Rozdział 13

Telefon w apartamencie ćwierknął dwa razy, powiadamiając o gościu. Wendy chwyciła słuchawkę i zatkała dłonią drugie ucho. Magda nastawiła telewizor na cały regulator, żeby zagłuszyć hałas odkurzacza, którym pokojówka bez entuzjazmu czyściła dywan, patrząc z dezaprobatą na bałagan.

– Halo? – wrzasnęła Wendy do telefonu.

– Przyszła Tessa Hope. Mam ją skierować na górę? – zapytała recepcjonistka.

– Tak, proszę – odparła Wendy. Była druga trzydzieści, Shane spóźniał się już piętnaście minut. To z pewnością będzie dla pani Hope jeszcze jednym dowodem na brak rodzicielskich umiejętności Shane'a. Wyszła do małego holu i minęła drzwi prowadzące do pokoi dzieci, czyli dwóch małych pomieszczeń z łazienką, takich samych jak sypialnia i salon po drugiej stronie. W pierwszym pokoju stały dwa jednoosobowe łóżka: na podłodze między nimi Tyler i Chloe kolorowali książeczki. Tyler wyrwał siostrze kredkę.

– Nie tak się to robi, głupia – syknął.

– Tyler. Tak nie można – powiedziała Wendy cierpliwie. Wyjęła kredkę z dłoni syna i oddała go małej Chloe.

– Ale ona wyłazi poza linię – narzekał Tyler.

– Ma tylko dwa lata – powiedziała Wendy. – Wolno jej wychodzić za linię.

– To ja też będę.

– Możesz, jeśli chcesz. – Popatrzyła na niego. Biedne dziecko. Mogła zrozumieć jego irytację, musieli się gnieździć na małej przestrzeni. Ale to było chwilowe. Ukucnęła. – Wkrótce będziemy mieli wielkie nowe mieszkanie. – Dotknęła jego ramion, żeby spojrzał jej w twarz. – Co ty na to?

– Nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Mamy już mieszkanie.

– Zobaczymy się z Gwyneth, mamusiu? – zapytała Chloe.

– Zobaczycie się z nią w poniedziałek rano, po powrocie. Teraz jedziecie z tatusiem, a wrócicie w niedzielny wieczór.

– Dlaczego musimy tutaj wracać? – Tyler spojrzał wściekle na kredki. – Dlaczego nie możemy zostać w naszym domu?

– Nie chcesz mieszkać z mamusią?

– Dlaczego nie zamieszkasz u nas? – spytał Tyler.

Wendy uśmiechnęła się do niego.

– Bo mamusia i tatuś już nie mieszkają razem – powtórzyła po raz setny. – Mamusia znajdzie nowe mieszkanie i wszyscy tam zamieszkamy.

– Z tatusiem? – chciała wiedzieć Chloe.

– Nie. Tatuś zostanie w swoim mieszkaniu.

– Chodzi ci o nasze mieszkanie, mamusiu – powiedział Tyler. – My mieszkamy tam. Ty mieszkasz w tym hotelu.

– Ty też – zauważyła Wendy cierpliwie.

– Chcę do domu. – Chloe zaczęła płakać.

Odezwał się dzwonek u drzwi. Wendy posadziła Chloe na łóżku.

– Magda! – wrzasnęła. – Możesz otworzyć?

– Dlaczego? – odwrzasnęła Magda.

– Bo cię proszę… – Westchnęła i zaniosła Chloe do holu, gdzie okazało się, że Magda postanowiła jednak zrobić coś pożytecznego i otworzyła drzwi.

– Och – powiedziała i zrobiła krok w tył.

– Czy to tatuś? – Tyler wypadł z pokoju.

Adwokatka Tessa Hope stała niepewnie na progu, przyglądając się tej scence ze źle maskowanym przerażeniem. Tessa miała trzydzieści pięć lat, była samotna i atrakcyjna w typowy dla Upper East Side sposób. Miała na sobie bluzkę we wzory od Roberta Cavalliego, dżinsy i mary janesy, czyli płaskie buty z czarnej lakierowanej skóry. Uważano ja za najtwardszą adwokatkę od spraw rozwodowych w firmie Berchell & Dingley, i znalazła się na czterdziestym trzecim miejscu listy najbardziej wpływowych kobiet w mieście.

