u portiera. A wizyta u adwokata jeszcze o niczym nie świadczy. Mógł tam iść z byle powodu.

– Mamo – westchnęła Katrina. – Przecież wiesz, że to nieprawda. Każdy wie, że kiedy rodzice idą do adwokata, zamierzają wziąć rozwód.

– Na pewno wszystko będzie dobrze – zapewniła ją Nico. – Zaraz zadzwonię do Wendy…

– Nie mów jej, że powiedziałam ci o rozwodzie – zaniepokoiła się Katrina. – Nie chcę, żeby Magda miała kłopoty.

– Nie powiem. Po prostu sprawdzę, jak się miewa. Pewnie jeszcze nawet nie wróciła.

Nico wybrała numer przyjaciółki, ale odezwała się poczta głosowa. Pomyślała, że to najlepszy dowód, że Wendy jeszcze jest za granicą albo właśnie leci samolotem.

Samochód zahamował przed wejściem dla wystawców do Madison Square Garden. Nico i Katrina wysiadły i przeszły przez niewielki plac. Przed wejściem, zablokowanym przez policyjne barykady, stało dwóch lub trzech niechlujnych paparazzich. Wystawa psów nie była szczególnie interesującym wydarzeniem towarzyskim. Ich znudzone oblicza świadczyły o tym, że są tego świadomi, ale w sumie nigdy nie wiadomo. Mogło się przecież okazać, że Jennifer Lopez pokochała psy.

– Hej, Nico! – zawołał jeden z nich leniwie i podniósł aparat. Nico pokręciła głową i instynktownie otoczyła ramieniem szyję córki, usiłując zasłonić jej twarz. Katrina westchnęła i gdy już bezpiecznie minęły fotografów, wyrwała się matce.

– Mamo. – Pełnym irytacji gestem poprawiła sobie włosy. – Jesteś nadopiekuńcza. Ja już nie jestem małą dziewczynką.

Nico się zatrzymała, uśmiechnęła do Katriny z zakłopotaniem, nagle zraniona dezaprobatą córki. Myśl, że dziewczynka mogłaby jej nienawidzić, była jak dźgnięcie nożem. Jednak nadal była jej matką, a Katrina wciąż była małą dziewczynką – tak jakby.

– Jako matka mam prawo do nadopiekuńczości – oświadczyła. – Przynajmniej dopóki nie skończysz pięćdziesiątki.

– Proszę – powiedziała Katrina. Uroczo wydęła usta. Wkrótce zacznie się całować z chłopakami, pomyślała Nico z niepokojem. Nie chciała, żeby jej córka zawracała sobie nimi głowę. To taka strata czasu. Nastoletni chłopcy są okropni… Może należałoby ją wysłać do żeńskiego internatu, jakiegoś bezpiecznego miejsca… Szwajcaria… Ale jak miałaby żyć, nie widując córki całymi tygodniami?

– Mamo? – Katrina patrzyła na nią z troską. – Poszukajmy taty.

Wzięła Nico za rękę i przyśpieszyła kroku, ciągnąc matkę.

– Czekaj, skarbie, mam wysokie obcasy. – Nico pomyślała, że mówi dokładnie jak własna matka. No i co z tego? Po urodzeniu dziecka kobieta nieuchronnie w pewnym stopniu przypomina swoją matkę, walka z tym to strata czasu. A poza tym, to miłe…

– Ty już przyszłaś na świat na wysokich obcasach. – Katrina roześmiała się i przystanęła u podnóża schodów, żeby Nico mogła się z nią zrównać. – Jesteś urodzoną władczynią.

– Dziękuję, Kity.

– Jestem przekonana, że Tunie zwycięży, a ty, mamo? – Katrina zamachała rękoma. – Tatuś mówi, że to najpiękniej- szy jamnik miniaturka w kraju, a jeśli sędziowie tego nie docenią…

I tak trajkotała, znowu była małą dziewczynką. Nico kiwała głową i raz jeszcze pomyślała o tym, jak bardzo kocha córkę i jaką jest szczęściarą.


Shane włożył białe dżinsy i kolorową koszulę. Wiśniową, nie kasztanową ani nie bordo. Z małym zielonym aligatorkiem na lewej piersi. Koszula była wciśnięta za pasek białych dżinsów, które na biodrach przytrzymywał brązowy skórzany pasek przeplatany przypominającym wstążkę białym, żółtym i niebieskim materiałem. Ale to koszula najbardziej rzucała się w oczy. Wendy wiedziała, że do końca życia jej nie zapomni.

– Z powrotem na lotnisko, proszę – powiedziała.

Kierowca skinął głową. Była zdumiona, jak spokojnie i bez emocji brzmi jej głos, niczym głos robota. Ale może to wcale nie było zdumiewające? Nie miała już żadnych uczuć, żadnej duszy. Już nigdy nic jej nie zrani. Była tylko maszyną, cenioną wyłącznie za umiejętność zarabiania pieniędzy, płacenia za różne rzeczy. Poza tym nie była im do niczego potrzebna.

Samochód podjechał pod bramę. Uderzyło ją, że kiedy auto opuści teren klubu Polo Palm Beach, znajdzie się w miejscu, z którego nie ma odwrotu. Stop!, powiedział jakiś głos w jej głowie. Wracaj – wracaj! Ale inny głos oświadczył: Nie. Dość już tych upokorzeń. Musisz położyć temu kres, inaczej na zawsze stracisz ich szacunek. Powrót niczego nie zmieni, tylko pogorszy sprawy. Nie ma już odwrotu. Możesz tylko iść przed siebie, z całą tą okropną prawdą.

Biała metalowa brama się otworzyła i samochód przez nią przejechał.

Zapadła się na siedzeniu, jakby nie chciała być widoczna. Co można było zrobić inaczej? Co innego powiedzieć? Czego od niej oczekiwano? Jaka jest prawidłowa reakcja na słowa: „Wendy, ja cię nie kocham. Wątpię, czy kiedykolwiek cię kochałem"?

Gdyby tylko… Gdyby tylko miała dzieci na pociechę. Ale i one mnie nie chcą, pomyślała tępo. Czy naprawdę? A może właśnie ona patrzy na tę sytuację jak niedojrzały dzieciak? W końcu to tylko dzieci, nie cierpią, jak ktoś psuje im dzień. Mogła zostać, ale nie zniosłaby bliskości Shane'a ani jego rodziców, ich ukradkowych, porozumiewawczych spojrzeń.

Wiesz, on jej nie kocha. Nigdy nie kochał. Zawsze to wiedzieliśmy. Dlaczego ona nie?

