Rozdział 3

Victory rozłożyła serwetkę i z ulgą rozejrzała się po restauracji.

Mimo fiaska nowej kolekcji cieszyła się, że mieszka w Nowym Jorku, gdzie kobieta nie musi udawać nikogo innego. Gdzie może być bezpośrednia i oznajmić: „Chcę tego!", i nikt nie traktuje jej jak antychrysta, który gwałci jakąś nienaruszalną zasadę dotyczącą zachowania kobiet.

Inaczej niż w Japonii, pomyślała ze złością.

– Panno Victory! Pani nie może odmawiać mojej propozycji! – upierał się pan Ikito, kiedy do niego zadzwoniła. – Pani kobieta. Słucha, co mówi mężczyzna. Mężczyzna wie lepiej.

W końcu musiała się poddać i zgodzić na przemyślenie swojej decyzji do następnego dnia. Co było naprawdę denerwujące.

– Skarbie, zmuś sklepy, żeby przyjęły twoje rzeczy – powiedział jej przyjaciel David Brumley, kiedy zadzwonił do Victory, by pocieszać ją po fatalnych recenzjach. – Nie daj się rozstawiać po kątach. To ty masz dyktować warunki. Jezu.

Łatwo mu było mówić. Sam był słynnym projektantem, ale także mężczyzną i gejem. I słynął z wybuchowości. Ludzie się bali Davida. A wyglądało na to, że absolutnie nikt nie boi się Victory Ford…

No dobra, nie zamierzała o tym myśleć. Nie teraz, podczas lunchu z najlepszymi przyjaciółkami w Michael's. Mimo wszystkich wzlotów i upadków Victory nigdy nie zmęczyło życie w Nowym Jorku i nadal ekscytowała się lunchem w Michael's. Restauracja była absurdalnie droga i równie koteryjna jak stołówka w szkole średniej, ale dzień, kiedy człowiek przestaje doceniać niemądre drobiazgi, jest dniem, w którym zmienia się w zasuszonego dupka. I nikt nie odbiera jego telefonów.

Pojawiła się pierwsza i skorzystała z okazji, by zlustrować otoczenie. Michael's było kosztowną restauracją dla tych, którzy pociągali za sznurki w mieście. Część z nich tak się uzależniła od przebywania w centrum uwagi, że jadała tu codziennie, jakby był to ekskluzywny country club. Jeśli chciało się przypomnieć ludziom o swoim istnieniu, należało zjeść lunch w Michael's – krążyły plotki, że rubryki towarzyskie płacą kelnerom za donoszenie, kto z kim jadł i o czym rozmawiał. Gorące stoliki naprawdę miały numerację od jednego do dziesięciu, a ją zapewne dlatego, że jadła w towarzystwie Nico O'Neilly i Wendy Healy (Victory była zbyt skromna, by dołączyć swoje nazwisko do listy ważnych osobistości), posadzono przy stoliku numer dwa.

Parę metrów dalej, lekko na uboczu znajdował się stolik numer jeden, najbardziej pożądany w restauracji. Nie tylko uważano go za „stolik władzy", ale również za najbardziej dyskretny, gdyż stal tak daleko od innych, że nie dawało się nic podsłuchać. Przy nimi siedziały trzy kobiety, które w myślach nazywała Królowymi Matkami. Starsze, mądrzejsze i co jakiś czas wpadające w dziką histerię, zrobiły niesłychaną karierę i przez te wszystkie lata bardzo wiele osiągnęły w mieście. Krążyły pogłoski, że sekretnie rządzą Nowym Jorkiem. Nie tylko osiągnęły na swoim polu wszystko, co można było osiągnąć, ale przez ponad czterdzieści lat życia w mieście nawiązały bliskie stosunki z wpływowymi ludźmi. I faktycznie, jedna z nich, Susan Arrow powiedziała przed laty: „Każdy był kiedyś nikim, nawet burmistrz".

Susan Arrow zapewne zbliżała się do siedemdziesiątki, ale odgadnięcie jej wieku było niemal niemożliwe. Coś się działo z kobietami sukcesu w chwili, gdy kończyły czterdziestkę – najwyraźniej czas się dla nich cofał i wyglądały lepiej i młodziej niż koło trzydziestki. Pewnie, że wstrzykiwano im botoks i wypełniacze, robiły lifting oczu, czasem nawet całej twarzy, ale to było coś głębszego niż tylko efekt działania skalpela chirurga. Dzięki sukcesowi i poczuciu spełnienia te kobiety promieniały, biła od nich życiowa energia. Susan Arrow pokonała raka, zrobiła sobie dwa liftingi i najprawdopodobniej silikonowy biust, ale co z tego? Wciąż była seksowna, ubrana w kaszmirowy sweter ecru z dekoltem w szpic (odsłaniającym nieco osobliwie młody dekolt) i spodnie z kremowej wełny. Victory i Nico zawsze powtarzały, że chciałyby w jej wieku wyglądać choć w połowie tak dobrze.

Susan była założycielką i prezeską znanej firmy public relations, ADL. Towarzyszyła jej Carla Andrews, słynna dziennikarka popularnych telewizyjnych wiadomości, oraz najmłodsza z całej trójki Muffie Williams, która jeszcze nie skończyła sześćdziesiątki. Muffie była prezeską amerykańskiej filii B et C, korporacji z branży towarów luksusowych, i najbardziej wpływową kobietą w branży amerykańskiej mody. Wygląd Muffie jednak mocno kontrastował z dziecinnym imieniem, typowym dla jej kręgów. Pochodziła z republikańskiej anglosaskiej elity (z rodziny bostońskich patrycjuszy), ale wyglądała bardzo francusko i niedostępnie. Ciemne włosy miała gładko ściągnięte w niewielki koczek i zawsze nosiła barwione na niebiesko okulary od Cartiera, w oprawkach z najprawdopodobniej osiemnastokaratowego złota. Była bezlitosną kobietą interesu, nie cierpiała idiotów, mogła uczynić projektanta sławnym albo zrujnować mu karierę.

Serce Victory mocniej zabiło, kiedy weszła do Michael's i ujrzała Muffie – nie tyle ze strachu, ile z podziwu. Dla niej Muffie była odpowiednikiem Micka Jaggera. Miała nieskazitelny gust i niemal niemożliwe do spełnienia wymagania. Dobre słowo Muffie znaczyło dla Victory ogromnie wiele, i choć niektórzy mogli uznać to za dziecinadę, wciąż wspominała jej rozmaite komentarze. Po pierwszym wielkim pokazie Victory w namiotach, sześć lat wcześniej, Muffie przyszła za kulisy, władczo poklepała ją po ramieniu i szepnęła swoim niespokojnym akcentem ze wschodniego wybrzeża:

– Bardzo dobrze, moja droga. Bardzo dobrze. Masz po-ten-cjał.

W innych okolicznościach Victory podeszłaby do stolika, żeby się przywitać, ale domyślała się, że reakcja Muffie na pokaz przypomina reakcję krytyków. Choć Muffie nie wspomniałaby o tym ani słowem, jej milczenie byłoby wymowne. Czasem lepiej było nie ładować się w potencjalnie niezręczne sytuacje. Kiedy Muffie podchwyciła jej spojrzenie, Victory postanowiła ograniczyć powitanie do neutralnego skinienia.

Teraz jednak Muffie nagle uniosła wzrok i dostrzegła, że Victory uśmiecha się z zakłopotaniem. Muffie nie wyglądała na urażoną. Wstała, odłożyła serwetkę na swoje miejsce i ruszyła ku Victory.

Jezu, pomyślała zdenerwowana Victory. Nie przyszło jej do głowy, że pokaz wypadł aż tak źle, żeby Muffie postanowiła osobiście jej to zakomunikować. Po dwóch sekundach Muffie stała nad nią, cienka jak patyk i odziana w zdobiony cekinami tweed.

– Skarbie, miałam do ciebie dzwonić – wyszeptała.

Victory popatrzyła na nią ze zdumieniem. Dotychczas Muffie nigdy nie zaszczyciła jej telefonem. Zanim jednak zdołała cokolwiek wykrztusić, Muffie dodała:

– Musisz wiedzieć, że twój pokaz był wspaniały. Krytycy nie mają pojęcia, jakie bzdury wygadują. Mylą się równie często, jak mają rację. Tylko tak dalej, moja droga, a może w końcu świat cię dogoni.

Po tym oświadczeniu Muffie poklepała Victory po ramieniu, dwa razy (jak królowa pasująca dworzanina na rycerza, pomyślała Victory) i powróciła do stolika.

Przez chwilę Victory siedziała zaszokowana, delektując się tym nieoczekiwanym komplementem, i nagle poczuła, że lada chwila eksploduje ze szczęścia. Takie momenty były rzadkie i niezależnie od tego, co miało ją czekać w przyszłości, wiedziała, że będzie szczyciła się słowami Muffie niczym cennym rodzinnym klejnotem, który będzie odkurzała, by podziwiać w chwilach zwątpienia.

Przy drzwiach zapanowało lekkie zamieszanie i pojawiła się Nico O'Neilly. Minęła kierownika sali, jakby nie istniał, i zmierzała wprost do stolika. Na widok Victory jej twarz się rozpogodziła. Nico była zawsze opanowana, czasem lodowata, ale nigdy przy swoich przyjaciółkach.

– Japonia? – zapytała, uścisnąwszy Victory.

– Koszmar – westchnęła Victory. – Za to Muffie Williams właśnie oświadczyła, że mój pokaz był wspaniały. Przez następne trzy lata będę wszystkim o tym opowiadać.

– Nie musisz, Vic. – Nico uśmiechnęła się do niej. – Jesteś genialna.

– Och, Nic…

– Poważnie. – Nico energicznie strzepnęła serwetkę. Odwróciła się do kelnera, który kręcił się obok, czekając na moment, w którym będzie mógł podać menu. – Wodę. Gazowaną. Poproszę.

Victory popatrzyła na nią z czułością. Jej związek z przyjaciółkami był bezcenny, bo tylko przy nich mogła sobie pozwolić na bezbronność – poprosić o poklepanie po plecach, bez obaw, że uznają ją za beznadziejnie niepewną. Jednak związek z Nico był głębszy. Wiele lat wcześniej, kiedy Victory miała kiepski rok i brakowało jej pieniędzy na przygotowanie nowej kolekcji, Nico pożyczyła jej czterdzieści tysięcy dolarów. Victory nie prosiła o pożyczkę, nawet nie przyszłoby jej to do głowy. Jednak pewnego dnia Nico pojawiła się w jej pracowni niczym dobra wróżka.

– Mam pieniądze, a ty ich potrzebujesz – powiedziała, wypisując czek. – I nie martw się spłatą długu. Wiem, że mi oddasz.

Victory pomyślała, że w ludziach interesujące jest to, że nigdy się nie wie, co w sobie kryją. Zwłaszcza ludzie pokroju Nico O'Neilly. Kiedy ją poznała, nawet nie przyszło jej do głowy, że Nico kiedyś nauczy ją co to przyjaźń i że pod wyniosłą powłoką skrywa się wyjątkowo lojalna osoba. Victory zerknęła z rozbawieniem na twarz kelnera, gdy z wahaniem wręczał Nico menu. Szkoda, że nie wiedział, z jak niezwykłą kobietą ma do czynienia.

– Nie trzeba. – Nico machnęła ręką. – Wiem, co zamówię.

Ten komentarz był niewinny, ale kelner wyglądał tak, jakby mu przyłożyła. Jak większość mężczyzn, którzy mają do czynienia z kobietami odmawiającymi przestrzegania towarzyskich rytuałów, uznał zapewne, że Nico to suka.

Nico na szczęście była odporna na opinie o sobie. Pochylona nad blatem, wydawała się niezwykle napięta. Spotkanie w Huckabees poszło nadspodziewanie dobrze, zwłaszcza że Peter Borsch niemal przez cały czas ignorował Mike'a Harnessa. Wtedy, podniecona triumfem, zrobiła coś, czego wcale nie miała zamiaru robić – zadzwoniła do Kirby'ego Atwooda i w sekrecie zaaranżowała spotkanie po lunchu.

– Zrobiłam coś okropnego – oświadczyła z dumą, jakby wcale tak nie uważała. – Dziś rano byłam tak wściekła na Mike'a Harnessa…

– Na pewno na to zasłużył…

– Tak, ale to nie ma nic wspólnego z pracą. – Nico wyprostowała się i opuściła wzrok, poprawiając serwetkę na kolanach. – Uświadomiłam sobie, że zamknęłam się w wieży, jestem niedotykalna. I zrobiłam coś okropnego…

Victory parsknęła śmiechem.

– Skarbie, ty nigdy nie robisz nic okropnego. Na pewno nie w towarzystwie. Jesteś ideałem.

– Wcale nie. A przynajmniej nie zawszę chcę nim być. No i… – Urwała i powiodła wzrokiem po restauracji, żeby się upewnić, że nikt nie podsłuchuje.

W tej samej chwili zauważyła je Susan Arrow i wychyliła się od stolika.

– Cześć, dziewczyny – zakrakała niczym stara wrona.

Nico nagle znów zamieniła się w profesjonalistkę.

– Skarbie, możemy porozmawiać o twoim kliencie, Tannerze Cole'u?

Tanner Cole, gwiazdor filmowy, miał zdobić okładkę listopadowego numeru „Bonfire" i uparł się, że musi zaaprobować materiał fotograficzny. Zadowolenie go kosztowało aż trzy sesje zdjęciowe, a potem wystraszył jedną z asystentek, sugerując, że powinna mu zrobić laskę w toalecie.

– Kochana, ten facet urodził się w oborze. Poważnie. Brak mu ogłady – oświadczyła Susan.

– Komu? – spytała Carla Andrews podejrzliwie, przystawiając rękę do ucha. Carla siedziała po drugiej stronie stoli- ka i nie cierpiała, gdy coś ją omijało. Wiele osób podejrzewało, że był to jeden z powodów, dla których tak długo utrzymała się w branży, podczas gdy młodsze od niej wysyłano na zieloną trawkę.

– Tannerowi Cole'owi. Gwieździe filmowej – powiedziała Muffie Williams z lekceważeniem. Mimo romansu mody z filmem, Muffie uparcie postrzegała aktorów na staroświecką modłę: uważała, że to przepłacane, rozpieszczone dzieci i tak właśnie należy się do nich odnosić.

– Wiem, że to gwiazdor filmowy. – Carla rzuciła Muffie pogardliwe spojrzenie. – Przeprowadzałam z nim wywiady dziewięć razy. Robiłam to, gdy był jeszcze niemal dzieckiem.

– Na pewno chcesz rozpowszechniać tę informację? – Muffie dotknęła ust serwetką.

– Wszystko mi jedno. Niczego się nie boję – odparła Carla.