Albo: Co teraz zrobi? Ostrożnie. Jest niebezpieczna. To zła kobieta. Może utrudniać życie Shane'owi i dzieciom. Mamy nadzieję, że okaże rozsądek…

I ta wiśniowa koszula do białych dżinsów. Mokasyny z brązowego zamszu, od Gucciego. Shane stał się… Jednym z nich.

Koniarzem.

A ona nie. Ona w ogóle tu nie pasowała.

Kiedy citation wylądował na lotnisku Palm Beach, od razu pojechała do hotelu Breakers, spodziewając się, że zastanie w apartamencie Shane'a i dzieci. Zamiast nich jednak natknęła się tam na teściów w bermudach, z których wystawały pulchne, guzowate nogi przypominające niewypieczone bochenki chleba. Jedli śniadanie, a kiedy ojciec Shane'a, Harold, otworzył drzwi, nawet nie starał się ukryć szoku.

Zakład, że się mnie nie spodziewałeś, pomyślała Wendy, pewna zwycięstwa.

– Cześć, Haroldzie – powiedziała.

Harold, który najwyraźniej doszedł do wniosku, że nie będzie z nią zadzierał, odwrócił się szybko i oznajmił:

– Marge, popatrz, kto przyjechał. Wendy.

– Witaj, Wendy. – Marge nawet nie udawała, że wstaje od stołu. W jej głosie dał się słyszeć wyraźny chłód. – Jaka szkoda. Minęłaś się z Shane'em i dziećmi. Ale chyba nie spodziewali się, że przyjedziesz.

No niemożliwe, pomyślała Wendy.

– Dokąd pojechali? – zapytała.

Marge i Harold wymienili spojrzenia. Marge podniosła widelec i pogrzebała nim w jajecznicy.

– Pojechali poszukać kucyka – odparła Marge.

– Kawy, Wendy? – Harold usiadł naprzeciwko żony. – Chyba dobrze by ci zrobiła.

– Tak, chętnie – odparła Wendy. – Dziękuję.

– Możesz zadzwonić po służbę hotelową, żeby przyniosła ci filiżankę – powiedział Harold. – Są szybcy. Świetna obsługa.

Wendy zaczęła się zastanawiać, czy ława przysięgłych rozgrzeszyłaby ją z zabicia tych dwojga staruchów.

– Nie bądź niemądry, Haroldzie. Może wziąć moją filiżankę. Proszę, Wendy. – Marge popchnęła ku niej filiżankę i spodek.

– Nie chcę twojej filiżanki – oświadczyła Wendy.

– Marge nie pije kawy. Nigdy – wyjaśnił Harold.

– Kiedyś piłam – powiedziała Marge sztywno. – Nie pamiętasz? Tuż po ślubie piłam sześć kaw dziennie, ale przestałam, kiedy byłam w ciąży z Shane'em. Mój położnik powiedział, że kofeina szkodzi. Wtedy był uważany za bardzo postępowego.

Wendy z roztargnieniem pokiwała głową. Czy celowo ją tak dręczyli, bo była złą żoną dla ich ukochanego, idealnego syna? Jak dużo wiedzieli? Pewnie wszystko, w końcu też tu przyjechali. Musieli być obeznani z sytuacją.

– Gdzie są? – spytała Wendy, nalewając sobie kawy z białego dzbanka.

– Kto?

Dajże spokój. Wendy rzuciła jej wymowne spojrzenie. Nie jesteś aż taka stara. Dobrze wiesz, o kogo chodzi.

– Shane. I dzieci. – Przełknęła łyk kawy i poparzyła sobie usta.

Marge z wysiłkiem wykrzywiła twarz.

– Co to było, Haroldzie? – zapytała. – Jakiś klub w Palm Beach.

– Klub Polo Palm Beach. – Harold unikał spojrzenia Wendy.

– No właśnie – przytaknęła Marge. – Podobno jest bardzo słynny.

Zapadła długa cisza, w końcu to Marge zdecydowała się ją przerwać.

– Chyba nie myślisz o tym, żeby się tam z nimi spotkać, prawda? – zapytała.

– Jasne, że tak – odparła Wendy. – A dlaczego nie?

Ostrożnie odstawiła filiżankę na spodek.

– Na twoim miejscu chybabym tego nie robił – powiedział Harold. Marge rzuciła mu wymowne spojrzenie, jakby chciała go uciszyć, ale ją zignorował. – Lepiej najpierw zadzwoń. Shane mówił coś o tym, że potrzeba tam specjalnej przepustki.

– Zęby kupić kucyka? Bardzo wątpię – powiedziała Wendy.

Zeszła do recepcji i dowiedziała się, dokąd jechać. Klub Polo Palm Beach nawet nie leżał w Palm Beach, tylko w Wellington, mniej więcej pół godziny drogi na zachód.

Wróciła do auta.

Kiedy dotarła do klubu, przekonała się, że Harold miał rację, rzeczywiście trzeba było specjalnej przepustki, żeby wejść na teren. Przekupiła strażnika dwustoma dolarami, resztą pieniędzy z podróży.

Przeszła przez wąską dziurę w żywopłocie, wlokąc za sobą walizkę z prezentami dla dzieci. Wciąż miała nadzieję na sukces. Już po drugiej stronie rozejrzała się z rozpaczą. Teren wydawał się olbrzymi, rozmiaru mniej więcej pola golfowego. Po prawej widziała długą stajnię ogrodzoną pastwiskiem, ale w oddali widniało więcej stajni i padoków, a także wielkie, biało-niebieskie namioty. Jak miała znaleźć dzieci?

Weszła do najbliższej stajni. Wnętrze było pogrążone w półmroku i chłodne, przypominało tunel i, jak w tunelu, Wendy spodziewała się rozmaitych nieprzyjemnych niespodzianek. Rozejrzała się ostrożnie i dostrzegła wielkiego konia na łańcuchu przyczepionym do ściany. Koń popatrzył na nią, opuścił łeb i tupnął. Przestraszona Wendy odskoczyła.

Zza konia wyszła młoda kobieta.

– Czym mogę służyć? – zawołała. Wendy zrobiła maleńki krok do przodu.

– Szukam męża. I dzieci. Kupują tu kuca.

– Z której stajni?

– Słucham?

– Z której stajni? – powtórzyła kobieta. – Tu są ich setki. Pani rodzina może być gdziekolwiek.

– Och.

– Może pani do nich zadzwonić?

– Tak. – Wendy pokiwała głową. – Zaraz to zrobię.

Zaczęła się wycofywać.

– Jak ma na nazwisko ich trener? – spytała kobieta, koniecznie chcąc być pomocna.

Trener?

– Nie wiem – odparła Wendy.

– Zawsze może pani spytać w biurze – oświadczyła kobieta. – Proszę iść tą ścieżką. To tuż za rogiem.

– Dziękuję – powiedziała Wendy.

– Skręciła za róg stajni i niemal została rozjechana przez pojazd o napędzie elektrycznym z dwiema kobietami w daszkach przeciwsłonecznych. Zahamował gwałtownie, a kobieta za kierownicą wychyliła głowę.

– Wendy? – zapytała. – Wendy Healy?

– Tak? – Wendy zrobiła kilka kroków do przodu.

– To ja, Nina. I Cherry. – Nina wskazała na swoją towarzyszkę. – Pamiętasz nas? Nasze dzieci chodzą do St. Mary-Alice School razem z twoimi.

– Czeeeeeść – powiedziała Wendy, jakby nagle je rozpoznała.

– Miło cię widzieć. – Nina wychyliła się i spontanicznie uścisnęła Wendy, jak długo niewidzianą przyjaciółkę. – Co ty tu robisz?

– Moja córka kupuje kucyka…

– Kto jest jej trenerem? – zapytała Cherry. Miała w uszach kolczyki z brylantami wielkości migdałów. – Marc Whittles? Jest najlepszy. Musisz trzymać się Marca, kiedy kupujesz kuca…

– Nie jestem pewna… Właśnie wróciłam z planu… Z Rumunii – dodała Wendy w nadziei, że to wszystko wyjaśni.

– Mój Boże. Masz takie wspaniałe życie! – wykrzyknęła Nina z lekkim południowym akcentem. – Cherry i ja zawsze powtarzamy, że to my powinnyśmy robić karierę, nie nasi mężowie.

– Pewnie, mniej zawracania głowy – zgodziła się Cherry, a Nina ryknęła śmiechem. Wendy uznała, że Nina jest jedną z tych kobiet, których nie sposób nie lubić, nawet jeśli niekonieczne podziwia się ich styl życia.

– Skarbie? – Nina popatrzyła na Wendy ze zdumieniem. – Gdzie twój pojazd?

– Pojazd? – powtórzyła Wendy. – Nie wiedziałam, że będzie mi potrzebny.

– Przecież tu wszystko jest w odległości wielu kilometrów… Chyba nie miałaś zamiaru iść piechotą, co? – spytała zaszokowana Cherry.

– Nie jestem pewna, gdzie oni są – wyznała Wendy. – Nie było mnie, a potem moja komórka…

– Skarbie, nic się nie martw. My bez przerwy gubimy dzieci i mężów – wykrzyknęła Nina, machając rękoma.

– Tak jest lepiej – dodała Cherry.

Znowu zaczęły się śmiać.

– Może zaczniemy od stajni Marca, dobrze? – Nina popatrzyła na Cherry. – Wskakuj – powiedziała do Wendy. – Podwieziemy cię.

Wendy włożyła bagaż do metalowego kosza z tyłu.

– Rany boskie – powiedziała Cherry. – Chyba nie ciągniesz tego aż z Rumunii, co?

– Szczerze mówiąc, tak. – Wendy usiadła z tyłu.

– Jesteś naprawdę oddaną matką – powiedziała Cherry. – Kiedy ja wracam z Europy, mąż i dzieci wiedzą, że przez trzy dni nie wstanę z łóżka. Złe samopoczucie po podróży samolotem.

– Skarbie, masz złe samopoczucie po wejściu na stok w Aspen.

Cherry wzruszyła ramionami, jak niezadowolone dziecko.

– Jestem delikatna.

Wendy się uśmiechnęła, żałując, że nie może się przyłączyć do ogólnej wesołości. Nina i Cherry były przemiłe, ale zupełnie inne od niej. Ich rozszerzone nozdrza (zapewne rezultat korekty nosa na początku lat osiemdziesiątych, pomyślała; niepokojące, jak można było przypisać pewne zabiegi specyficznym epokom w dziejach operacji plastycznych) i wysokie, smukłe sylwetki kojarzyły się jej z rasowymi końmi wyścigowymi. Wydawało się, że nie mają żadnych zmartwień, no i pewnie nie miały. Ich mężowie byli bogaci i nawet gdyby się z nimi rozwiedli, dzięki alimentom te kobiety nie musiałyby nigdy pracować… Zaczęła się zastanawiać, jak by to było. Przechyliła głowę. Pewnie niesamowicie przyjemnie. Nic dziwnego, że są takie miłe. Nigdy nie przytrafiło się im nic naprawdę parszywego… Na myśl o nieuniknionej awanturze z Shane'em, mocno złapała za poręcz pojazdu.

– Przy okazji – odezwała się Nina. – Twój synek – Tyler, prawda? – jest absolutnie uroczy.

– Tak, to prawda. – Wendy pokiwała głową. Teraz, kiedy wiedziała, że zobaczy dzieci, ogarnęło ją nieco mdlące, słodkie uczucie wyczekiwania.

– A twój mąż, Shane, tak dobrze sobie z nim radzi – dodała Cherry. – Zawsze sobie powtarzamy, jaka z ciebie szczęściara, że masz męża, który im matkuje. Codziennie przychodzi odebrać je ze szkoły. Większość facetów mówi, że chętnie by to robiła, ale kiedy się im na to pozwala, są kompletnie bezradni.

– Mój nawet nie wie, jak rozłożyć wózek – oświadczyła Nina.

– Chyba dobrze go wytresowałaś. – Cherry pokiwała głową. – Zawsze się zastanawiamy, na czym polega twój sekret.

Gdybyście tylko znały prawdę, pomyślała Wendy z goryczą.

– No cóż… Chyba po prostu mam szczęście – powiedziała smutno.

– Jesteśmy na miejscu! – wykrzyknęła Nina wesoło, wskazując na pomalowaną na biało stajnię z dachem w kolorze patynowanej miedzi. Przed nią rozciągał się otoczony płotem wybieg z wielobarwnymi przeszkodami, na padoku młoda kobieta w czarnym toczku jeździła na szarobiałym kucyku. Z boku stali Shane i Magda, rozmawiali z wysokim młodym człowiekiem o rysach gwiazdora filmowego. Po drugiej stro- nie zobaczyła Tylera i Chloe, których trzymała za rękę niania Gwyneth.

– Jest Shane – zauważyła Cherry. – A to Marc, prawda? O świetnie, a więc jednak Marc. Nie musisz się przejmować, jesteś w dobrych rękach. – Uśmiechnęła się do Wendy.

Wendy odpowiedziała jej uśmiechem. Zbierało się jej na mdłości.