– Victory? – Susan zignorowała je obie. – Czy Lyne Bennett do ciebie zadzwonił?

A więc stąd miał mój numer, pomyślała Victory. Skinęła głową.

– Tak, dziś rano.

– Nie masz mi tego za złe? – spytała Susan. – Nigdy nie rozdaję cudzych numerów, ale Lyne męczył mnie od trzech tygodni. Od twojego pokazu. Powtarzałam mu, że muszę cię wcześniej poprosić o pozwolenie, ale on już taki jest, wpada w obsesję. Dzwonił pięć razy dziennie, upierał się, że musi się z tobą spotkać…

Jezu, pomyślała Victory – teraz cała restauracja już wie, że Lyne Bennett chce umówić się z nią na randkę. Zresztą nie miało to znaczenia – w chwili gdy zobaczono by ich razem, i tak wszyscy by się dowiedzieli.

– Ale przecież my się już spotkaliśmy. – Była zdumiona zachowaniem Lyne'a. – Co najmniej dziesięć razy.

– Pewnie i ze sto – prychnęła Susan. – Ale Lyne zapewne nic nie pamięta. Ma umysł jak sito. Ze dwa lata temu widział na imprezie swojego pierwszego partnera w interesach i go nie rozpoznał.

– Nie jest taki głupi. W końcu to miliarder – zauważyła Carla.

– Tak czy siak jest nieszkodliwy – powiedziała Susan.

– Misiaczek – dodała Carla. – Kobiety zawsze go wykorzystują. Zwłaszcza te bystre.

– To mężczyzna. Nie ma bladego pojęcia, czego chce – wyszeptała Muffie.

– Tak się składa, że to mój bardzo dobry przyjaciel – oświadczyła Susan sztywno. – Może i nie jest doskonały, ale kto jest? Zawsze sobie powtarzam, że choć mój mąż Walter doprowadza mnie do szału, ja jestem pewnie jeszcze gorsza…

– Przyszła Wendy. – Nico patrzyła w stronę wejścia.

– Cześć, przepraszam za spóźnienie. – Wendy stanęła przy stoliku. Miała zaparowane okulary i lekko ociekała wodą.

– Skarbie, wyglądasz, jakbyś tu przyszła na piechotę – zakrakała Susan. – Czy w Splatch w ogóle o ciebie nie dbają?

Wendy się skrzywiła. Rzeczywiście przyszła z pracy piechotą – jej asystent, Josh, poinformował ją od niechcenia, że nie zdołał zaklepać firmowego auta.

– Mam faceta za asystenta – powiedziała w ramach wyjaśnień.

– Ja też raz miałam asystenta – przypomniała sobie Victory. – Nosił różowe swetry z outletów i drzemał popołudniami. Na kanapie. Jak dziecko. Ciągle miałam poczucie, że powinnam go karmić mlekiem i herbatnikami.

– Czy wszyscy mężczyźni w tym mieście powariowali? – mruknęła Wendy.

– Skoro o wariatach mowa, widziałyście ostatnio Victora Matricka? – zapytała Susan swobodnie.

– Mam się z nim widzieć dziś po południu – powiedziała Wendy.

– Przekaż mu uściski ode mnie, dobrze, kochana? – Susan popatrzyła na nią.

– Oczywiście.

– Miłego lunchu. – Nico machnęła dłonią.

– Nie wiedziałam, że Susan zna Victora Matricka – wyszeptała Wendy i usiadła.

– Kiedyś z nim chodziła – wyjaśniła Victory. – Nadal jeżdżą razem na wakacje do St. Barts. Oczywiście z małżonkami.

– Zawsze mnie zdumiewa, skąd ty wiesz to wszystko – mruknęła Nico.

– Rozglądam się – odparła Victory. – W zeszłym roku wpadłam na nich w St. Barts.

– Jak się zachowywał Victor? – chciała wiedzieć Wendy.

– Dziwnie – odpowiedziała Victory. – W tylnej kieszeni spodni miał kij do golfa. A przecież w St. Barts nie ma żadnych pól golfowych.

– Poważnie martwię się o Victora – wyznała Wendy. – Rano mu całkiem odbiło. Jeśli on poleci, mnie też wypieprzą.

– Niczyja kariera nie może zależeć od drugiej osoby – oznajmiła Victory. – Powinna zależeć wyłącznie od ciebie.

– Powinna. Ale ty masz szczęście, nie pracujesz dla korporacji.

– I nigdy nie będę, właśnie z tego powodu – oświadczyła Victory. – Ale Parador mnóstwo zarabia. Wszyscy wiedzą, że to dzięki tobie.

– To proste. – Wendy wzruszyła ramionami. – Muszę dostać Oscara, i już. Za Pielgrzyma w łachmanach. Albo Nico musi przejąć stanowisko Victora.

– To mi zajmie co najmniej dwa lata – oznajmiła Nico, jakby mówiły o całkiem prawdopodobnej opcji. – Tymczasem nie martwiłabym się o Victora. – Dała znak kelnerowi. – Victora łatwo poskromić. Jeśli wiadomo, jak z nim postępować.

– Tak? – spytał kelner z wahaniem.

– Chcemy złożyć zamówienie.

– Poproszę o stek wołowy, dobrze? – odezwała się Victory słodko. – Średnio wysmażony.

– Proszę pstrąga – powiedziała Nico.

– Ja zjem sałatkę nicejską. Bez ziemniaków – dodała Wendy.

– Ziemniaki z boku? – spytał kelner.

– Nie, nie z boku. Nawet nie na talerzu – wyjaśniła. – Szczerze mówiąc, byłoby idealnie, gdybyście usunęli ziemniaki z całej restauracji.

Kelner patrzył na nią bezmyślnie.

– Muszę trochę schudnąć – wyjaśniła przyjaciółkom. – Cycki mi wiszą aż do pępka. Patrzyłam na nie dziś rano i mało nie wyszłam z siebie. Nic dziwnego, że od pół roku Shane nie zainicjował seksu.

– Jak tam Shane? – spytała Nico bez zainteresowania.

– A bo ja wiem? – odparła Wendy. – Prawie go nie widuję. Ta jego restauracja to pewnie pieniądze wywalone w błoto, więc przez cały czas jest w paskudnym humorze. Ale nie przy dzieciach. Słowo daję, czasem myślę, że byłoby lepiej dla niego, gdyby urodził się kobietą. Tak czy owak, widujemy się tylko w łóżku. Wiem, że to strasznie zabrzmi, ale w sumie już mi nie zależy. Kiedyś skończę z pracą i będziemy mogli przez resztę życia spędzać wspólnie każdą minutę i grać sobie na nerwach.

– Szczęściara – westchnęła Victory. – Shane jest uroczy. Ja mam szansę tylko na Lyne'a Bennetta. I zapewniam cię, że nie spędzimy razem reszty życia.

– Nigdy nie wiadomo – odezwała się Nico z dziwnym, zdaniem Victory, rozmarzeniem. – Miłość może przyjść znienacka.

– Ja nadal wierzę w prawdziwą miłość. – Wendy pokiwała głową. – Ale niekoniecznie do pięćdziesięciolatka, który nigdy nie był żonaty. No bo niby co jest grane?

– Czy ja wiem – odparła Victory. – A ja tam nie wierzę w prawdziwą miłość. Moim zdaniem to bzdety.

– Wszyscy wierzą w prawdziwą miłość – oświadczyła Wendy. – Muszą. No bo po co mielibyśmy żyć?

– Dla pracy – zauważyła Victory. – Po to, by zdziałać coś w świecie. Plus dla konieczności jedzenia, ubrania się i posiadania dachu nad głową.

– Ale to takie bezduszne – sprzeciwiła się Wendy. – Gdyby ludzie nie wierzyli w prawdziwą miłość, nikt nie chodziłby do kina.

– To właśnie mam na myśli – powiedziała Victory. – Miłość to koncepcja marketingowa. Stworzona, by sprzedać produkt.

– Nie słuchaj jej. – Nico spojrzała na Victory z czułością. – Specjalnie się wykłóca.

– Przecież wiem – powiedziała Wendy. – Pewnego dnia się zakocha…

– Jestem na to za stara. – Victory westchnęła. – Pogodziłam się już z tym, że przez resztę życia, czy też może przez najbliższych dziesięć lat, bo potem faceci nie zechcą się ze mną spotykać, będę zdana na zimne, cywilizowane związki z mężczyznami. Takie, w których nikt nie podnosi głosu, ale i tak naprawdę nie zależy mu na tej drugiej osobie.

Nico zaczęła się zastanawiać, czy to prawda. Czy można być za starą na miłość i pożądanie? Poczuła niepokój i postanowiła zmienić temat. Dotąd wydawało się jej, że już wieki temu porzuciła myśl o romantycznej miłości.

– Tak czy owak, nie mam pojęcia, po co Lyne Bennett chciałby się ze mną spotkać – ciągnęła Victory. – Nie jestem w jego typie.

Nico i Wendy wymieniły spojrzenia. Wendy westchnęła.

– Vic, jesteś w typie wszystkich, naprawdę o tym nie wiesz? Jesteś piękna, bystra, zabawna…

– I mam wszystko inne, o czym mówią sobie kobiety, kiedy nie mogą znaleźć mężczyzny – przerwała jej Victory. – To takie głupie. Mężczyźni zawsze rozczarowują. Nie może być inaczej, skoro wiążemy z nimi tyle oczekiwań. W końcu uświadamiasz sobie, że lepiej byś zrobiła, poświęciwszy ten czas na pracę. Przykro mi, ale nic nie daje większej satysfakcji niż dzieło własnych rąk i umysłu… Tego nikt ci nie może zabrać, niezależnie od okoliczności. – Pomyślała o swojej rozmowie z panem Ikito.

– Nadal uwielbiam przytulać się do Shane'a. – Wendy pomyślała ze smutkiem, że dawno tego nie robiła. – Wciąż go kocham. To ojciec moich dzieci. My je stworzyliśmy. Ta więź jest bardzo mocna.

– Czy ty też czujesz to do Seymoura? – Victory spojrzała na Nico.

Na dźwięk imienia męża Nico nagle poczuła wyrzuty sumienia z powodu tego, co zamierzała mu zrobić. Powiedzieć im o Kirbym? Planowała zwierzyć się Victory, ale zmieniła zdanie. W zasadzie nie było o czym mówić, a Victory byłaby przerażona. Z pewnością by się nią rozczarowała. Victory nigdy nie wyszła za mąż i jak większość ludzi, których ominęło to doświadczenie, miała skłonność do idealizacji instytucji małżeństwa i bardzo zasadnicze wyobrażenie o tym, jak powinni zachowywać się małżonkowie. Nico nie miała jej tego za złe, ale Victory by się na nią wściekła, a Nico nie wiedziałaby, co zrobić. Poza tym nie mogła robić z przyjaciółek swoich wspólniczek.

Musiała zmienić temat.

– Co do Victora – odezwała się. – Jest zdolny do wszystkiego. Ale nie sądzę, żeby to on stanowił problem. Raczej Mike Harness.

I opowiedziała im o tym, jak usiłował przypisać sobie zasługę w sprawie spotkania w Huckabees.

– Z powrotem do Splatch-Verner? – spytał kierowca.

– Nie, właściwie nie. Jeszcze nie – odparła Nico. – Muszę gdzieś wpaść. Zęby odebrać coś dla córki.

Podała tę informację zwyczajowo wyniosłym tonem, ale natychmiast uświadomiła sobie, że to głupia wymówka. Szukając w torebce adresu, pomyślała, że odebranie czegoś dla córki nie zajęłoby więcej niż parę minut. A może kilka minut wystarczy? Może w chwili, w której ujrzy Kirby'ego Atwooda, uświadomi sobie, że to wszystko błąd, i wyjdzie?

– Chodźmy na spacer do parku – powiedział Kirby radośnie, kiedy rano zadzwoniła do niego z biura. – Park leży obok mojego mieszkania. Uwielbiam go, a ty? Nawet kupię ci hot doga, piękna damo.

– Kirby – szepnęła cierpliwie. – Nie mogą mnie zobaczyć w Central Parku w twoim towarzystwie.

– Dlaczego?

– Bo jestem mężatką, zapomniałeś?

– To nie możesz spacerować po parku z przyjacielem?

– Spotkajmy się w twoim mieszkaniu. – Nico doszła do wniosku, że to Kirby powinien był na to wpaść, chyba że tak naprawdę nie interesował go seks z nią.

– Uch – powiedział. – Sam powinienem był o tym pomyśleć, prawda?

To, że Kirby zrozumiał swój błąd, natchnęło ją nadzieją. Znalazła skrawek papieru, na którym zapisała jego adres (i który zamierzała wyrzucić po spotkaniu), i popatrzyła na niego. Mieszkanie Kirby'ego wcale nie leżało obok parku, tylko znacznie dalej na wschód, na rogu Siedemdziesiątej Dziewiątej Ulicy i Drugiej Alei. Ale pewnie pięć długich przecznic nie stanowi żadnej przeszkody dla młodego mężczyzny.

– Jadę na Wschodnią Siedemdziesiątą Dziewiątą, pod numer trzysta dwa – powiedziała kierowcy.

Boże, co ona wyprawiała?

Włączyła komórkę. Nie mogła zbyt długo nie mieć kontaktu z biurem. Zadzwoniła do swojej asystentki Mirandy, żeby sprawdzić wiadomości. Czy powinna wcisnąć jej ten sam kit co szoferowi? Lepiej mówić ogólnikami.

– Muszę gdzieś wpaść – powiedziała, patrząc na zegarek. Jeśli ona i Kirby faktycznie to zrobią, ile to potrwa? Piętnaście minut? Ale będzie musiała trochę z nim pogadać, przed i po. – Wrócę do biura koło trzeciej – oświadczyła. – Może o wpół do czwartej, zależy od korków.

– Nie ma problemu – odparła Miranda. – O czwartej masz spotkanie. Tylko daj znać, gdybyś się spóźniała.

Bogu dzięki, Miranda była bystra. Wystarczająco inteligentna, by nie zadawać zbędnych pytań. Rozumiała, że należy wiedzieć tylko to, co konieczne.

Nico oddzwoniła do dwóch osób, a potem auto utknęło w korku na Pięćdziesiątej Dziewiątej. Dlaczego kierowca nie pojechał przez park? No tak, w porze lunchu park był zamknięty. Co za kretyński, niewygodny przepis. Odkąd postanowiła zadzwonić do Kirby'ego, nie miała już odwrotu i wciąż dopadały ją te dziwne uczucia: jednocześnie nie mogła się doczekać spotkania i się go obawiała. Całkiem jakby znowu była osiemnastolatką i wybierała się na pierwszą randkę. Lekko kręciło się jej w głowie.

Pomyślała, że powinna zadzwonić do Seymoura. Nie chciała, żeby to on zadzwonił, kiedy ona dotrze do Kirby'ego i będzie musiała kłamać.