– Shane, skarbie! – zawołała Nina. – Przywiozłyśmy ci prezent! Zonę!

Wendy wysiadła. Kobiety pomachały upierścienionymi dłońmi i pośpiesznie odjechały.

Wendy stała, z kufrem w jednej dłoni i walizką na kółkach w drugiej. Pomyślała, że musi wyglądać jak uchodźca.

Rodzina gapiła się na nią. Najwyraźniej nikt nie wiedział, co robić.

Zachowuj się normalnie, nakazała sobie. Czyli jak? Postawiła kufer i pomachała.

– Cześć…

– Mamo! – wrzasnęła Magda dramatycznie, jakby ją zarzynano. Miała na sobie rozciągliwe brązowe spodnie z mankietem u dołu, na nogach sznurowane buciki. – Przyleciałaś!

Niezręcznie potruchtała ku matce, szeroko rozpościerając ramiona. Jest trochę pulchna, pomyślała Wendy z niepokojem. Pod białą koszulą dziewczynki widać było zaczątki brzuszka i dwa małe pagórki pączkujących piersi.

Kupię jej stanik. Jutro, pomyślała Wendy i poczuła niewiarygodne wyrzuty sumienia. Nie skomentuję jej tuszy, to minie. Po prostu zaczęła rosnąć.

Rozpostarła ramiona i uściskała córkę, wąchając jej włosy, które pachniały kwaśno-słodkim potem. Pomyślała o tym, że matki prawdopodobnie umieją rozpoznawać dzieci po zapachu.

– Tak się cieszę, że cię widzę! – wykrzyknęła Magda.

Wtedy Tyler, najwyraźniej uznawszy, że jest bezpiecznie, ruszył ku niej, zataczając kółka niczym samolot. Mała Chloe zaczęła się rzucać w wózku i domagać, żeby ją wypuszczono.

– Proszę bardzo. – Gwyneth wyciągnęła małą do Wendy. – Mamusia. Nareszcie.

Popatrzyła na Wendy badawczo i uśmiechnęła się do niej z niepokojem.

Wendy spojrzała na Shane'a, chcąc się upewnić, czy docenia wagę tej scenki. Uśmiechnął się do niej z rezygnacją, a ona odwróciła się do niego plecami i pochyliła nad Tylerem.

– Mamusiu, ząb mi wypadł. – Wskazał dziurę małym palcem.

– Zobaczmy – powiedziała Wendy. – Bolało? Przyleciała zębowa wróżka?

Tyler zadygotał.

– Nie bolało, ale krew leciała. Zębowa wróżka dała mi dziesięć dolarów. Tatuś powiedział, że warto było.

– Dziesięć dolarów? To mnóstwo pieniędzy za mały ząbek. Co z nimi zrobisz?

– Mamusiu, dziesięć dolarów to wcale nie jest dużo. Nie wystarczy nawet na CD.

Jezu. Czego Shane ich uczył? Wstała, wzięła dzieci za rękę i ruszyła przed siebie.

Shane nawet nie drgnął, żeby pocałować ją na przywitanie. Zamiast tego wskazał ręką mężczyznę za sobą, który nie był wcale taki atrakcyjny, jak się wydawało z daleka. Z bliska wyglądał jak spod sztancy, jakby jego skórę zrobiono z plastiku. Miał lotnicze okulary przeciwsłoneczne i palił cygaro (Parliament, na litość boską!), a grzywa rozjaśnionych włosów wydawała się przyklejona do jego głowy lakierem. Nogi mężczyzny były oblepione białymi bryczesami, czarne buty sięgały mu do kolan, a biała koszula miała wiśniowe pasy, w tym samym odcieniu co koszula Shane'a.

– To moja żona, Wendy Healy. Marc Whittles. Nasz trener – powiedział Shane.

Przynajmniej nazwał mnie swoją żoną, pomyślała Wendy, potrząsając dłonią Marca. Przez chwilę wydawało się jej, że chyba popełniła jakiś błąd. Może jednak nic się nie zmieniło.

– Nie spodziewaliśmy się Wendy. – Shane popatrzył na nią znacząco. – Pewnie martwiła się o dzieci.

– Byłam za granicą… Dawno ich nie widziałam…

– Gdzie? – Marc strzepnął fragment popiołu z białych bryczesów. Wendy pomyślała, że przypomina sprawnego agenta nieruchomości.

– W Rumunii – odparła.

– W Rumunii – powtórzył i z niesmakiem odchylił głowę. – Co tam jest? Na pewno nie zjazdy narciarskie. No i nie sklepy.

– Praca. – Wendy pomyślała, że lada chwila straci cierpliwość do tego faceta.

– Wendy jest z branży filmowej – wyjaśnił Shane.

– Jest szefową Parador Pictures – wtrącił Tyler.

Kochany chłopczyk, pomyślała Wendy i ścisnęła rękę syna.

– Bardzo… miło – powiedział Marc, jakby szacował jej wartość. – Mamy tu mnóstwo ludzi z branży filmowej. Będzie się pani czuła jak w domu.

Wendy parsknęła śmieszkiem, dając mu do zrozumienia, że nie ma takiej możliwości.

– Jak widzisz – zaczął Shane z nutą triumfu w głosie – dzieciom nic nie jest.

– Tak – odparła Wendy sztywno. – Widzę.

Wpatrywali się w siebie z nienawiścią.

– Zdejmijmy kucowi uprząż, dobrze? – Marc niedbale rzucił papierosa w trawę i przydeptał go butem.

Magda złapała matkę za rękę i zaczęła ciągnąć ją do kucyka.

– Czy to nie jest najpiękniejszy kucyk, jakiego kiedykolwiek widziałaś? – zapytała, a w jej oczach płonęło pożądanie.

– Tak, kochanie. Jest… jest piękny – odrzekła Wendy.

Nigdy nie miała do czynienia z końmi, i choć kucyk nie był szczególnie duży (metr czterdzieści dwa w kłębie, powtarzali jej wszyscy, czego kompletnie nie rozumiała, bo nie wiedziała, co to jest kłąb), bała się podejść do zwierzęcia bliżej niż na metr. Nawet kiedy przywiązali go w stajni linami po obu stronach łba – pewnie po to, żeby nie uciekł, domyśliła się Wendy – nadal była zdenerwowana.

– Choć, mamusiu. – Tyler pociągnął ją za rękę.

– Tyler, nie… Nie podchodź – nakazała mu.

Tyler jednak wyrwał rękę z jej uścisku i podbiegł do konia, który opuścił łeb i lekko trącił nim głowę chłopca. Wendy pomyślała, że zaraz dostanie ataku serca, ale Tyler krzyknął z uciechy.

– To będzie też mój kucyk – powiedział stanowczo. – Prawda?

– Mamo, jest lepiej niż na Gwiazdkę – oświadczyła Magda. Objęła kuca za szyję. – Kocham cię. Kocham cię, Książę.

– Albo miał na imię Książę, albo Magda sama go tak nazwała. – Mogę z nim spędzić noc?

– Nie. Nie, kochanie…

– Ale Sandy Pershenki… – Kto to był, do cholery? -… spędziła noc ze swoim koniem. Kiedy miał kolkę. To było na trzy dni przed eliminacjami do igrzysk, i spała w jego przegrodzie, na łóżku polowym. I koń wcale jej nie przygniótł ani nic takiego, więc to całkiem bezpieczne. A jeśli spadniesz, koń cię nie – stratuje. Ludzie myślą, że tak, ale wcale nie, rozumiesz? Konie wiedzą. Wiedzą wszystko…

– Mamusiu, znasz Sandy? – przerwał Tyler.

– Nie, skarbie. Nie znam. – Wzięła go na ręce. Był bardzo ciężki. I ubrany podobnie jak Shane, w białe dżinsy i niebieską koszulkę polo.

– Kochasz Księcia, mamusiu? – chciał wiedzieć.

– Tak. Wydaje mi się, że to uroczy konik.

– To nie jest konik, mamo, tylko kuc. To nie to samo. Naprawdę uważam, że powinnam spędzić z nim noc – oświadczyła Magda. – Nie chcę, żeby się bał.

– Nie będzie się bał. Przecież tutaj mieszka – powiedziała Wendy z nieszczerą wesołością. – Chyba nadeszła pora, żebyśmy my wrócili tam, gdzie mieszkamy.

– Do Nowego Jorku? – zapytała Magda z przerażeniem.

– Wszystko w porządku, skarbie. Nie chcesz jechać do domu?

– Nie – odparł Tyler.

– Ale mamusia ma samolot. Prywatny samolot, który zabierze nas do domu.

– A możemy zabrać ze sobą Księcia?

– Nie, skarbie.

– No to chcę zostać – oświadczyła Magda.

– A babcia i dziadek? – chciał wiedzieć Tyler.

– Wrócą do domu później. Z tatusiem.

– Ale babcia powiedziała, że będę siedział obok niej w samolocie.

– Możesz siedzieć obok babci następnym razem.

– Mamo, wszystko psujesz. – Na twarzy Magdy widniał pełen złości i strachu grymas.

– Kupimy kucyka, Magda. Wystarczy.

– Jakieś kłopoty, proszę pani? – Marc wyłonił się zza Wendy.

– Nie, wszystko w porządku. Po prostu nie chcą wracać do domu.

– A kto by chciał. Tu jest cudownie, prawda? Klub Polo Palm Beach. Skrawek nieba, prawda?

Nie, to piekło, miała ochotę powiedzieć.

– No to chodźmy kupić kuca, pani Healy. – Pochylił się, ale jego włosy nawet nie drgnęły. – Dzieci, chcecie zobaczyć maleństwa?

– Maleństwa? – zapytała Magda z zaciekawieniem.

– Małe kaczki i koty. A może nawet szczeniaki. – Wyprostował się. – Dzieci to uwielbiają. Powiem Julie, stajennej, żeby je zabrała, a potem przyprowadziła. Magda na pewno będzie chciała znów zobaczyć Księcia. – Uśmiechnął się do Wendy poufale. – To jej pierwszy kucyk. Przełom w życiu dziewczynki. Nigdy nie zapomni tej chwili.

Ma rację, pomyślała Wendy. To rzeczywiście była niezapomniana chwila. Stała, znużona, a dzieci minęły ją biegiem.

– Wendy, chodź! – niecierpliwie krzyknął Shane z miejsca dla pasażera w pojeździe.

Wendy westchnęła i powlokła się z bagażem do męża, spoglądając tęsknie na dzieci. Usiadła z tyłu i położyła kufer na kolanach. Było prawie trzydzieści stopni, a ona miała na sobie czarne ubranie. Czuła się jak stara Włoszka.

Marc usiadł za kierownicą i zapalił papierosa.

– Magda świetnie sobie radzi z Księciem, proszę pani. – Skręcił ostro, a Wendy omal nie spadła. – Nie zdziwiłbym się, gdyby zajęła wysokie miejsce na swoim pierwszym pokazie. Wciąż powtarzam Shane'owi, ile macie szczęścia, takie kuce nie trafiają się codziennie.

– A ile kosztuje? – Wendy wpatrywała się z wściekłością w jego potylicę.

– Pięćdziesiąt tysięcy – powiedział gładko Shane.

– Wendy jęknęła i złapała się tyłu fotela Shane'a. Shane się odwrócił i popatrzył na nią ponuro.

– To nie tak dużo, Wendy – powiedział.

– To rozsądna suma. – Marc wrzucił papieros do kubka z wodą. Mówił tak, jakby ludzie codziennie kupowali kuce za pięćdziesiąt tysięcy dolarów. – Red Buttons poszedł za dwieście tysięcy: to nie była rozsądna suma. – Odwrócił się i uśmiechnął do niej. – Najważniejsze, że Magda kocha tego zwierzaka. Już połączyła ich więź. Widzi pani, że kocha kuca, a kuc ją. Chyba nie odbierze pani córce pierwszej miłości?

Wendy bezradnie pokręciła głową. Pięćdziesiąt tysięcy dolarów? To czyste szaleństwo. Co do cholery ma zrobić w tej sytuacji? Jeśli się sprzeciwi, Magda będzie załamana, a Wendy wyjdzie na złą matkę. Jak zwykle Shane wszystko ukartował. Raz jeszcze ją wrobił, stworzył sytuację, w której Wendy musiała zawieść swoje dzieci. Miała ochotę ukryć twarz w dłoniach i zaszlochać.

Z wyczerpania zaczęła dygotać.

– Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, chciałabym zamienić z mężem słowo na osobności. Zanim sfinalizujemy transakcję – powiedziała najspokojniej, jak potrafiła.

– Naturalnie – zgodził się Marc przyjaźnie. – Waży się przyszłość państwa córki. Musicie o tym porozmawiać. Ale gwarantuję, że za tę cenę nie znajdziecie lepszego kuca.

Shane popatrzył na nią przez ramię i zmarszczył brwi.

– Co jest, Wendy? – spytał. – Jakiś problem?