– Hop – powiedział Seymour po podniesieniu słuchawki w ich domu. Odkąd dwa lata temu postanowił zająć się hodowlą psów, zaczął posługiwać się dziwnymi manieryzmami. Jednym z nich było takie telefoniczne powitanie.

– Cześć – powiedziała Nico.

– O co chodzi? Jestem zajęty.

Nico wiedziała, że to nie nieuprzejmość. Taki był i nic się nie zmienił, odkąd piętnaście lat wcześniej poznała go na przyjęciu i przekonał ją, żeby wyszła razem z nim do baru, a potem spytał, kiedy się do niego wprowadzi. Seymour był zajęty sobą, swoimi myślami i sprawami; niezmiennie uważał się za fascynującą osobę i to mu wystarczało. Nico przypuszczała, że wszyscy inni mężczyźni też tak mają.

– Czym? – zapytała.

– Wykładem. Dla podkomisji senatu. Ściśle tajne.

Nico pokiwała głową. Seymour był geniuszem i niedawno zaczął doradzać rządowi w sprawach związanych z internetowym terroryzmem. Seymour w ogóle miał dość skryty charakter, więc to nowe wyzwanie mu odpowiadało. Oficjalnie wykładał nauki polityczne na Uniwersytecie Columbia, raz w tygodniu, ale wcześniej był wpływowym dyrektorem w branży reklamowej. Obecnie nikt nie kwestionował jego kompetencji ani opinii i Seymour miał dostęp do najwybitniejszych umysłów świata.

– Do ciebie przychodzą po splendor i blichtr popkultury – powiedział jej kiedyś. – Do mnie na rozmowy.

Nico pomyślała, że pewnie powinna to potraktować jak zniewagę, ale tak nie zrobiła. Właściwie się nie mylił. Oboje mieli swoje mocne i słabe strony i zaakceptowali wzajemne różnice, świadomi, że razem tworzą budzący respekt zespół. Dzięki temu funkcjonowało ich małżeństwo. Kiedy Nico zaczęła zarabiać wielkie pieniądze, postanowili wspólnie, że Seymour zrezygnuje z pracy i zajmie się tym, co lubi najbardziej, czyli obejmie profesurę na Columbii. Nico była zachwycona, że dzięki niej Seymour ma ważną, acz kiepsko opłacaną pracę. Chociaż, jak się czasem zastanawiała z drwiącym uśmiechem, Seymour mógł to wyreżyserować w dniu, w którym się poznali. Czy nie zachęcał jej i nie uczył, jak osiągnąć sukces i wspinać się po korporacyjnej drabinie, właśnie po to, żeby on mógł rzucić to w diabły?

Naturalnie, okazała się bystrą i zdolną uczennicą. Seymour nie musiał jej nakłaniać do osiągnięcia sukcesu.

– Nie masz czasu porozmawiać o przyjęciu? – zapytała teraz.

Co dwa tygodnie urządzali w swoim domu jakieś przyjęcie – od skromnych kolacji dla tuzina gości, przez bufety dla pięćdziesięciu po cocktail party dla setki. Tak naprawdę przyjęcia były spotkaniami w interesach, urządzanymi po to, by Nico zachowała wysoką pozycję, tworzyła alianse i upewniała się, że wie wszystko, co się zdarzy, nim trafi to do gazet. Nico tak naprawdę nie lubiła przyjęć, ale wiedziała, że Seymour ma rację, i urządzała je, żeby sprawić mu przyjemność. Zresztą nie była to dla niej mordęga. Seymour dzwonił do firm organizujących przyjęcia, wybierał menu i zamawiał alkohol, chociaż w ich domu niewiele się piło. Seymour nie cierpiał pijaków. Nie znosił, kiedy ludzie tracili nad sobą kontrolę, a poza tym nalegał, żeby on i Nico kładli się do łóżka przed wpół do jedenastej.

– Pogadamy o tym wieczorem – powiedział Seymour. – Wracasz dzisiaj?

– Nie wiem – odparła. – Jest jakaś impreza dotycząca kampanii informacyjnej na temat raka.

– Lepiej idź – poradził jej. – Przynajmniej się pokaż.

Odłożył słuchawkę, a Nico nagle poczuła się bardzo zmęczona. Ostatnio właściwie nie miała żadnych rozrywek. Nie zawsze tak było. Na początku, kiedy robiła karierę, życie wydawało się zabawą. Każdy dzień pełen był dreszczyków, a ona i Seymour napawali się cudownym uczuciem, że walczą i zwyciężają. Problem polegał jednak na tym, że w pewnym momencie człowiek nie może już przestać. Nie może się zatrzymać. Musi iść przed siebie, bez wytchnienia, a nikt o tym nie uprzedzał.

Przypuszczała jednak, że właśnie na tym polega życie. Niezależnie od osiągnięć, wciąż trzeba zaglądać w głąb siebie i sprawdzać, że nadal chce się próbować. A kiedy człowiek nie może dłużej w to brnąć, umiera.

I wszyscy o nim zapominają.

Naturalnie nie byłoby jej tu, gdyby o niej zapomnieli, więc czy tak naprawdę miało to jakiekolwiek znaczenie?

Wyjrzała przez okno. W końcu jechali Trzecią Aleją, ale korki wciąż były nieznośne. Nie mogła myśleć o tych ponurych sprawach. Za kilka minut zobaczy Kirby'ego. Postrzegała go jako nieoczekiwaną premię w swoim życiu, dżokera w kolorowym ubranku, pięknie opakowany cukierek.

– Mówiła pani, że na Wschodnią Siedemdziesiątą Dziewiątą trzysta dwa? – Głos kierowcy wdarł się w jej myśli.

Kirby mieszkał w dużym wieżowcu z jasnobrązowej cegły, z podjazdem od strony Siedemdziesiątej Dziewiątej. To był typowy dla klasy średniej budynek, jednak podjazd, bardzo niewygodny, miał mu zapewne przydać klasy. Pod zadaszeniem znajdowały się dwie pary obrotowych drzwi oraz szklane drzwi automatyczne, podobne do tych na lotniskach. W środku znajdowała się duża recepcja, za ladą siedział portier z marsową miną.

– Ja do Kirby'ego Atwooda – powiedziała Nico.

– Co? – spytał portier, celowo nieuprzejmie.

Nico westchnęła.

– Do Kirby'ego Atwooda.

Portier bez powodu spiorunował ją wzrokiem. Może miał jej za złe, że zmuszała go do wypełniania obowiązków. Przejrzał imponującej grubości folder, podniósł słuchawkę i wykręcił numer.

– Jak nazwisko?

Nico milczała, gdyż uświadomiła sobie, że nigdy dotąd tego nie robiła i nie wie, jak się zachować. Powinna podać prawdziwe dane i narazić się na ewentualną dekonspirację? Jeśli jednak poda fałszywe imię, Kirby prawdopodobnie nie załapie i sytuacja będzie jeszcze bardziej niezręczna.

– Nico – wyszeptała. – Co? Nicole?

– Zgadza się.

– Jakaś Nicole do pana – powiedział portier do słuchawki. Popatrzył na nią podejrzliwie i dodał: – Proszę na górę. Dwadzieścia pięć G. Po wyjściu z windy trzeba skręcić na prawo.

Budynek numer trzysta dwa na Wschodniej Siedemdziesiątej Dziewiątej był olbrzymi, maleńkie mieszkania tłoczyły się jedno nad drugim. Było tu trzydzieści osiem poziomów, na każdym znajdowało się dwadzieścia sześć mieszkań, oznaczonych literami alfabetu. Razem było tu dziewięćset osiemdziesiąt osiem mieszkań. Nico i Seymour po ślubie też mieszkali w takim budynku. Szybko się z niego wynieśli.

Usłyszała szczęk otwieranych drzwi, dźwięk rozniósł się echem po wąskim korytarzu. Nico oczekiwała, że piękna głowa Kirby'ego wyłoni się ze środka, ale zobaczyła, że biegnie ku niej gigantyczny pies i podskakuje radośnie w nadziei na towarzystwo, a może cieszy się, że zdołał uciec z ciasnej klatki. Bestia ważyła chyba z pięćdziesiąt kilogramów, a jej brązowe futro i smukła sylwetka świadczyły, że jest krzyżówką charta z dogiem.

Nico znieruchomiała, gotowa złapać psa oburącz za kark, gdyby usiłował na nią wskoczyć, ale zanim do niej dotarł, w korytarzu pojawił się Kirby i powiedział surowo:

– Szczeniak! Siad!

Pies natychmiast znieruchomiał i usiadł, dysząc zadowolony.

– To Szczeniak. – Kirby szedł ku niej z pewnym siebie uśmiechem.

Miał na sobie granatową koszulę, zapiętą na jeden guzik, jakby właśnie narzucił ją na siebie, i demonstrował kaloryfer na brzuchu. Nico była pod wrażeniem sylwetki Kirby'ego, ale jeszcze bardziej zaimponował jej jego stosunek do zwierzęcia. Trzeba było dysponować szczególnym typem cierpliwości i autorytetu, żeby tak doskonale wytresować wielkiego psa.

– Jak leci, piękna damo? – spytał Kirby od niechcenia, jakby to było całkiem normalne, że starsza kobieta w środku dnia przychodzi do jego mieszkania na seks. Nico nagle poczuła się zakłopotana. Jak się miała zachować? Jakiego zachowania oczekiwał Kirby? Co o niej myślał – i o nich? Nie mając żadnego punktu odniesienia, liczyła na to, że traktuje ją i siebie jak Richarda Gere i Lauren Hutton w Amerykańskim żigolo. Może jeśli zaczęłaby udawać Lauren Hutton, zdołałaby przez to przebrnąć.

I o co mu chodziło z tą „piękną damą"?

– Przepraszam, że zachowałem się tak głupio co do twojej wizyty. – Kirby ruszył korytarzem. Odwrócił się i uśmiechnął się do niej z tak słodką skruchą, że zmiękło jej serce. – Naprawdę chciałem, żebyś obejrzała moje mieszkanie, wiesz? Odkąd cię zobaczyłem. Sam nie wiem, po prostu pomyślałem: chciałbym znać jej opinię o moim mieszkaniu. Dziwne, nie? Jak można się zastanawiać, co myśli ktoś dopiero poznany? Bo ja myślę o przeprowadzce. W centrum jest bardziej stylowo, ale dopiero co skończyłem odnawiać mieszkanie, i chyba głupio znowu zawracać sobie głowę przeprowadzką, nie?

Patrzyła na niego bezmyślnie. Jak miała zareagować? Ona i Seymour mieszkali w centrum, w dużym domu w West Village, na ulicy Sullivana. Pewnie okolicę uważano za „stylową", ale tak naprawdę przeprowadzili się tam, bo było cicho, sympatycznie i niedaleko do szkoły Katriny. Pewnie powinna mu współczuć remontu. Remont jej domu trwał rok, ale Nico właściwie nie miała z nim nic wspólnego. Seymour zajął się wszystkim. Przez trzy dni mieszkali w Mark Hotel, a w tym czasie przyszli ludzie od przeprowadzek i dekorator wnętrz nadawał domowi ostatnie szlify. Potem ktoś wręczył Nico pęk kluczy i pewnego dnia pojechała do nowego domu, a nie do hotelu. Była to kwestia wygody, ale teraz nagle uświadomiła sobie, że świadczy to o strasznym zblazowaniu i pewnie gdyby Kirby wiedział to wszystko, wyszłaby na zarozumialca. Uśmiechnęła się niepewnie.

– Naprawdę nie wiem… Kirby – wymamrotała.

– A ja wiem. – Kirby zamaszyście otworzył drzwi i przytrzymał je tak, żeby wchodząc do środka, otarła się o niego. Kiedy jej ciało musnęło jego tors, zarumieniła się. – Napijesz się wina czy wody? – spytał. – Pomyślałem sobie, że wyglądasz na miłośniczkę białego wina, więc wyszedłem i kupiłem butelkę.

– Nie trzeba było, Kirby. – Czuła się jak skrępowana pensjonarka. – Nie powinnam pić w środku dnia.

– Tak wiem. Jesteś bardzo zapracowana. – Kirby wszedł do kuchni, wąskiej klitki na prawo od drzwi wejściowych. Otworzył lodówkę i wyjął z niej butelkę wina. – Ale wiesz, musisz się odprężyć. Nie zawsze trzeba gnać sto pięćdziesiąt na godzinę. – Odwrócił się i uśmiechnął do niej.

– Odpowiedziała mu uśmiechem. Nagle jego głowa wystrzeliła do przodu jak łeb węża. Znienacka pocałował Nico i przyciągnął ją jedną ręką, w drugiej ściskał butelkę. Wtuliła się w niego, myśląc, że ma usta jak miękki soczysty owoc – może papaja – podczas gdy jego ciało stanowi kuszący kontrast. Pocałunek zdawał się trwać kilka minut, choć w rzeczywistości zapewne nie zajął więcej niż trzydzieści sekund. Nagle poczuła się przytłoczona, jakby cierpiała na klaustrofobię i nie mogła oddychać. Położyła ręce na torsie Kirby'ego i go odepchnęła.

Zrobił krok do tyłu i spojrzał na nią pytająco, usiłując zrozumieć jej reakcję.

– Co nagle to po diable – powiedział i delikatnie dotknął jej policzka. Po chwili całkiem zmienił ton, niczym dziecko, które nagle odkryło nową zabawkę. – Napijmy się wina, co? – Postawił butelkę na ladzie, jakby przyjemnie zaskoczony, że wciąż trzyma ją w dłoni. Otworzył szafkę i wyjął z niej dwa kieliszki do wina. – Kupiłem je w Crate and Barrel. Byłaś tam kiedyś? Wszystko na wyprzedaży. Za te zapłaciłem po pięć dolarów, a są kryształowe. – Otworzył butelkę i rozlał wino do kieliszków. – Kiedyś byłem na jachcie jednego bogatego gościa – ciągnął z pytającym, młodzieńczym zaśpiewem. – I wszystkie kieliszki, a nawet szklanki do soku, były z kryształu. Uwielbiam Nowy Jork za to, że można tu tanio kupić naprawdę świetne rzeczy. Zauważyłaś? – Wręczył jej kieliszek, a ona skinęła głową, obserwując jego ruchy, niezdolna cokolwiek powiedzieć. Pożądanie odebrało jej mowę.

Pies wcisnął się do kuchni i litościwie zwrócił na siebie ich uwagę. Nico poklepała stworzenie po głowie, po czym wsunęła mu dłoń pod pysk i go uniosła, żeby spojrzeć w oczy zwierzęcia. Patrzyło na nią potulnie.

– To dobry pies – powiedziała. – Ma prawdziwe imię?

Kirby wydawał się zmieszany.

– Zanim go nazwałem, postanowiłem poczekać i sprawdzić, jaką będzie miał osobowość. No bo czasem od razu nadajesz psu imię, a potem uświadamiasz sobie, że nie pasuje, ale nic z tym nie zrobisz. Wiesz, że nie możesz zmienić psu imienia? Psy nie są bystre. Byłyby zdezorientowane – dodał. – Jak dzieci. Co by się stało, gdyby dzieciak miał pięć lat i ni z tego, ni z owego rodzice zmieniliby mu imię? Pewnie nawet by nie wiedział, jaką szkołę powinien ukończyć.

Kirby patrzył na nią wyczekująco, więc Nico się roześmiała. Chyba sprawiło mu to przyjemność. Nie wiedziała wcześniej, czego oczekiwać, ale tego się nie spodziewała – tej naiwnej, uroczej, nieoczekiwanej… inteligencji? Może jednak nie inteligencji. W każdym razie Kirby miał w sobie coś znacznie bardziej interesującego, niż początkowo założyła.

– Hej, zapomniałem – powiedział nieoczekiwanie. – Właśnie mi się przypomniało, że powinienem pokazać ci mieszkanie. Przecież tak cię tu zwabiłem, prawda? – zapytał. – Tyle że coś mnie rozproszyło. Piękna dama. – Popatrzył na nią znacząco, a Nico lekko się skrzywiła. Może nie był głupi, ale mógł wreszcie przestać używać tego słowa. Przez tę „damę" czuła się staro, jakby była jego matką czy coś.

– Kirby, ja…

Podszedł do niej i pocałował ją. Może każdą kobietę nazywa damą, pomyślała, kiedy ściągał jej bluzkę i kładł ręce na plecach, fachowo rozpinając stanik. W każdym razie nie traktował jej jak matki. Jego dłoń delikatnie objęła jej pierś. Wiedział, jak dotykać kobiet, a kiedy lekko zataczał palcem kręgi wokół sutka, poczuła, że ulega mu tak, jak nigdy nie uległa Seymourowi…

Nagle spanikowaia i znów go odepchnęła, po czym odwróciła głowę. Co ona wyprawia? Seymour… Kirby… Za chwilc będzie bez ubrania, i co on sobie pomyśli o jej ciele? Pewnie przywykł do sypiania z dwudziestopięcioletnimi supermodelkami.

Kirby zabrał rękę.

– Wszystko w porządku? – spytał. – Bo nie musimy… no wiesz.

– Ale ja chcę – wyszeptała. – Tylko… Popatrzył na nią ze zrozumieniem.

– Pierwszy raz?

Odpowiedziała mu pytającym spojrzeniem, niepewna, o czym mówi.

– No wiesz? Pierwszy raz zdradzasz męża?

W szoku otworzyła usta, a on wykorzystał to, by pocałować ją raz jeszcze.

– Nic się nie przejmuj – wyszeptał. – W końcu dojdziesz do wniosku, że miałaś powody, nie?

Objął ją w talii, uniósł, jakby była dzieckiem, i posadził na blacie. Naparł na nią, a ona się cofnęła, nie do końca chcąc ustąpić, zwłaszcza po uwadze na temat zdrady. Zastanawiała się, czy musiał przedstawić to tak obcesowo. Ale mówił prawdę. Zdradzała. Może to go podniecało.

– Na wypadek, gdybyś się zastanawiała, wiedz, że masz świetne ciało. – Uniósł spódnicę Nico i wsunął dłonie między jej uda, aby je rozchylić. Stawiała opór, bo sprawiało jej przyjemność, iż Kirby pragnie jej tak bardzo, że musi się nad nią napracować. Wiedziała również, że jeśli będzie się opierała, później wmówi sobie, że nie mogła nic poradzić na to, do czego doszło – została pokonana. Nagle pozwoliła mu rozchylić sobie nogi, a on przesuwał dłońmi po wewnętrznej stronie ud Nico, jednocześnie obserwując jej twarz. Bogu dzięki za Seymoura, pomyślała, Bogu dzięki, że zmuszał ją, by codziennie o szóstej rano ćwiczyła przez pól godziny w ich domowej siłowni w piwnicy. Mówił że to ze względu na zdrowie, nie estetykę, że to zwiększa wytrzymałość i koncentrację. Nagle przyszło jej do głowy, że Seymour traktuje ją raczej jak konia wyścigowego niż ludzką istotę.

– Potrzebne ci są? – Kirby pociągnął za pasek jej rajstop. Popatrzyła na niego w oszołomieniu. – Czy mogę je pociąć? Chciałbym rozciąć je nożyczkami, żeby dostać się do ciebie, ale może później byłoby to podejrzane, co? Gdybyś wróciła do domu bez rajstop…

– W porządku – szepnęła i się położyła, żeby umożliwić mu ten zabieg. Pomyślała, że to całkiem do niej niepodobne, ale przecież nikt nigdy się nie dowie, co wyprawiała w kuchni Kirby'ego. Miała zapasową parę rajstop w małej garderobie obok łazienki w biurze. Nikt nawet nie zauważy, jeśli wróci do biura bez rajstop…

Kirby wyjął nożyce kuchenne z naczynia w kwiaty, w którym znajdowały się rozmaite drewniane łyżki i szpatułki. Nie dość, że świetny w łóżku, to jeszcze gotuje, pomyślała. Kusząco pogłaskał jej brzuch i wewnętrzną stronę ud, po czym odciągnął rajstopy i boleśnie powoli zaczął je rozcinać. Gdy dotarł do wzgórka łonowego, odłożył nożyce i rozdarł je dłońmi do końca.

Pomyślała, że zaraz umrze ze zniecierpliwienia.

Potem delikatnie wsunął dłoń pod jej figi (dzięki Bogu ładne, błękitna koronka z La Perli) i zatoczył palcem koło na jej wargach sromowych. Nigdy nie lubiła mówić podczas seksu – w gruncie rzeczy wolała nie wydawać żadnego dźwięku – ale zaskoczyła samą siebie, kiedy z jej krtani wydobył się niski, gardłowy dźwięk. Było to troszkę żenujące i pomyślała, że zabrzmiało jak odgłos z pornosa, ale Kirby nie miał chyba nic przeciwko temu. Odciągnął krok majtek Nico na bok, po czym rozchylił jej wargi sromowe.

O Boże, pomyślała. Boże, naprawdę dobrze się bawiła. Czy można było trafić lepiej? Uprawiała seks z pieprzonym modelem od bielizny Calvina Kleina.

Skąd tyle szczęścia?

Nagle dopadło ją poczucie winy. Gdyby Seymour próbował robić jej coś takiego, kazałaby mu spadać. Wciąż odpychała go od siebie, z latami coraz bardziej, także teraz rzadko kiedy cokolwiek jej proponował.

– Masz piękną cipkę – powiedział Kirby i zaczął ją lizać, jednocześnie wpychając w nią palce. – Następnym razem będziesz na kolanach – wydyszał, przez co zapomniała o Seymourze i zaczęła wyobrażać sobie rozmaite pozycje z Kirbym. – Cholera, dłużej nie mogę czekać.

Podniósł nożyce, po czym jednym ruchem rozciął jej majtki. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej prezerwatywę w folii, którą rozdarł zębami. Momentalnie rozpiął spodnie i wyciągnął twardy jak skała penis (no dobra, to banał, pomyślała, ale ten zwrot najlepiej go opisywał), nieco większy i dłuższy od przeciętnych. W każdym razie większy od penisa Seymoura…

Fachowo naciągnął prezerwatywę, a ona niemal zachichotała jak podlotek. Prezerwatywy! Kompletnie o nich zapomniała. Przez ostatnich czternaście lat (dłużej, bo nie miała nikogo co najmniej przez pół roku, zanim poznała Seymoura) nigdy nie była z mężczyzną, który używałby prezerwatyw, gdyż spała tylko z jednym mężczyzną. A przez całe życie tylko z pięcioma, nie licząc Kirby'ego.

– Nie masz nic przeciwko temu, prawda? – zapytał. – Tak będzie lepiej. Nie trzeba się przejmować. I jesteś taka wilgotna…

Pokręciła głową, zastanawiając się, jak to będzie czuć go w sobie.

Opadła na plecy z jękiem rozkoszy, uderzając głową o ścianę. Rozchylił szeroko jej nogi, tak że stopy Nico niemal dotknęły brzegów blatu. Była całkowicie bezbronna. To, że tak bardzo się otworzyła, samo w sobie było ekscytujące, bo nigdy się tak nie zachowywała… Nie przy Seymourze.

Po czym wyrzuciła Seymoura z myśli. Nie zamierzała dopuścić do tego, żeby mąż popsuł jej tę chwilę rozkoszy.


Już po wszystkim leżała na blacie bezwładnie jak szmaciana lalka.

– Świetnie było, nie? – Kirby pomógł jej zejść z blatu. Nico obciągnęła spódnicę. Gdzieś w trakcie straciła nie tylko majtki i rajstopy, ale również czółenka. – Ale krzyczałaś, jak doszlaś.

Nagle poczuła się zażenowana.

– Naprawdę? – Znalazła jeden but w kącie. – Zwykle nie krzyczę.

– Ale dziś krzyczałaś – oznajmił Kirby z braterską szczerością. – Nic się nie martw. Podobało mi się to. – Podał jej rozcięte majtki. – Będą ci potrzebne?

– Nie sądzę. – Zastanawiała się, co jego zdaniem ma z nimi zrobić. Pospinać z boków agrafkami?

– Przez resztę popołudnia będziesz chodziła z gołym tyłkiem. – Karby ujął jej twarz w dłonie. – Tak właśnie będę to sobie wyobrażał. I stanie mi za każdym razem, gdy o tym pomyślę.

Zaśmiała się nerwowo. Nie przywykła do tego, by mężczyźni myśleli o niej jak o obiekcie seksualnym. Czy to oznaczało, że Kirby zechce ponownie się z nią spotkać?

Miała taką nadzieję. Położyła rękę na jego ramieniu, gdy wkładała buty. Co teraz? Powinna wyjść? Popatrzyła na zegarek, było wpół do trzeciej. Gdyby wyszła natychmiast, zdążyłaby do biura na trzecią. Ale czy Kirby nie poczułby się urażony?

– Teraz naprawdę cię oprowadzę po swoim mieszkaniu – oświadczył. – Wiesz, że wcale nie wyszliśmy z kuchni? Ale numer, co?

Uniosła wzrok i popatrzyła na jego twarz. Naprawdę był piękny. Miał idealnie symetryczne rysy, ale chodziło nie tylko o to, także o młodość. Nóż chirurga ani igła dermatologa nie mogły przywrócić pewnych rzeczy, mianowicie jędrności skóry i sprężystości mięśni, zwłaszcza na szyi. Kirby miał gładką szyję, a skórę niczym masło. Samo patrzenie na jego szyję ją podniecało. Ta cała gadanina, że kobiet nie pociąga wygląd i młodość mężczyzny, była kompletnym kłamstwem…

Nagle zaczęła się zastanawiać, czy robił to z wieloma kobietami. Ale przecież o to nie mogła go zapytać. Nie mogła okazać niepewności. Powinna brać przykład z niego.

– Z przyjemnością obejrzę mieszkanie – powiedziała.

Nie było duże, tylko sypialnia, salon i standardowa nowojorska łazienka, ale meble okazały się zdumiewająco ładne.

– Mam osiemdziesięcioprocentową zniżkę u Laurena, więc jest nieźle. – Kirby usiadł na zamszowej kanapie, a ona zajęła miejsce obok niego. Na stole leżało jego portfolio. Sięgnęła po nie i automatycznie zaczęła kartkować. Były tam fotografie twarzy Kirby'ego reklamującego płyn po goleniu, Kirby na motorze dla firmy produkującej skórzane stroje, Kirby w Wenecji, w Paryżu, w kowbojskim kapeluszu gdzieś na zachodzie kraju, może w Montanie. Położył rękę na jej dłoni.

– Przestań – powiedział.

Popatrzyła na niego, żałując, że nie może zatonąć w jego oczach. Nie były do końca brązowe, lecz lekko złotawe. Chciała się do niego zbliżyć duchowo.

– Dlaczego? – zapytała. Jej głos nie brzmiał normalnie. Zerknęła na stronę teczki (Kirby na koniu), i nie mogła uwierzyć w to, co przed chwilą robili. To było coś w rodzaju cudu. Kto by pomyślał, że w tym wieku wciąż może uprawiać taki seks z młodym i cudownym mężczyzną?

– Nienawidzę tej roboty – powiedział Kirby. – Nienawidzę tego, jak mnie traktują. Jak przedmiot, wiesz? Mają w dupie człowieka.

Jak by to było zakochać się w Kirbym Atwoodzie, zastanawiała się, patrząc na niego z pełnym współczucia przerażeniem. Na szczęście nie mógł usłyszeć jej myśli.

– To okropne – oświadczyła. Uznała jego zgryzoty za niezwykle wzruszające. Nic nie daje więcej siły, niż odkrycie, że piękni są tak samo bezbronni jak wszyscy inni. – Ale jesteś w tym naprawdę dobry.

– Jak to dobry? Nie ma w czym być dobrym. Celują do mnie z aparatu i każą mi wyglądać, jakbym był szczęśliwy. Albo silny. Albo coś tam. Czasem pokazuję im coś innego. – Żartobliwie trącił ją w ramię. – Usiłuję być zamyślony. Jakbym dumał.

– Pokaż, jak to wygląda – powiedziała zachęcająco. Jezu, co ona wyprawia? Pora wracać do biura.

– Tak?

Kirby opuścił głowę, po czym ją uniósł, zapatrzony gdzieś w przestrzeń. Wytrzymał w tej pozie przez parę sekund. Wydawał się nieco roztargniony, ale poza tym jego mina nie wyrażała absolutnie nic. O rany, pomyślała Nico.

– Widziałaś? – spytał niespokojnie. – Domyśliłaś się, że byłem zamyślony?

Nie mogła być okrutna.

– Tak. Świetnie ci wyszło, Kirby.

– Jak sądzisz, o czym myślałem?

– Uśmiechnęła się. Był taki dziecinny, uznała to za przyjemną odmianę.

– Powiedz mi.

– O seksie! – wykrzyknął, szczerząc zęby. – O seksie, który uprawialiśmy. No dobra, pewnie uważasz, że powinienem wydawać się bardzo szczęśliwy. Ale nabrałem cię, bo myślałem o tym, że bardzo chciałbym znowu się z tobą zobaczyć, a nie jestem pewien, czy ty zechcesz.

– Och. – Nie wiedziała, co powiedzieć. Wciąż wytrącał ją z równowagi. Nigdy nie była dobra w deklaracjach emocjonalnych, zwłaszcza składanych mężczyznom. – Chcę się z tobą znowu zobaczyć. Ale, Kirby… – Popatrzyła na zegarek. – Naprawdę muszę już wracać do biura.