– Tak. Tak jakby – odparła ze znużeniem. – Mąż właśnie nakazał wręczyć mi pozew o rozwód, wywalił mnie z mojego mieszkania i porwał dzieci. Teraz żąda, żebym wydała pięćdziesiąt tysięcy na kuca…

Marc wzruszył ramionami i znów zapalił, a następnie zahamował przed otoczoną pruskim murem stajnią w stylu Tudorów, zaprojektowaną tak, by przypominała stajnię przy królewskim domku w górach.

– Będę w biurze. Pierwsze drzwi na prawo – powiedział. – Przyjdźcie, jak już wszystko uzgodnicie.

– To tylko chwilka – zapewnił go Shane. Umilkł. – No?

Wendy patrzyła na niego z przerażeniem. Nie wiedziała, od czego zacząć.

– Po tym wszystkim… co zrobiłeś… mówisz „no"?

– Możemy kupić tego kuca? Dlaczego ze wszystkiego robisz aferę?

Patrzyła na niego i nic nie rozumiała. Czyżby zapomniał o pozwie rozwodowym i zmienionych zamkach w drzwiach? A może to ona traciła zmysły?

– Co mam ci powiedzieć? – zapytał niecierpliwie.

Milczała. Czego pragnęła? Chcę, żeby wszystko było tak jak kiedyś. Chcę, żeby było tak jak wtedy, zanim poleciałam do Rumunii. Może nie było świetnie, ale na pewno lepiej niż teraz.

– Chcę, żebyś mi to wytłumaczył.

Patrzył na nią wrogo, jak mały chłopczyk, po czym odwrócił się i ruszył ku stajni. Wendy pobiegła za nim i zrównała się z nim tuż przed wejściem.

– Nie chcę teraz prowadzić tej dyskusji – syknął. – Nie na oczach tych wszystkich ludzi… – Wskazał dłonią drzwi do biura.

– Dlaczego nie? A co cię oni obchodzą?

– Nie chodzi o mnie, Wendy. Chodzi o to, co sobie pomyślą o naszej małej. Dlaczego musisz ją zawstydzać? Nareszcie znalazła w sobie odwagę, żeby zrobić coś nowego, coś, co jest zdrowe, a ty chcesz wszystko zepsuć.

– Nie, ja…

– Nie wiesz, jak tu strasznie plotkują? – spytał oskarżycielsko. – Wszyscy wiedzą wszystko o innych. Spotkałaś Cherry – i Ninę. One pogadają z Markiem i jutro w szkole każdy będzie wiedział. Nie sądzisz, że w tej sytuacji Magdzie i tak jest ciężko? Myślisz, że jeszcze potrzebuje, żeby inne dzieci opowiadały, że jej matka jest wariatką?

– Ale Shane… – Patrzyła na niego z przerażeniem. – Nic nie zrobiłam. Za nic nie chciałbym skrzywdzić naszej córeczki…

– Nie, skąd. Po prostu zjawiłaś się tu całkiem nieoczekiwanie. Trudno to wyjaśnić.

– A co tu jest do wyjaśniania? Jestem jej matką…

– Czyżby?

– Ty gnoju. – Urwała i postanowiła na razie to sobie odpuścić. Brnięcie w tę sytuację byłoby straszne. – Jak zamierzałeś zapłacić za kuca beze mnie, Shane?

– Kartą kredytową.

– Ale to moje pieniądze. – Nienawidziła się za to, że to podkreśla.

– Świetnie – burknął. – Zlam serce naszej córce. Z pewnością zbliży cię to do dzieci.

– Nie mówiłam, że nie…

– Rób co chcesz, ja chciałem jak najlepiej. Mam dość. – Bezradnie rozłożył ręce. Wszedł do pogrążonej w półmroku stajni, a jego mokasyny stukały w ogromnej przestrzeni.

Wendy się zawahała, ale pospieszyła za nim. Przynajmniej stajnia wydawała się pusta, wolna od tych strasznych bestii, które mogły nagle wyskoczyć i stratować człowieka.

– Shane! – syknęła. – Wracaj tutaj.

Odwrócił się.

Pomyślała, że zmusi go do mówienia. To mu nie ujdzie na sucho.

– Nie kupię tego kuca, dopóki nie porozmawiamy o tym, co się dzieje.

Shane z pogardą wykrzywił usta.

– Jasne – oświadczył z podszytą złością brawurą.

Wszedł do pustego boksu. Wendy się zawahała. Podłoga pokryta była jasnożółtą słomą. Może mogliby się kochać i wszystko wróciłoby do normy. Przecież wcześniej tyle razy się to sprawdziło. Shane stał na środku boksu, z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Zrobiła krok w jego kierunku, czując, jak ostre słomki kłują jej kostki. Zachowywał się naprawdę głupio. Cała ta sytuacja była idiotyczna. Postanowiła, że jeśli Shane odpuści, to mu przebaczy. Przywykła do przebaczania mu. Po trzynastu latach praktyki przychodziło jej to bez trudu, podobnie jak przeprosiny. Przebaczanie i przepraszanie były znacznie łatwiejsze, niż może się wydawać.

I, wprowadziwszy się w znacznie bardziej otwarty nastrój, postanowiła zaryzykować. Łagodnym, dziecinnym głosikiem, którym posługiwała się w stosunku do Shane'a w intymnych sytuacjach, oświadczyła figlarnie:

– Pokochajmy się.

Zamiast go udobruchać, te słowa najwyraźniej obudziły w nim bestię. Ruszył ku niej, jakby chciał ją uderzyć, ale w ostatniej chwili skręcił i pobiegł do ściany, po czym zaczął tłuc dłonią w deski.

– Nic nie rozumiesz, co? – wrzasnął.

I, być może zawstydzony tym niecodziennym wybuchem męskości, zakrył twarz rękoma. Jego ciało trzęsło się, jakby szlochał, ale nie towarzyszył temu żaden dźwięk.

Wendy zrobiła kilka kroków i dotknęła jego ramienia.

– Shane? – zapytała, po czym dodała nieco bardziej natarczywie: – Shane? Płaczesz?

– Nie – odparł stłumionym głosem.

Położyła ręce na jego dłoniach i usiłowała je oderwać od twarzy Shane'a. Jej wyraz ją przeraził. Oczy Shane'a zamieniły się w czerwone szparki, pełne nienawiści, do niej albo do siebie samego, a może do nich obojga.

– To nie ma sensu – powiedział.

Już po wszystkim, pomyślała. Już po wszystkim…

– Co nie ma sensu? – zapytała mimo wszystko.

– My – odparł. Nabrał powietrza do płuc i powoli je wypuścił przez usta. – Wendy, ja cię nie kocham. Wątpię, czy kiedykolwiek cię kochałem.