– Tak, ja też lepiej już pójdę. Też muszę zająć się gównem, wiesz?

Stali przez chwilę niezręcznie, po czym Kirby pochylił się i ją pocałował.

– Fajnie było, nie? – spytał.

– Świetnie – mruknęła. Żałowała, że nie może mu powiedzieć, jakie to było cudowne.

– Szczeniak! – krzyknął i oderwał się od niej. Pies wytoczył się z sypialni. – Siad! Podaj łapę!

Pies wyciągnął łapę, a Nico nią potrząsnęła.


Wendy Healy siedziała z tyłu sali projekcyjnej na czterdziestym drugim piętrze budynku Splatch-Verner.

W wyłożonej jasnym drewnem sali mieściło się pięćdziesiąt sporych foteli obitych ciemną skórą. W oparciach były otwory na napoje, z prawej strony zwisały małe drewniane blaciki dla tych, którzy chcieli sporządzać notatki. W sali znajdowało się zaledwie kilkanaście osób: Peter i Susan, dwoje kierowników, którzy pracowali pod Wendy, szef kablówki Selden Rose i jego dwóch pracowników z pionu kierowniczego, Cheryl i Sharline, dyrektorki reklamy z wschodniego i zachodniego wybrzeża, reżyser ze swoją dziewczyną oraz trójka głównych aktorów – Tanner Cole, Jenny Cadine plus „nowy" Tony Cranley, niski, myszowaty facet, któremu wszyscy wróżyli wielką karierę i który nigdzie się nie ruszał bez swojej rzeczniczki prasowej, Myry, krzepkiej blondynki o aparycji typowej mamuśki.

– Cześć, skarbie. – Myra ucałowała Wendy w policzek, po tym, jak usadziła Tony'ego w fotelu w pierwszym rzędzie, obok Tannera.

– Usiądź z nami – powiedziała Sharline do Myry.

– Za moment. – Myra popatrzyła na Tony'ego, który udawał, że trzepie Tannera po uszach.

– Jak leci? – Wendy poprawiła okulary. Była nieco zdenerwowana i wciąż zsuwały się jej z nosa.

Myra zerknęła na Tony'ego, wywróciła oczyma i wzruszyła ramionami, co niezwykle rozbawiło Sharline i Wendy.

– Nie, żartuję – powiedziała. – Idzie świetnie.

– Widziałyśmy informację na plotkarskiej szóstej stronie w „Post" – oświadczyła Sharline.

We wzmiance napisano, że na ceremonii rozdania nagród Tony obmacywał znaną gwiazdeczkę i dostał po gębie.

– Nie cierpię aktorów – westchnęła Wendy.

– Kochasz aktorów. – Sharline wycelowała w nią palec. – Jesteś znana jako producentka ich filmów. Wszyscy cię uwielbiają. I ty ich uwielbiasz.

– Sharline wyjeżdża do Indii – powiedziała Wendy.

– Boże, ja też bym chciała – jęknęła Myra.

– Przecież możesz – oświadczyła Sharline z przekonaniem. – Niby co cię powstrzymuje? Mniej więcej miesiąc temu obudziłam się, rozejrzałam dookoła i pomyślałam: O co, do cholery, chodzi mi w życiu? Co ja wyprawiam? I uświa- domiłam sobie, że muszę naprawdę pożyć. Z dala od tego wszystkiego. Muszę zyskać jakiś dystans.

– No bo o to właśnie chodzi – przytaknęła Wendy. – O dystans.

– Możesz jechać – zauważyła Sharline.

– Nie, nie może. Niby jak, z dziećmi i całą resztą? – zapytała Myra.

– Zastanawiałam się nad tym, poważnie – powiedziała Wendy.

– Udawaj, że szukasz plenerów – poradziła jej Sharline.

Wendy się uśmiechnęła. Pomyślała, że nigdy nie będzie mogła wybrać się na taką wycieczkę. Jednak sam pomysł… W dzieciństwie zawsze o tym marzyła. Zobaczyć świat, egzotyczne miejsca… Szybko odsunęła od siebie tę myśl. Rozejrzała się po pokoju i znów poprawiła okulary.

– Na kogo czekamy? – spytała Myra.

– Na Victora Matricka. – Sharline mrugnęła do Wendy. Wendy uśmiechnęła się do niej ponuro. Tej części swojej pracy nienawidziła. Tych potwornych momentów tuż przed pierwszą projekcją, niezależnie od tego, jak bardzo podobał jej się film, bo mogła dowiedzieć się dwie godziny później, że być może całkiem się myliła, że to, co jej zdaniem było wybitne, zabawne albo zrozumiałe, nie zdołało, z jakichśtam powodów, przekonać do siebie widowni. I wtedy bez względu na to, ile filmów wcześniej wyprodukowała, ile sukcesów odniosła (a parę ich miała na swoim koncie, być może nawet więcej niż przeciętny producent), porażki wisiały nad jej głową jak śmierć.

Wiedziała, że nie powinna angażować się uczuciowo w swoje filmy (zdaniem mężczyzn, tak właśnie postępują kobiety), ale nie dało się tak długo pracować nad projektem bez emocji. Kiedy film nie wypalał, było całkiem tak, jakby nie wyszło jej dobremu przyjacielowi. Przyjaciele mogą być pieprznięci, niepoukladani i beznadziejni, ale to nie oznacza, że się ich nie kocha i nie życzy się im sukcesu.

A po fiasku filmu, po jego śmierci, przez kilka dni Wendy zawsze kryła się w sekretnej czarnej dziurze wstydu. To nie film zawiódł, to ona. Zawiodła samą siebie i wszystkich pracujących nad projektem…

– Och, Wendy – powtarzał Shane, wzdychając z niesmakiem i przewracając oczyma. – Co ci tak zależy? To tylko głupi hollywoodzki film.

A ona odpowiadała z uśmiechem:

– Masz rację, kochany.

Ale tak naprawdę wcale nie miał racji. Najważniejsze w życiu było to, żeby człowiekowi na czymś zależało, naprawdę zależało. Trzeba było poświęcić się swojej pasji…

Zadzwoniła jej komórka.

– Shane – wyszeptała Wendy do dziewczyn.

– Szczęściara. – Sharline pokiwała głową i się uśmiechnęła. Ani ona, ani Myra nie były w poważnym związku od ponad pięciu lat i świadomość tego nigdy ich nie opuszczała.

Wendy wstała, żeby odebrać na korytarzu. Obite drzwi sali zamknęły się za nią cicho.

– Cześć – powiedziała z utęsknieniem. Dziś rozmawiała z nim po raz pierwszy.

– Jesteś zajęta? – odezwał się, dość zimno, jak uznała. Czyżby nie wiedział, że zaraz zaczyna się projekcja? Może zapomniała mu powiedzieć.

– Wszystko w porządku, skarbie? – zapytała ciepło i troskliwie.

– Musimy pogadać – oświadczył.

– Z dziećmi wszystko w porządku? Magdzie nic się nie stało, prawda?

– Dzieci są OK – odparł niecierpliwie. – Musimy pogadać.

Nie brzmiało to najlepiej. Przez umysł Wendy przelatywały rozmaite scenariusze. Umarł ktoś znajomy; urząd skarbowy zażądał więcej podatków; partnerzy wywalili Shane'a z restauracji. Uniosła wzrok. Victor Matrick szedł dziarskim krokiem przez korytarz. Dlaczego matki oraz mężowie najwyraźniej dysponowali szóstym zmysłem i zawsze dzwonili w najmniej odpowiednim momencie?

– Oddzwonic. Po projekcji – powiedziała najnormalniejszym głosem, jaki potrafiła z siebie wydobyć, i się rozłączyła.

– Witaj, Wendy. – Victor uścisnął jej dłoń.

– Miło cię widzieć, Victorze. Bardzo się cieszymy, że znalazłeś czas.

Przez chwilę stała zakłopotana, usiłując go przepuścić, żeby pierwszy wszedł do sali. Była kobietą, ale on był starszy i bardziej wpływowy. Starsi mają pierwszeństwo, pomyślała. Jednak mimo lat pracy w branży nadal nie wiedziała, jak postępować z ludźmi pokroju Victora Matricka – starymi, białymi mężczyznami na wysokich stanowiskach. Nienawidziła męskiej władzy. Za każdym razem, kiedy stawała oko w oko z facetem takim jak Victor, znów czuła się jak mała dziewczynka rywalizująca z ojcem. Nie łączyły ich bliskie więzy. Ojciec lekceważył Wendy, jakby nigdy nie wierzył, że córka cokolwiek osiągnie (nadal byl zdumiony, że znalazła pracę, a jeszcze bardziej zaszokowało go jej wynagrodzenie – kiedy odkrył, że Wendy zarabia ponad trzy miliony dolarów rocznie, oświadczył jedynie: „Ja już nie rozumiem świata"). Nico z kolei świetnie dawała sobie radę z mężczyznami w rodzaju Victora, posługując się subtelnym pochlebstwem. Rozmawiała z nimi na ich poziomie, jakby była jedną z nich. Wendy tego nie potrafiła. Nie była „jedną z nich", udawanie nie miało sensu.

– Myślisz, że to hit, Wendy? – zapytał. Victor był jednym z tych zwierzchników w wielkich firmach, którzy bez przerwy powtarzają imię podwładnego, rzekomo po to, by poczuł się ważny, ale tak naprawdę dlatego, żeby go onieśmielić swoją znakomitą pamięcią, jaką podwładny na pewno nie dysponuje.

– Tak, Victorze – odparła. – I to wielki.

– To właśnie lubię u swoich ludzi. Entuzjazm. – Victor zwinął prawą dłoń w pięść i uderzył nią o lewą. – Szable w dłoń!

Wendy weszła za Victorem do sali projekcyjnej i usiadła w rzędzie za nim. Ekran zatrzeszczał i ożył, białe światło oświetlało potylicę Victora porośniętą krótkimi, żółtosiwymi włosami. Wendy wcisnęła się w fotel i przez chwilę zastanawiała, jak by zareagował, gdyby podeszła do niego i powiedziała:

– Jasne, Victorze! Barbie w dłoń!


Dokładnie sto jedenaście minut później Tanner Cole pochylił się i pocałował Jenny Cadine w powozie, który konie ciągnęły po promenadzie w Central Parku. Wendy widziała zakończenie setki razy w montażowni, ale i tym razem poczuła przypływ łzawej satysfakcji, takiej, jaką czuje widownia, gdy uwierzy, że prawdziwa miłość zbawi świat. To właściwie powinno być najłatwiejsze do osiągnięcia, ale było najtrudniejsze. Obowiązywały sztywne zasady: mężczyzna o wysokim statusie społecznym zakochuje się w wartościowej i zasługującej na miłość, choć pochodzącej z niższej sfery społecznej kobiecie. (Albo dziewczynie. Jeszcze lepiej). Pięćdziesiąt lat feminizmu i edukacji oraz sukcesu nie pomogły wyrugować tego mitu i czasem wciskanie kobietom takich oczywistych bzdetów budziło niepokój Wendy. Jaki jednak miała wybór?

Pracowała w branży rozrywki, nie w sądzie, a poza tym ile kobiet chętnie pisałoby się na coś wręcz przeciwnego: kobieta o wysokim statusie społecznym (bystra, wpływowa, bogata) zakochuje się w mężczyźnie o niższym statusie… i utrzymuje go do końca życia?

Nie. To nie miałoby porównywalnej siły oddziaływania.

Sharline wychyliła się i poklepała Wendy po ramieniu.

– Chcę, żeby mnie też to spotkało – jęknęła, pokazując stopklatkę z pocałunkiem Jenny Cadine i Tannera Cole'a, na której ukazały się napisy końcowe.

– Nas to nigdy nie spotka – prychnęła Myra. – Jeszcze na to nie wpadłaś?

– Ale ja chcę – upierała się Sharline.

– A ja chcę jacht i prywatny samolot. Tyle że ich nie dostanę – syknęła Myra.

Wszyscy zaczęli wstawać.

– Fantastycznie, mała! – wrzasnął Tanner Cole spod ekranu.

– Znakomita robota, moi drodzy – oznajmił Victor Matrick. – Naprawdę, prima sort. Sełden, co powiesz? Hit?

Wendy się uśmiechnęła. Żołądek ścisnął się jej z radości pomieszanej ze strachem i złością. Film był jej, nie Seldena Rose'a. Selden nie miał z nim nic wspólnego, oprócz tego, że przeczytał scenariusz i odbył kilka rozmów telefonicznych, żeby skłonić do reżyserii Petera Simonsona. A teraz Selden podszedł do Victora i potrząsał jego ręką, podlizywał się Victorowi, gratulując mu, jakby to wszystko to była robota prezesa. Pieprzony, niemrawy Selden Rose z loczkami i głupawym uśmiechem (niektóre kobiety w firmie uważały go za przystojniaka, ale Wendy zjadliwie protestowała) usiłował odebrać jej zasługi…

Stanęła w przejściu dokładnie przed Victorem i Seldenem. Musiała dać im odczuć swoją obecność. Nieczęsto znajdowala się w tym samym pomieszczeniu co Victor Matrick, należało wykorzystać każdą sekundę. Przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się do Seldena, udając, że go słucha. Znała Rose'a od lat, jeszcze z czasów, kiedy pracował w Los Angeles. Słynął z nienasyconej ambicji. Podobnie jak Wendy. Do tanga trzeba dwojga.

– Victorze – powiedziała służalczym tonem (koszmar, ale niezbędny). – Muszę ci pogratulować twojego przywiązania do jakości. W całym filmie znać inteligencję SplatchVerner…

Oczy Victora zalśniły – albo błyskiem szaleństwa lub podeszłego wieku, albo mieszanki obu tych czynników.

– Moja inteligencja, Wendy, polega na tym, że zatrudniam do prowadzenia firmy najlepszych ludzi na świecie – odparł.

– Oboje odwaliliście kawał dobrej roboty.

Wendy uśmiechnęła się do niego. Kątem oka zauważyła, że Jenny Cadine i Tanner Cole idą ku niej przejściem. Za pół minuty Jenny ją dopadnie… i wtedy będzie już po rozmowie z Seldenem i Victorem. Jenny wymagała uwagi. Była gwiazdą filmową i jako taka żądała pierwszeństwa.

– Dziękuję, Victorze. – Selden podłapał spojrzenie Wendy.

– Doskonale pracuje mi się z Wendy.

Wendy omal nie jęknęła, ale z jej twarzy nie znikał nieszczery uśmiech. A więc Selden tak pogrywał. Nagle zrozumiała: Selden chciał wcielić cały Parador do własnego działu, MovieTime. Zamierzał rządzić MovieTime i Paradorem i zostać szefem Wendy – co za horror! Trzy lata wcześniej, kiedy Splatch-Verner zakupił Parador, a ona stanęła na czele wytwórni, Selden Rose nie miał nic wspólnego z Paradorem, chodziło o jakieś nieprzyjemne problemy z byłą żoną… Nawet krążyły pogłoski, że Selden marzy o upadku Paradoru. Potem jednak Wendy uratowała studio, produkując pięć wielkich hitów w ciągu dwóch lat, a MovieTime ledwie wiązało koniec z końcem – nic dziwnego, że Selden żądał jej krwi.

Jenny Cadine była tuż-tuż. Wendy wciągnęła powietrze przez nos, w nadziei na zastrzyk tlenu do mózgu. Jeśli pozwoli, by Seldenowi uszło to na sucho na oczach Victora, Rose wsadzi swoje nieuczciwe paluchy w szczelinę i będzie ją rozwierał, dopóki nie otworzy się otchłań.

Musi mu je przytrzasnąć!

– Selden ogromnie mi pomógł, Victorze. – Pokiwała głową, z udawaną aprobatą dla poprzedniej uwagi Seldena. – W sprawie Prosięcia w sosie spotkaliśmy się zaledwie dwa razy, ale to Selden skontaktował nas z Peterem Simonsonem, reżyserem. – Uśmiechnęła się, jak gdyby film zawdzięczał sukces temu telefonowi. – Który cudownie sobie poradził – dodała.

Zamilkła i pogratulowała sobie doskonałego ciosu. To wystarczyło, by Selden zrozumiał, że jeśli zamierza przekroczyć granicę, będzie musiał stanąć do walki, i jednocześnie przypomniało Victorowi, że choć Wendy tutaj rządzi, potrafi grać w zespole. Chwila też była idealna. W następnej sekundzie podeszła do nich Jenny Cadine i uwiesiła się na ramieniu Wendy, co oznaczało koniec wszystkich rozmów na temat inny niż Jenny.

– Wen… – wymruczała uwodzicielsko. – Jestem zmęczona. Chcę dziś przyjść do ciebie na kolację. Przyrządzisz mi swoją słynną lasagne?

Wendy poklepała ją po ramieniu.

– Znasz Victora Matricka, prawda?

Jenny, która miała metr osiemdziesiąt i ważyła niespełna sześćdziesiąt kilo (wliczając ze dwa kilo implantów z soli fizjologicznej w piersiach, pomyślała Wendy), z gracją węża oderwała się od Wendy i wyciągnęła długą, białą dłoń.

– Cześć, tatuśku – powiedziała, ujęła rękę Victora i wychyliła się ku niemu, żeby głośno cmoknąć go w policzek. Victor się rozpromienił. Bogu dzięki za Jenny, pomyślała Wendy. Ta dziewczyna wiedziała, gdzie stoją konfitury. – Bardzo mi się podobało, tatuśku – rozpływała się z zachwytu Jenny.

Grupka zaczęła sunąć ku schodom.

– Wendy pracuje nad nowym, świetnym scenariuszem dla mnie – mówiła Jenny do Victora. Jej niebieskie oczy były olbrzymie, a kiedy otwierała je szerzej, żeby podkreślić wagę swoich słów, nie dało się oderwać od niej wzroku. – To coś poważnego. Naszym zdaniem ma szanse na Oscara…

– Pogadaj o tym z Wendy. – Victor poklepał ją po ramieniu. – Nigdy nie kwestionuję działań moich podwładnych.

Uśmiechnął się do pozostałych i ruszył korytarzem do swojego gabinetu.

Selden Rose przycisnął guzik windy. Sala projekcyjna znajdowała się na przedostatnim piętrze, podobnie jak tajna winda do prywatnego gabinetu Victora oraz jadalni. Biura rozmaitych działów Splatch-Verner znajdowały się niżej, najwyżej z nich gabinet Wendy. Pocałowała Jenny w policzek i zaprosiła ją do siebie na ósmą. Selden stał przed windą i bawił się komórką. Wendy zastanawiała się, czy jest zły. To nie miało jednak znaczenia. Teraz, kiedy wykopała pod nim dołek, mogła sobie pozwolić na wspaniałomyślność.

– Gratuluję, Selden – oświadczyła i dodała bez cienia ironii: – Świetna robota.

Selden uniósł wzrok.

– To twój projekt. – Wzruszył ramionami.

To było nieco zdumiewające. Wendy miewała już do czynienia z ludźmi pokroju Seldena Rose'a (pełno ich było w przemyśle filmowym) i zwykle takie subtelne walki podjazdowe prowadziły do niemego wypowiedzenia wojny. Ale może Selden nie był aż tak krwiożerczy, jak mówiono, albo umiejętnie sprowadziła go do parteru i teraz się od niej na parę miesięcy odczepi. I dobrze, miała wystarczająco wiele powodów do zmartwień. Kiedy szła korytarzem do swojego gabinetu, zabrzęczała jej komórka. Podczas ostatnich dwóch godzin przyszło piętnaście wiadomości, w tym pięć od Josha, jeden od jej córki i trzy od Shane'a. Co się z nim działo? Pewnie chciał pieniędzy. Miał rację, musieli pogadać. Nie była bankomatem. Wybrała numer komórki córki.

– Czeeeść, maaamaaaa – powiedziała Magda, przeciągając samogłoski.

– Cześć, Hrabino Kicia Kocia – odparła Wendy.

– Chyba musisz kupić moi kucyka.

– Naprawdę? – Wendy nie była tak całkiem niezadowolona. Doszła do wniosku, że to zapewne rezultat udanej lekcji jazdy konnej w tej samej szkółce jeździeckiej, do której uczęszczała również córka Nico, Katrina. Wendy liczyła na to, że zajęcia przypadną córce do gustu. Magda była dziwną dziewczynką. Byłoby dobrze, gdyby razem z przyjaciółmi zajęła się czymś, co sprawia jej przyjemność. A poza tym, ile może kosztować kucyk? Przecież to tylko taki minikonik, prawda? Dwa-trzy tysiące dolarów?

– Znajdź jakieś ogłoszenia o sprzedaży kucyków w Internecie, i potem pogadamy – powiedziała.

Magda westchnęła z irytacją.

– Maaamaa. Nie tak się kupuje kucyki. Nie przez Internet. – Niesmak w głosie Magdy był niemal namacalny. – Musisz polecieć prywatnym samolotem do Palm Beach, tam mieszka człowiek, który hoduje najlepsze kucyki w kraju…

Jezu Chryste! Jedna lekcja jazdy konnej, a Magda zachowuje się tak, jakby planowała zwyciężyć w igrzyskach olimpijskich. Skąd wytrzasnęła te wszystkie bzdety?

– Skarbie, nie kupimy kucyka w Palm Beach – powiedziała Wendy cierpliwie. – Na pewno uda się nam znaleźć uroczego kucyka w… Nowym Jorku.

Czy to możliwe? Cholera, skąd się bierze kucyki? Gdzieś musiały być. W końcu Nowy Jork to siedlisko rozmaitych szkodników, ludzkich i nie tylko… Czyż nie mieszkały tu wszelkiego typu zwierzęta i robale, których istnienia nikt nie podejrzewał? – Pogadamy o tym, kiedy wrócę do domu. Jenny C. przychodzi na kolację.

– Jaka Jenny? – zapytała Magda łobuzersko.

Wendy westchnęła.

– Ta aktorka. Pamiętasz ją. To jedna z twoich ulubienic. Była księżniczką Spiczastonosą w tym twoim ukochanym filmie.

– Maaamaaa, on był animowany!

– Księżniczka mówiła jej głosem. – Wendy się poddała. – Czy tatuś jest w domu.

– Nie ma.

Telefon Wendy zabrzęczał. Shane.

– Tatuś jest na drugiej linii. Zadzwonię później. – Rozłączyła się.

Shane wysłał jej esemesa.

„Chce rozwodu", napisał.

Był to tak oczywisty krzyk o odrobinę uwagi, że Wendy omal nie parsknęła śmiechem. Shane nigdy nie poprosiłby o rozwód. Niby dokąd by poszedł? Co by jadł? Jak mógłby sobie pozwolić na te drogie koszule od Dolce & Gabbany, które tak strasznie kochał?

„Nie głupiej", odpisała. „Kocham cie".

„Poważnie".

„Przeloz rozwód", napisała. „Jen jest wygłodniała, kolacja u nas". I dodała jako postscriptum: „Wygłodniała. Rozumiesz?".

Pod numerem pięćdziesiątym piątym przy Siódmej Alei mieścił się najbardziej prestiżowy budynek w Garment District, usytuowany dokładnie pomiędzy Trzydziestą Dziewiątą a Czterdziestą Ulicą. Był wąski, z dyskretnie eleganckimi mieszkaniami – z fasadą z marmuru, a drzwi obrotowe z lśniącego brązu prowadziły do niewielkiej recepcji. Na ścianie wywieszono listę lokatorów, swoiste kto jest kto w branży mody: Oscar de la Renta, Donna Karan, Ralph Lauren – i w środku listy, Victory Ford.

Victory westchnęła, patrząc na swoje nazwisko, i weszła do windy. Przeniosła się tutaj cztery lata wcześniej, z zagraconego loftu na jednej z bocznych ulic. Jej pracownia była jedną z mniejszych – zajmowała tyko część jednego piętra, w przeciwieństwie do trzech pięter Ralpha Laurena – jednak liczyła się lokalizacja: w tej branży jak cię widzieli, tak cię pisali. Właśnie z tego powodu projektant mógł być jednego dnia na ustach wszystkich, a następnego odchodził w niebyt. Nigdy nie zapomniała tego popołudnia, kiedy wróciła z lunchu, ujrzała w recepcji ludzi od przeprowadzek i odkryła, że William Marshall się zwija…

Mnie to się nie przydarzy, pomyślała szybko. Poza tym William był gigantem. A ona jeszcze nie. Niezupełnie.

Winda zadzwoniła, zapaliło się wymyślne logo „Victory Ford". Victory podeszła do drzwi z matowego szkła. Jej żołądek skurczył się ze strachu. Czynsz wynosił dwadzieścia tysięcy na miesiąc. To dwieście czterdzieści tysięcy dolarów rocznie…

– Cześć, Clare – przywitała recepcjonistkę, jak gdyby nigdy nic. Clare była młodą, ładną i pracowitą mieszkanką tego miasta i wciąż ją cieszyło, że zdobyła cudowną pracę we wspaniałej branży mody.

– Cześć – odpowiedziała Clare natychmiast. – Jak tam podróż?

– Świetnie. – Victory zdjęła płaszcz. Clare zrobiła taki ruch, jakby chciała jej pomóc, ale Victory machnęła ręką. Nie czuła się dobrze, prosząc podwładnych, by robili to, co każda normalna osoba może zrobić sama.

– Jak było w Japonii?

– Gorąco – odparła Victory.

– Właśnie przyszły dwie wielkie paczki – oznajmiła Clare. Victory pokiwała głową. Przez cały ranek obawiała się ich przybycia, od chwili, gdy rozmawiała z panem Ikito, a on nalegał, by zgodziła się na jego boski plan zatrudnienia panny Matsudy. Powiedział, że już je przygotowała i że dziś zjawią się w biurze Victory.

– Nie ma mowy o odmowie – oświadczył.

Zaczynała go nienawidzić. Dlaczego wcześniej nie uświadamiała sobie, że budzi jej niechęć?

– Dziękuję, Clare – powiedziała.

Naprzeciwko recepcji znajdowała się elegancka sala do prezentacji, gdzie gwiazdy i kupcy oglądali nowe kolekcje. Ściany i dywan miały kolor brudnego różu, a na suficie wisiały dwa niewielkie żyrandole z bakaratu. Dobieranie odcienia trwało tygodniami. Koncepcja różu była genialna – kobiety miały do niego naturalną skłonność, poza tym pasował do niemal każdej karnacji – jednak zazwyczaj róż okazywał się katastrofą. Gdy był zbyt jasny, wyglądał infantylnie, niewłaściwy odcień przypominał wszystkim papierek lakmusowy zanurzony w kwasie. Ten róż jednak, zmieszany z odrobiną beżu, był idealny i tworzył wyrafinowaną i kojącą atmosferę.

Jednak przy wejściu do showroomu zauważyła coś niepokojącego. Niemal pełny wieszak próbek z wiosennej kolekcji. Te ubrania zostały wysłane do domu towarowego Neiman Marcus w Dallas zaledwie trzy dni wcześniej, te, które nie zostaną sprzedane, miały wrócić dopiero pod koniec tygodnia. Żołądek Victory opadł w okolice kolan.

– Clare? Kiedy kolekcja wróciła?

– Och. – Clare spojrzała na nią zdenerwowana. – Dziś rano…

– Dzwonili z Neimana?

– Raczej nie. Ale musiałam wyjść do sklepu – podsunęła Clare z nadzieją. – Może zostawili wiadomość Zoe.

– Dzięki. – Victory udawała pogodę ducha. Ruszyła długim korytarzem do swojego gabinetu. Minęła przestronną wzorcownię i szwalnię, gdzie przy maszynach do szycia siedziały cztery kobiety. W dwóch innych pomieszczeniach podzielonych na boksy urzędowali rozmaici konsultanci, asystenci i praktykanci. Następne pomieszczenie, mały pokój, należało do jej rzeczniczki prasowej. Na końcu znajdował się niewielki gabinet kierowniczki biura i księgowej. Jak zwykle drzwi były zamknięte i ozdobione tabliczką z informacją o złym kocie. Victory zapukała i weszła.

– Cześć – powiedziała Marcia rzeczowym tonem i uniosła wzrok znad komputera. Była zaledwie o dwa lata starsza od Victory, ale należała do tych kobiet, które od liceum wyglądają na panie w średnim wieku. Nadal żyła tam, gdzie dorastała, w Queens, i od piętnastu lat miała tego samego chłopaka. Marcia była nudna, ale znakomicie radziła sobie z cyferkami, i Victory uważała się za szczęściarę, że znalazła taką pracownicę.

– Mogłabyś pracować w księgowości na Wall Street, Marcia – powiedziała jej kiedyś. – Tam miałabyś gwarancję stałego zatrudnienia.

– Moją gwarancją stałego zatrudnienia jest porządek w twoich księgach – odpowiedziała jej Marcia. Marcia nie lubiła zmian, a Victory doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że mogłaby jej mniej płacić. Wierzyła jednak święcie w to, że podwładny pracuje tak, jak jest opłacany, i że ludzi należy wynagradzać wedle ich zasług.

– Chyba będziemy miały problem. – Victory usiadła na metalowym krzesełku na wprost biurka Marcii. Marcia mogła mieć większe biuro, ładniej wyposażone, ale twierdziła, że taki wystrój – tanie meble i bałagan – jej odpowiada, bo odstrasza petentów.