Aaaagghhhh. Cofnęła się o krok. Aaagghhhh. Czy to ona wydawała z siebie ten dźwięk czy tylko o nim myślała? Jej życie się rozpadało. Stała na krawędzi urwiska. Agghhh. Jak to możliwe?

Nie powiedział tego, prawda?

– Nigdy nie dałaś mi o niczym decydować – powiedział. – Zawsze byłaś przy mnie, od samego początku. Nie mogłem się ciebie pozbyć. W ogóle nie przyjmowałaś do wiadomości odmowy. Na początku sądziłem: ta dziewczyna jest stuknięta. Sypiałem z innymi, wiedziałaś o tym i nigdy nic nie mówiłaś. Potem zacząłem myśleć, że może naprawdę mnie kochasz. Mogłem robić, co mi się żywnie podobało, a ty zawsze byłaś przy mnie, gotowa się mną zająć. Nie twierdzę, że cię nie lubiłem. Czasem było nam razem świetnie. Ale nigdy się w tobie nie zakochałem tak, jak zakochiwałem się w innych dziewczynach…

– Innych dziewczynach…?

– Nie w trakcie małżeństwa – burknął. – Nie zdradzałem cię. Mówię o czasach przed ślubem.

– Po co się ze mną ożeniłeś? – zapytała.

– Dlaczego chcesz tego wysłuchiwać? Myślisz, że chętnie ci o tym opowiadam? Dlaczego nie wyjdziesz? Zawsze się musisz, kurwa, torturować. Myślisz, że dzięki temu będę cię szanował?

– Jesteś mi winien zasrane wyjaśnienie! – wrzasnęła.

– Znowu walnął ręką w ścianę.

– Nie wierzę w to, Shane. Jak mogłeś być tak kurewsko słaby?

– Myślisz, że chciałem być słaby? Przez ciebie byłem słaby! – krzyknął. – Nigdy cię nie kochałem. Przykro mi, że to mówię, ale to prawda. Miałem jednak nadzieję, że cię pokocham. Wszyscy twierdzili, że oszalałem, przecież byłaś taka świetna. I taka pewna siebie. A dzień naszego ślubu? Kiedy szliśmy do ołtarza? Wiedziałem, że popełniam błąd. Zastanawiałaś się, dlaczego nie mogłem na ciebie patrzeć? Byłem jednym z twoich celów. Osiągnęłaś mnie! I pewnie bym odszedł, ale ty natychmiast zaszłaś w ciążę. Ja nie miałem nic do powiedzenia w tej sprawie. Po prostu przestałaś brać pigułki. Mówiłaś, że nie, że to przypadek…

– Tak było!

– Gówno prawda, Wendy.

– Jeśli tak mnie nienawidziłeś, dlaczego nie odszedłeś?

– Bo pokochałem naszą córeczkę. Naprawdę nie wiedziałaś? Nie jestem takim gnojem, jak myślisz, wiesz? Usiłowałem być w porządku. Uznałem, że przynajmniej będę dobrym ojcem. A potem ty znów zaszłaś w ciążę. I znów. I za każdym razem myślałem sobie, że osaczasz mnie coraz bardziej, że nigdy nie będę mógł odejść…

– Odejdź, Shane. Odejdź teraz. – Podbiegła do niego i trzasnęła go w biceps najmocniej, jak potrafiła, spodem pięści. Po tym uderzeniu natychmiast rozbolała ją ręka. Shane odskoczył od niej i prychnął.

– Tak teraz postępujesz? Nie idzie po twojej myśli, to mnie zbijesz?

– Po prostu idź sobie. Nie chcę cię nigdy więcej wiedzieć.

– Tak, to byłoby dla ciebie wygodne, prawda? – Shane pokiwał głową i zaczął rozcierać ramię, tam gdzie go uderzyła.

– Całkiem jak dziewczyna, pomyślała. – Nie zrobię tego, Wendy – oświadczył. – Kiedy mnie nie było, zrozumiałem, że w moim życiu najważniejsze są dzieci. Nie zrezygnuję z nich.

Jej usta zacisnęły się w okrutnym uśmiechu. Skrzyżowała ramiona, pewna, że teraz to ona tu rządzi.

– Nigdy nie dostaniesz dzieci. Już ja tego dopilnuję. Zabiorę dzieci ze sobą i zrobię wszystko, żebyś ich nie widział przez całe lata.

– Tak. – Pokiwał głową. – Spodziewałem się, że to powiesz. Jesteś taką pieprzoną szychą, bystrą, bogatą, zrobiłaś karierę. Ale pod tym wszystkim jesteś jak małe dziecko. Nigdy nie zrozumiesz, że ktoś – ja – może czuć coś innego niż to, czego ty sobie życzysz. Nie zmusisz człowieka do miłości, Wendy, ale ty nie chcesz o tym słyszeć. Teraz pragniesz tylko mnie ukarać. Pokazać, kto tu rządzi. Całkiem jak jeden z tych wielkich hollywoodzkich dupków, na których bez przerwy się uskarżasz. Zawsze powtarzasz, że kobiety postępują inaczej. Dlaczego nie przestrzegasz własnych zasad? Przez trzynaście lat byłem świetnym ojcem. Starałem się również sprawdzić jako mąż. Byłem przy tobie. Ale to wszystko kłamstwo. Wiesz, jak mi ciężko wyznać prawdę? Nie chcę spędzić reszty życia w małżeństwie z kobietą, której nie kocham. Czy to takie, kurwa, straszne? Często rozmawiam z matkami kolegów naszych dzieci. I wiesz co? Gdyby to była odwrotna sytuacja, gdyby kobieta nie kochała swojego męża, wszystkie jej przyjaciółki powiedziałyby natychmiast: „Masz prawo do prawdziwej miłości". Dlaczego kobieta ma prawo, a ja go nie mam?

Wendy nie była w stanie nic powiedzieć.

– Powiem ci coś jeszcze – ciągnął Shane. – Zrezygnowałem z kariery, żeby zająć się dziećmi. Myślisz, że brakowało mi talentu… albo że byłem leniwy. W porządku, nie byłem tak utalentowany jak ty. Nie mam tego, co masz ty; nie mam wrodzonych zdolności. Ale mam co innego. Ty tego nigdy nie szanowałaś. Kiedy kobieta rezygnuje z kariery, żeby zająć się dziećmi, jest bohaterką, a jak robi to mężczyzna, wszystkie uważacie, że coś z nim nie tak? Ze jest słaby, że jest frajerem? Tak potajemnie uważasz, prawda, Wendy? Ze jestem frajerem.