– No. – Marcia pokiwała głową i wyciągnęła gumę do żucia z szuflady.

– Cholera – westchnęła Victory. – Miałam nadzieję, że powiesz, że tylko to sobie wymyśliłam, że mam się nie martwić i że wszystko będzie dobrze.

– Tylko to sobie wymyśliłaś. – Marcia z zapałem żuła gumę. – Znasz te sprawy równie dobrze jak ja, więc sama wiesz. – Stuknęła w parę klawiszy. – Jeśli japońska kolekcja sprzeda się tak jak w zeszłym roku, będzie dobrze. Ale sprzedaż w domach towarowych spadła o pięćdziesiąt procent.

– Au – powiedziała Victory.

– Przykre, prawda? – Marcia pokiwała głową. – Sukinkoty. Sprowadzają nas do poziomu mniej więcej sprzed trzech lat.

– A jeśli Japonia również okaże się katastrofą?

– To już nie będzie dobrze – odparła Marcia. – W zeszłym roku było z tego dwa miliony siedemset tysięcy. Raczej wolałybyśmy tego nie tracić.

– Sukinkoty – powiedziała Victory.

Księgowa popatrzyła na nią pytająco, a Victory zrobiło się niedobrze.

– Ale są też dobre wiadomości – oznajmiła Marcia. Połknęła gumę i sięgnęła po następny listek. Marcia po prostu zjadała gumę, a Victory słabła na myśl, jak muszą wyglądać wnętrzności jej księgowej. – Pamiętasz dodatki z zeszłego roku, dla sklepów wolnocłowych? Naprawdę nieźle się sprzedają. Wiesz, parasolki, kalosze i rękawiczki. Jak dotąd mamy zyski w wysokości pięciuset osiemdziesięciu dziewięciu tysięcy dolarów, a zapowiada się ohydna zimnica przez co najmniej pięć miesięcy.

– Kalosze i parasolki – mruknęła Victory. – Kto by pomyślał?

– To rzeczy potrzebne podczas podróży, których zawsze zapomina się spakować. I naprawdę trudno znaleźć urocze parasolki.

Victory pokiwała głową, krzywiąc się lekko na dźwięk słowa „urocze". Czy kiedykolwiek zdoła od niego uciec? „Victory Ford jest urocza!", wpisała nauczycielka z przedszkola do jej pierwszego świadectwa. To słowo ścigało ją przez całą drogę z Minnesoty na Manhattan. „Urocze! Urocze! Urocze!", krzyczał nagłówek nad jej pierwszym wywiadem w. Women's Wear Daily". Pomyślała, że nigdy się nie pozbędzie tej etykietki.

Urocza, pomyślała z niesmakiem. Innymi słowy, niegroźna. Miła, ale nie dość dobra, żeby ją traktować poważnie…

– Wiosenna kolekcja nie była urocza – powiedziała głośno.

– Nie. Nie była. – Marcia patrzyła wprost na nią.

– Co o niej myślisz? Poważnie. – Victory nienawidziła się za to, że okazuje niepewność w obecności księgowej.

– Uważam, że jest… inna – powiedziała Marcia niezobowiązująco. – Ale wiesz co? – Przełknęła następny listek gumy. – Długie spódnice nie są praktyczne. Zwłaszcza jeśli codziennie trzeba jeździć metrem.

Victory pokiwała głową. Poczuła się winna. Zawiodła wszystkich, usiłując stworzyć nową jakość, nawet lojalna Marcia była rozczarowana.

– Dzięki. – Wstała.

– Co zrobimy? – spytała Marcia.

– Coś się wymyśli – odparła Victory znacznie pewniej, niż się czuła. – Jak zawsze.

Ruszyła korytarzem do swojego gabinetu.

Jej miejsce pracy usytuowane było w nasłonecznionym kącie budynku, okna wychodziły na Siódmą Aleję. Wspaniałe światło rekompensowało hałas. Przestrzeń urządzono praktycznie, stało tu duże biurko stylizowane na siedemnastowieczny mebel i długi, wąski biblioteczny stół, na którym przygotowywała szkice. Jedną ścianę pokrywał korek, tam przypinała projekty w różnych stadiach rozwoju. Na środku pomieszczenia znajdowało się jedno jedyne ustępstwo na rzecz blichtru: cztery krzesła w stylu art deco z posiadłości w Palm Beach, obite białą skórą. Stały tuż przy ozdobnym stoliku z kutego żelaza i szkła. Blat był pełen czasopism i gazet, a na samej górze leżały dwie wielkie beżowe koperty, na których ktoś schludnie wypisał jej nazwisko srebrnym flamastrem.

Jęknęła, usiadła na jednym z krzeseł i rozdarła kopertę leżącą na samym wierzchu.

W środku znalazła kilka rysunków na grubym białym papierze szkicowym. Zerknęła na nie pośpiesznie, po czym odłożyła je na stosik, odchyliła się i przycisnęła powieki palcami. Tak jak się tego spodziewała, szkice panny Matsudy były do bani.

Oderwała ręce od twarzy i popatrzyła na drugą kopertę. Srebrne pismo nagle wydało się jej złowieszcze. Odwróciła kopertę, żeby nie patrzeć na litery, i ją otworzyła.

Były jeszcze gorsze niż w pierwszej! Przez większość życia Victory patrzyła na rysunki, analizowała je, usiłując zrozumieć, co jest nie tak i w jaki sposób, nieznacznie zmieniając proporcje, zrobić coś lepszego i miłego dla oka. Już po paru sekundach zorientowała się, że szkice panny Matsudy to katastrofa.

Położyła rysunki na stercie i wstała. Trzęsła się z gniewu. To była zniewaga. Dziewczyna nie miała za grosz talentu i próbując kopiować styl Victory, wykorzystała jej charakterystyczne detale i zmieniła je w parodię. Dość. Panna Matsuda podjęła za nią decyzję. Lata temu Nico powiedziała coś, co głęboko zapadło Victory w pamięć. Teraz, patrząc na rysunki panny Matsudy, przypomniała sobie słowa przyjaciółki: „W interesach należy pamiętać o jednym. Musisz obudzić się rano i być w stanie spojrzeć sobie w twarz w lustrze. Naturalnie, sztuczka polega na tym, żeby rozumieć, co możesz i czego nie możesz tolerować w swoim zachowaniu". Po prostu nie byłaby w stanie patrzeć na siebie w lustrze ze świadomością, że te projekty mają na sobie jej metkę.

Tak jakby mogła zaprojektować coś tak paskudnego.

Postanowiła nagadać panu Ikito. Dość dręczenia. Mógł się okazać pomocny i zaryzykować z wiosenną kolekcją albo mieć puste butiki Victory Ford…

Popatrzyła na zegarek. W Tokio była teraz pierwsza w nocy, zbyt późno na telefon. Zresztą pan Ikito nie był jej jedynym problemem. Domy towarowe – podstawa bytu Victory w ostatnich dwunastu latach – też zdawały się obracać przeciwko niej.

Przez chwilę wyobrażała sobie, jak dzwoni do wszystkich znanych sobie ludzi w branży i na nich wrzeszczy, ale wściekłość chyba nie odnosi pożądanego skutku, kiedy jest się kobietą. Gdyby zdradziła, jaka jest zraniona, zła i przygnębiona beznadziejnym przyjęciem zgotowanym jej na ostatnim pokazie, nazwaliby ją zgorzkniałą i wypaloną. Jedynie frajerzy narzekają na pecha, zwalając winę za swoje porażki na wszystkich, tylko nie na rzeczywistego winowajcę – siebie.

Podeszła do korkowej ściany i przyjrzała się oryginalnym rysunkom do wiosennej kolekcji. Mimo opinii krytyków nadal uważała, że są piękne: śmiałe, oryginalne i nowe. Dlaczego reszta świata nie potrafiła tego dostrzec?

– Posłuchaj, Vic – powiedziała Wendy podczas lunchu. – Miliony razy widziałam, jak to spotyka reżyserów, aktorów i scenarzystów. Kiedy już odniesiesz sukces, świat chce cię zaszufladkować i przylepić ci etykietkę. Próbujesz robić coś innego i nagle stajesz się zagrożeniem. Krytycy instynktownie pragną cię zabić. A ponieważ nie mogą cię zamordować, robią coś, co jest temu bliskie – próbują zabić w tobie ducha. Łatwo jest radzić sobie z sukcesem – ciągnęła Wendy, przeżuwając listek sałaty. – Prawdziwym sprawdzianem jest pogodzenie się z porażką.

Victory już wcześniej doświadczyła porażek, ale wtedy nie miały one znaczenia. Nikt nie miał wobec niej wygórowanych oczekiwań ani jej niepowodzenia nie były do tego stopnia nagłaśniane.

– Mam wrażenie, że wszyscy śmieją się ze mnie za moimi plecami.

– Wiem. – Wendy pokiwała głową. – To koszmar. Ale musisz pamiętać, że tak nie jest. Większość ludzi jest zbyt zajęta sobą, żeby zwracać na to uwagę…

– Hej! – Do pokoju weszła Zoe, asystentka Victory. – Dzwoni Sandy Berman z Neimana Marcusa. Clare mówiła, że przyszłaś, ale nie mogłam cię znaleźć.

– Byłam u March – wyjaśniła Victory.

– Powiedzieć, że cię nie ma? – Zoe wyczuła jej wahanie.

– Nie, odbiorę.

Usiadła za biurkiem. To miała być nieprzyjemna rozmowa, trudna zarówno dla Sandy, jak i dla samej Victory. Robiły interesy od ponad dziesięciu lat i często powtarzały, że wspólnie dorosły w tym biznesie. Zebrała siły i podniosła słuchawkę.

– Sandy! Cześć! – wykrzyknęła, jak gdyby nigdy nic.

– Musisz być wykończona – powiedziała Sandy uprzejmie.

– Podróżowałaś, prawda?

– Japonia, Dallas, Los Angeles, jak zwykle. – Victory wzruszyła ramionami. – Ale wszystko w porządku! A jak ty się miewasz?

– Już lepiej, skoro się skończył Tydzień Mody.

Zachichotały znacząco i zapadła cisza. Victory kusiło, żeby ją zapełnić, ale postanowiła, że to Sandy musi odwalić brudną robotę.

– Wiesz, że cię kochamy – zaczęła Sandy.

Victory w milczeniu skinęła głową. Strach chwycił ją za gardło.

– Wiosenna kolekcja bardzo przypadła mi do gustu. To moje osobiste zdanie – ciągnęła Sandy. – Ale uważamy, że nie sprzeda się tak dobrze jak twoje inne kolekcje.

– Poważnie? – Victory udała zdumienie. – Słowo daję, Sandy, moim zdaniem to najlepsza kolekcja, jaką kiedykolwiek przygotowałam. – Zmarszczyła brwi. Nie znosiła reklamować się ludziom z domów towarowych. To było takie tandetne. Ale nie mogła się na nich wypiąć. – Jest nieco inna…

– Nie twierdzę, że nie jest piękna – przerwała jej Sandy. – Ale zastanawiamy się, kto miałby ją nosić. Gdyby to zależało ode mnie, nie byłoby żadnego problemu. Jednak klienci Neimana są bardziej konserwatywni, niż myślisz.

– Rozumiem, że się boją – powiedziała Victory ze współczuciem. – Ale ludzie zawsze obawiają się nowości. Naprawdę uważam, że powinniście dać tej kolekcji szansę. Możecie się przyjemnie zdziwić.

– Wiem, jaka jesteś utalentowana, to nie ulega wątpliwości – oświadczyła Sandy uspokajająco. – Dobra wiadomość jest taka, że weźmiemy dziesięć sztuk.

– To niezbyt wiele, jak na trzydzieści sześć.

– No tak, to nie jest zwyczajowe zamówienie – zgodziła się Sandy. – Ale ta kolekcja nie sprzeda się łatwo. Szczerze mówiąc, Vic, musiałam walczyć nawet o te dziesięć.

Gula wędrowała boleśnie przez przełyk Victory i osiadła gdzieś na wysokości obojczyków.

– Bardzo doceniam twoje starania, Sandy – powiedziała Victory dzielnie.

– Posłuchaj, Vic, już od dawna owocnie współpracujesz z Neimanem i to na pewno nie koniec. Nie możemy się doczekać kolekcji jesiennej. – Sandy najwyraźniej ulżyło po dostarczeniu złych wieści.

Jeśli jesienią nadal będę w branży, pomyślała Victory ponuro i odłożyła słuchawkę.

Przez chwilę siedziała nieruchomo, usiłując przetrawić słowa Sandy. Przekaz był całkiem jasny: lepiej, żeby wróciła do tego, co robiła wcześniej, co było bezpieczne, albo już po niej.

– Ale ja nie chcę – powiedziała głośno.

– Dzwoni jakaś babka. – Zoe wsadziła głowę za drzwi. Victory popatrzyła na nią ze znużeniem.

– Jakaś Ellen. Z biura jakiejś kobiety. Chyba Lynn?

– Chodzi o Lyne'a Bennetta? – zapytała Victory.

– Możliwe.

– Dzięki – szorstko odparła Victory. Zwykle jej nie przeszkadzało, że Zoe myli imiona. Pomyślała, że to jej wina, bo zachowywała się swobodnie i sympatycznie, więc jej asystentki nieszczególnie się przykładały do pracy.

– To ten stary miliarder? – zapytała Zoe z niesmakiem na twarzy.

Victory westchnęła i pokiwała głową. Młodej kobiecie, takiej jak Zoe, Lyne Bennett musiał się wydawać zgrzybiałym dziadem. Nagle zapragnęła, żeby Ellen odwołała randkę, a jeśli nie, to Victory zamierzała sama to zrobić. Nie mogła się umawiać z mężczyzną pokroju Lyne'a Bennetta, kiedy rozpadało się jej całe życie. A zresztą, nawet gdyby była na topie, to po co? Strata czasu, a Lyne Bennett zapewne okazałby się potwornym nudziarzem…

– Witam, Ellen – powiedziała do słuchawki.

– Rozmawiałam z Lyne'em, i powiedział, że wernisaż w Whitney bardzo mu odpowiada – oświadczyła Ellen. – Zadzwonię do pani jeszcze dwa dni wcześniej, żeby potwierdzić.

– Dobrze. – Victory była zbyt słaba na protesty. Odłożyła słuchawkę. Wiedziała, że popełnia błąd. Jeszcze nawet nie była na randce, a już nie miała wątpliwości, że Lyne Bennett jest upierdliwcem. Czy jego asystentka nie ma nic lepszego do roboty niż układanie mu życia towarzyskiego?

Ale tak właśnie postępowali samotni bogacze. Zamieniali podwładne w substytuty żon.

Wstała i podeszła do długiego stołu, przy którym sporządzała szkice. Po prawej stronie, w schludnym stosiku, leżały te, które przygotowała do kolekcji jesiennej. Podniosła jeden z nich i spojrzała na niego krytycznie.

Linie zamazywały się jej przed oczyma, i wpadła w panikę. Nie wiedziała, czy szkic jest dobry, czy wręcz przeciwnie. Odłożyła go i wzięła inny, jeden z ulubionych. Wpatrywała się w niego, kręcąc głową. Nie wiedziała. Po prostu już nie wiedziała. To się nigdy dotąd nie zdarzyło. Niezależnie od sytuacji, zawsze mogła polegać na swoim smaku i wyczuciu. Jeśli ją teraz zawiodły, było już po niej.

– Vic?

Podskoczyła. Zoe znów była w gabinecie.

– To jeszcze raz ta kobieta. Z biura Lynn?

Chryste Panie, pomyślała Victory. Ze złością podeszła do aparatu i podniosła słuchawkę.

– Tak, Ellen? – odezwała się surowo.

– Przepraszam, że przeszkadzam – powiedziała Ellen. – Ale właśnie rozmawiałam z Lyne'em, i chciał wiedzieć, czy Cipriani nadaje się na kolację po wizycie w muzeum.

– Nie wiedziałam, że idziemy na kolację – zauważyła Victory.

Ellen zniżyła głos do szeptu.

– Zwykle nie chodzi na kolacje na pierwszej randce. Najwyraźniej jest bardzo zainteresowany.

– Tak? – Victory pomyślała z goryczą, że jeśli faktycznie się nią interesuje, to jest w mniejszości. Pewnie nie czytywał gazet o modzie.

– Jeśli pani nie da rady, nie ma sprawy – oświadczyła Ellen. – Powiem, że ma pani inne plany.

Victory zastanawiała się nad tym przez chwilę. Pewnie nie zaszkodziłoby jej, gdyby akurat teraz pokazała się z Lyne'em Bennettem. Przynajmniej ludzie mieliby o czym gadać i może odwróciłoby to ich uwagę od fiaska jej kolekcji. Nienawidziła kalkulacji w sprawach sercowych, ale czasem człowiek chwytał się wszystkiego, żeby tylko radzić sobie w interesach. Poza tym przecież nie musiała iść z tym facetem do łóżka.

– Proszę powtórzyć Lyne'owi, że z przyjemnością zjem z nim kolację – powiedziała.

– Chcę tylko miłości. – Jenny Cadine westchnęła dramatycznie.

– I jeszcze Oscara – dodała Wendy porozumiewawczo.

Wendy i Jenny siedziały na sofach w otwartym salonie w lofcie, popijały białe wino i paliły. Jenny była taka sama jak większość gwiazd filmowych: publicznie utrzymywała, że nie pije i nie pali, ale przy każdej nadarzającej się okazji robiła jedno i drugie, tyle że w sekrecie. Wendy podejrzewała, że Jenny od czasu do czasu popala także trawę, ale nie jej to było oceniać – zarówno ona, jak i Shane też popalali, parę razy w roku. Zmarszczyła brwi i spojrzała na zegarek. Gdzie był Shane? Minęło wpół do dziesiątej. Gdzie się podział, do cholery?

– Jeśli ty nie możesz znaleźć miłości, to nie wiem, kto może. – Wendy upiła łyk wina. Powiedziała to tylko po to, żeby pocieszyć Jenny. Uważano ją za jedną z najpiękniejszych kobiet świata, ale od ponad trzech lat nie miała faceta, co nieszczególnie dziwiło Wendy. Niełatwo jest chodzić z gwiazdą filmową. Trzeba być wyjątkową (i nienormalną, zdaniem Wendy) osobą, żeby lubić tropienie przez paparazzich, a do tego gwiazdy filmowe nieustannie podróżowały. Plan był jak mała rodzina, z jej własnymi intrygami i dramatami. W życiu gwiazdy filmowej nie było miejsca dla małżonka i większość mężczyzn dość szybko to pojmowała.

– Szczęściaro, masz Shane'a – powiedziała Jenny.

– Tak. No cóż… – zaczęła Wendy. Shane nie wrócił do domu na kolację, co było zupełnie do niego niepodobne, i wyłączył komórkę. Zaczynała się denerwować. Zostawiła mu dwie wiadomości, ale nie chciała się narzucać, bo jeśli był poważnie wkurzony czy coś, tylko pogorszyłaby sytuację. Shane wciąż czasem zachowywał się niczym dwudziestopięciolatek, który potrzebuje „przestrzeni".

Tyler wpadł do salonu, rycząc jak pociąg towarowy.

– Nudzę się – oznajmił.

– Powinieneś leżeć w łóżku, kolego – powiedziała Wendy z lekką przyganą w głosie. – Już wpół do dziesiątej.

– Nie – odparł.

– Tak – oświadczyła stanowczo.

– Nie! – wrzasnął.

– Wszedł w trudny wiek. Magda jako sześciolatka była rozkoszna. Wendy złapała syna za ramię i przyciągnęła go do siebie, patrząc mu w oczy.

– Zachowujesz się jak palant. Chyba nie chcesz, żeby Jenny uważała cię za palanta, co?

– O, nie przeszkadza mi to – oświadczyła Jenny beztrosko.

– Idziesz do łóżka? – spytała Wendy. Wyrwał się jej.

– Nieeeeee! – odparł drwiąco, biegając za sofą.

– Przepraszam. – Wendy popatrzyła na Jenny i wstała. Teraz, kiedy kazała Tylerowi iść do łóżka, musiała tego dopilnować.

Gdzie do cholery był Shane?

– Nie zwracaj na mnie uwagi. – Jenny wlała ostatnie krople wina do kieliszka. Chwyciła pustą butelkę. – Otworzę następną.

Wendy skinęła głową i pobiegła za Tylerem. Jęknęła w duchu. W innych okolicznościach nie miałaby nic przeciwko temu, że Jenny jeszcze posiedzi, tyle że w innych okolicznościach Shane nie znikał. O Boże. Czyżby brał potajemnie narkotyki?

Dopadła Tylera od tyłu, i zaniosła wrzeszczącego i kopiącego chłopca do pokoju.

Wszystkie pokoje dziecięce wyglądały jak prowizoryczne klitki o ścianach z płyty gipsowo-kartonowej. Wendy chciała prawdziwego mieszkania z prawdziwymi ścianami, ale Shane uparł się mieszkać w lofcie, bo to było bardzo „trendy". Co jakiś czas wspominali o remoncie albo przeprowadzce, ale Wendy nie miała czasu, a oczy Shane'a robiły się szkliste na każdą wzmiankę o przedsiębiorcach budowlanych albo agentach nieruchomości. No i tak żyli z dnia na dzień, i z dnia na dzień loft wyglądał coraz gorzej.

Posadziła Tylera na łóżku. Natychmiast zaczął skakać. Gdzie Shane? To on zwykle układał Tylera do snu, a potem przychodziła Wendy i całowała syna na dobranoc. Kiedy była w domu, naturalnie. Czasem tkwiła na planie, i choć nigdy by się do tego nikomu nie przyznała, no może z wyjątkiem Nico, Victory czy innej przyjaciółki, wcale nie tęskniła za rodziną, i cieszyła się ogromnie, że chwilowo jest samotną, samorealizującą się osobą bez żadnych rodzinnych zobowiązań doczepionych do niej niczym dodatkowe kończyny. Tyler zakrył uszy rękoma i wrzasnął.

– Właśnie tak się czuję, kolego. – Wendy złapała go za koszulę, a on wyciągnął rękę i ją uderzył. W twarz. Pięścią.

Wendy jęknęła i zaszokowana zrobiła krok do tyłu. Natychmiast pomyślała, że z pewnością nie chciał tego zrobić. Ale znowu się na nią zamachnął, wymachiwał chudymi rączkami. Nie mogła w to uwierzyć. Słyszała o małych chłopcach, którzy bili swoje matki (o starszych chłopcach również), ale nigdy nie sądziła, że jej własny syn zwróci się przeciwko niej, że jej sześciolatek potraktuje ją jakby była jakąś… sprzątaczką.

Chciało jej się płakać. Cierpiała. Czuła się zraniona. Miała to przed oczyma, tuż przed oczyma: miliony lat, podczas których mężczyźni pomiatali kobietami. I sądzili, że mają do tego prawo…

Nagle przepełnił ją koszmarny gniew. Nienawidziła małego skurwiela. Jej oddech był płytki, urywany. Złapała go za nadgarstki i przytrzymała je mocno.

– Nigdy więcej nie waż się uderzyć mamusi – powiedziała dobitnie. – Rozumiesz? Nigdy więcej nie uderzysz mamusi!

Wydawał się… zmieszany. Jakby tak naprawdę nie rozumiał, co zrobił źle. Pewnie faktycznie nie rozumiał, pomyślała Wendy i puściła jego przeguby.

– Do łóżka, Tyler. Już – powiedziała ostro.

– Ale… – zaczął protestować.

– Już! – wrzasnęła.

Pokornie położył się w ubraniu. Miała to gdzieś. Shane przebierze go później w piżamę albo Tyler będzie spał w ubraniu przez całą noc, od tego się nie umiera.

Wyszła z pokoju i zamknęła za sobą drzwi. Przez cały czas dygotała z wściekłości. Przystanęła i nakryła ręką usta. W jej oczach zebrały się łzy. Kochała syna, naprawdę. Oczywiście, że kochała wszystkie swoje dzieci. Ale możliwe, że była okropną matką. Tyler najwyraźniej jej nienawidził.

Nie potrafiła poradzić sobie z tymi emocjami. Na tym właśnie polegało wychowywanie dzieci: niekończące się, wieczne emocje, w większości niezbyt przyjemne.

Nagle dopadło ją potworne poczucie winy.

Ruszyła do salonu. Z wąskiego korytarza widziała Jenny Cadine na tle salonu. Aktorka wyglądała jak piękna dziewczyna na fotografii prezentującej modę. Kręcone włosy upięła niedbale z tylu, długie nogi wyciągnęła przed siebie. Przez chwilę Wendy jej nienawidziła. Nienawidziła jej za życie pełne wolności, za to, z czym Jenny nie musiała się borykać. Czy wiedziała, jakie ma szczęście?

Wendy skręciła do kuchni, otworzyła zamrażarkę i wyjęła z niej butelkę wódki.

Po co komu dzieci, zastanawiała się, nalewając sobie niewielki kieliszek. Wypiła go jednym haustem. Gdyby nie dzieci, pewnie nie byłaby do dzisiaj z Shane'em. Ale nie dlatego je urodziła. Zatrzasnęła drzwi zamrażarki. Lodówka ozdobiona była dziecięcymi rysunkami, podobnie jak lodówka w jej domu, którą zawsze zdobiły rysunki jej oraz trójki jej młodszego rodzeństwa. Miała dzieci po prostu dlatego, że to się wydawało najzupełniej naturalne – nigdy nawet nie kwestionowała takiej możliwości. Jako rówieśnica Magdy nie mogła się doczekać, aż będzie „dorosła" (gdy skończy dwadzieścia jeden lat), żeby móc rodzić dzieci (zapewne matka wmówiła jej, że w tym wieku kobieta może już mieć potomstwo) i z seksem też nie była w stanie poczekać. Zaczęła całować się z chłopakami w wieku trzynastu lat, a dziewictwo straciła jako szesnastolatka. Ogromnie się jej podobało. Dostała orgazmu w tej samej chwili, w której chłopak wetknął jej kutasa.

– Wszystko w porządku? – zawołała Jenny.

– Tak, dobrze – odparła Wendy. Zebrała się w sobie i ruszyła do salonu. Postanowiła dziś uprawiać z Shane'em seks. Porządny seks. Przez ostatnie miesiące Shane się rozleniwił, ale może po prostu był zbyt rozpieszczony. Pozwalał jej robić sobie dobrze, ale potem przetaczał się na drugi bok i zasypiał. To ją denerwowało, jednak nie chciała zbytnio go dręczyć. Po dwunastu latach małżeństwa człowiek rozumie, że pary przechodzą przez różne fazy…

Usłyszała zgrzytanie klucza w zamku i nagle wszystko wróciło na swoje miejsce.

Shane wszedł do salonu, jak zwykle emanując chłopięcym dobrym humorem. Wciąż miał lekką opaleniznę po ich krótkich bożonarodzeniowych wakacjach w Meksyku i zaróżowione z zimna policzki. W Shanie był coś uroczo męskiego, co sprawiało, że gdy wchodził, czuło się przypływ dobrej energii. Przestrzeń się rozrastała, loft był jakby większy…

– Cześć – powiedział, rzucając płaszcz na krzesło.

– Shane, skarbie. – Jenny poklepała miejsce obok siebie. – Właśnie o tobie mówiłyśmy.

– Naprawdę? – Zerknął na Wendy. Na moment ich spojrzenia się skrzyżowały. W jego wzroku była jakaś twardość, ale Wendy postanowiła to zignorować. Pewnie czuł się winny z powodu opuszczenia kolacji i oczekiwał bury. Postanowiła go przebić. Zignoruje to, że się spóźnił; nawet nie zapyta, gdzie był.

– Rozmawiałyśmy o tym, jaka z Wendy szczęściara, że ma ciebie – oświadczyła Jenny uwodzicielsko.

Shane zamarł.

– Jest jeszcze wino? – zapytał.

– Hektolitry – odparła Wendy. – Jeśli pamiętałeś, żeby je zamówić.

Nagle poczuła potrzebę zaznaczenia swojego autorytetu w tej sytuacji.

– Nie pamiętałem – oświadczył.

– To bez znaczenia.

Wendy czuła się trochę winna, wobec tego wstała i poszła do kuchni. Wyciągnęła kieliszek dla Shane'a, po czym nalała trochę wina i wręczyła kieliszek mężowi.

– Dzięki – powiedział. Popatrzył na nią lodowato, jakby była całkiem obca.

– Nasz film będzie hitem. – Jenny wychyliła się i dotknęła nogi Shane'a. – Wendy ci wspominała?

– Jasne, że będzie hitem. – Shane upił trochę wina. – Przecież ty w nim grasz.

Jenny wyszła czterdzieści pięć minut później. Shane odprowadził ją do auta. Kiedy wrócił, w mieszkaniu zrobiło się jakby chłodniej.

Nie patrząc na Wendy, wszedł do kuchni i nalał sobie kieliszek wódki.

– Co ty wyprawiasz? – zapytała Wendy. Chciała go dotknąć, wszystko naprawić, ale otoczył się murem. W końcu zrezygnowała. – Nie wiem, na czym polega twój problem, Shane – powiedziała. W końcu irytacja wzięła górę nad dobrymi chęciami. – Ale proponuję, żebyś go sobie przepracował.

Shane łyknął wódki i wbił spojrzenie w podłogę.

– Nie żartowałem, Wendy – oświadczył. – Chcę rozwodu.

Загрузка...