O Boże, pomyślała. Ma rację. Czasem, właściwie często, patrzyła na niego z pogardą, a ponieważ czuła się strasznie z powodu tych myśli, usiłowała się rozgrzeszyć, rozpieszczając go albo kupując mu prezent… Jak do cholery do tego doszło? Świat stanął do góry nogami. Nie było odpowiedzi, pozostawało tylko… Tylko, pomyślała z iskierką nadziei, iść przed siebie i robić to, co należy… jak dorosła osoba. I nagle, w przebłysku intuicji, zrozumiała, że musi zapomnieć o osobistych uczuciach i bólu. Była znacznie potężniejsza od Shane'a. Zawsze była i zawsze będzie, i musiała mu to wybaczyć. Nie mógł jej zranić – nigdy nie mógł. Musi być wyrozumiała. Musi…

– Shane – powiedziała. Zacisnęła mocno powieki, kiedy nagle przytłoczył ją olbrzymi smutek z powodu tego, jak wiele nie rozumieli. – Nigdy nie uważałam cię za frajera. Kochałam cię, Shane. Byłam w tobie zakochana. Od samego początku…

– Nieprawda, Wendy. – Shane pokręcił głową. – Tylko ci się wydawało. Nie mogłaś być we mnie zakochana. Jak rozsądny, zdrowy człowiek może być naprawdę zakochany w kimś, kto go nie kocha?

Popatrzyła na niego. Był taki mały. I tak żałosny w tej swojej wiśniowej koszuli i białych dżinsach. Pomyślała ze smutkiem, że nigdy nie będzie niczym więcej niż teraz, ale najwyraźniej musiał pójść własną drogą. Pewnego dnia być może pożałuje swoich uczynków. Może uświadomi sobie, że popełnil straszny błąd. Może zostanie ukarany, ale jeśli nawet, to wszechświat go ukarze, nie ona.

Muszę wyjechać, pomyślała nagle.

Zapłaciła za kuca i pożegnała się z dziećmi.

– Teraz, kiedy mam Księcia, pewnie już nigdy nie będę potrzebowała innych ludzi – oświadczyła Magda z zapałem.

Wendy skinęła głową. Rozumiała. Magdę czekało wiele przejść, kuc pomoże jej bardziej niż własna matka. Zastąpił mnie kucyk, pomyślała ze smutkiem.

– Wyjeżdża pani? – zapytała Gwyneth nieśmiało.

– Muszę wracać – odparła Wendy. – Dziś rano dostaliśmy sześć nominacji do Oscara, muszę się zająć promocją.

Pomyślała, że to płytkie i bezsensowne kłamstwo, ale musiała zachować godność, przynajmniej przed swoją rodziną.

– To fantastycznie. – Oczy Gwyneth się rozszerzyły z podziwu. – Pewnie trudno dostać sześć nominacji do Oscara.

Wendy wzruszyła ramionami.

– To nic wielkiego – odparła. Odetchnęła głęboko. – Taka praca.

Teraz, siedząc na tylnej kanapie auta i zmierzając na lotnisko, by wrócić do Nowego Jorku, znów o tym pomyślała. Taka praca. Jej telefon zadzwonił, odebrała machinalnie.

– Halo – powiedziała głucho.

– Wendy! – wykrzyknął Victor Matrick. Natychmiast uruchomiła automatycznego pilota.

– Witaj, Victorze. Jak się miewasz?

– Jak ty się miewasz? Pewnie nie posiadasz się z zachwytu. Ja też. Dobra robota z tymi nominacjami. Przydałby się jeden Oscar czy dwa.

– Mamy spore szanse, Victorze. Zaaranżuję specjalny pokaz dla członków Akademii.

– Daj znać, jeśli będę mógł coś zrobić. No i miła była ta dzisiejsza wzmianka w „Post" – dodał.

Jaka znowu wzmianka, pomyślała. Doszła do wniosku, że nie ma to żadnego znaczenia, o ile tylko Victor jest zadowolony.

– Mam nadzieje, że weźmiesz sobie wolne popołudnie i to uczcisz – powiedział Victor. – Masz jakieś wyjątkowe plany?

– Właściwie nie – odparła. – Jestem w Palm Beach, z rodziną. Kupiłam córce kucyka.

– Bardzo dobrze – oświadczył. – Zawsze powtarzam, że nie ma to jak kuc dla małej dziewczynki. Uczy odpowiedzialności. Ale tego chyba nie muszę ci tłumaczyć, co? No to jeszcze raz gratuluję i pozdrowienia dla rodziny. Czas z nią spędzony jest najważniejszy. Wszystkim nam potrzeba go jak najwięcej. Baw się dobrze.

– Dziękuję, Victorze – powiedziała.

Citation czekał na nią na lotnisku, z opuszczonym trapem. Samochód minął ogrodzenie z łańcucha i wjechał na asfalt. Steward podszedł, by wziąć jej bagaż.

– Szybko poszło – zauważył.

– Tak – odparła. – Musiałam coś załatwić. Zajęło mniej czasu, niż się spodziewałam.

Weszła do samolotu i usiadła na szerokim fotelu obitym jasnobeżową cielęcą skórą.

– Ma pani na coś ochotę? – spytał steward. – Może kawior i szampan? – mrugnął. – Dom perignon. Victor Matrick zamówił go specjalnie dla pani.

Czemu nie, pomyślała. A więc Victor wiedział, że pożyczyła samolot. Pewnie miało to sens. Victor wiedział wszystko…

Na stojaku za nią wisiały rozmaite gazety i czasopisma. Wzięła do ręki „New York Post". „Najbardziej wpływowe kobiety", przeczytała.

Otworzyła gazetę. W środku było jej zdjęcie zrobione na eleganckiej premierze filmowej. Tego wieczoru się umalowała, włożyła szkła kontaktowe i zaczesała włosy do góry. Nawet nieźle się prezentowała, no ale co z tego.

Pod spodem widniał test:

„Wendy Healy, 43, prezeska Parador Pictures. Kiedy Comstock Dibble został zwolniony z tego stanowiska, była tylko jedna kobieta, która mogła je objąć – okularnica i mózgowiec, a przy tym piękność: Wendy Healy. Przejęła kontrolę nad głównym nurtem filmowym Paradoru i zarobiła dla spółki dwieście milionów dolarów".

Och, pomyślała. Zamknęła gazetę i położyła ją obok siebie. Pilot uruchomił silniki, samolot ruszył po pasie. Pomyślała, że pewnie powinna być uszczęśliwiona tą wzmianką, ale nie czuła zupełnie nic. Samolot nabierał szybkości, a ona patrzyła, jak widok rozmywa się za oknem, i przyszło jej do głowy, że już nigdy niczego nie poczuje.

Загрузка...