– Przepraszam – powiedziała Wendy. – Wejdź. Shane miał zabrać dzieci kwadrans po drugiej, ale się spóźnia. Usiądź.

Naturalnie nie było gdzie usiąść, wszędzie leżały dokumenty, książki, scenariusze, DVD, do tego gąbka, szczotka do włosów, sterowany samolot i rozmaite ubrania.

– W porządku. Jeśli chcesz, zejdę na dół i poczekam – oświadczyła Tessa ostrożnie.

– Nie, wejdź – powiedziała Wendy. – Pokojówki właśnie wychodzą. – Zrobiła trochę miejsca na sofie, Tessa ostrożnie usiadła. – Zwykle tak tu nie jest. Przeważnie trochę lepiej panuję nad sytuacją – wyjaśniła Wendy ze skruchą w głosie.

– W porządku. – Tessa uśmiechnęła się sztywno. – Masz urocze dzieci.

– Dziękuję – odparła Wendy z dumą. Nagle zauważyła włosy Magdy. – Magda skarbie, mówiłaś, że umyjesz włosy.

– Umyłam, mamo.

– Nieprawda.

– Nie podoba mi się ten szampon – oświadczyła Magda.

– Kim jesteś? – spytał Tyler Tessę.

– To pani adwokat – wyjaśniła Wendy.

– Nie lubię adwokatów – powiedział Tyler. Wendy położyła mu rękę na głowie.

– Jest trochę nieśmiały. Prawda, kolego?

– Mnie się wcale nie wydaje nieśmiały – oświadczyła Tessa dzielnie i założyła nogę na nogę.

– Nie lubię adwokatów – wymamrotał Tyler w nogę Wendy.

– Tessa jest bardzo miła – powiedziała Wendy. – Dopilnuje, żebyście na zawsze zostali z mamusią.

– Do domu – oznajmiła Chloe. Rozległ się dzwonek.

– Tata! – wrzasnęła Magda i ruszyła do drzwi.

Shane wszedł do środka. Wendy zauważyła z satysfakcją, że wydaje się nieco zmarnowany.

– Spóźniłeś się – wypomniała mu.

– Musiałem iść do apteki. Niezbyt dobrze się czuję.

– Może nie powinieneś zabierać dzieci? Rzucił jej spojrzenie spode łba.

– Aż tak źle nie jest. To tylko ból głowy. Nic mi nie będzie. – Nieufnie popatrzył na Tessę.

– Może pamiętasz moją adwokat, Tessę Hope. – Wendy wskazała ją ręką.

– Tak – odparł niezobowiązująco.

– Jak się masz, Shane? – Tessa wstała.

– Świetnie. – Shane wziął Chloe na ręce. – Pracujesz w niedzielę?

– Zawsze.

– Ty i Wendy tworzyłybyście genialny zespół – mruknął. Odwrócił się do Magdy i Tylera. – Gotowi?

– Wrócisz jutro? O piątej – powiedziała Wendy.

– Tak, Wendy – odparł, zirytowany tym pytaniem. – Kiedy jedziesz do Cannes? – zapytał takim samym tonem.

– W poniedziałek wieczorem – poinformowała go. Wiedział, kiedy wyjeżdżała, a ona wiedziała, co teraz nastąpi.

– Nie wiem, dlaczego nie pozwolisz mi z nimi zostać do swojego powrotu. To przerzucanie ich tam i z powrotem jest głupie.

– Masz szczęście, że w ogóle je widujesz, Shane – powiedziała.

– Pożyjemy, zobaczymy. – Popatrzył nad głową Wendy na Tessę. Potem zabrał dzieci i wyszedł.

Wendy znieruchomiała, a po chwili wystawiła głowę za drzwi.

– Tylko ekologiczne jedzenie, dobrze? – krzyknęła. – I do łóżka o stałej porze.

Shane skinął głową, nawet nie raczył się odwrócić. Patrzyła na maleńką grupkę, która maszerowała po wytłumionym korytarzu i w końcu przystanęła przed windą.

– Pa, mamusiu – powiedział Tyler radośnie i odwrócił się, żeby jej pomachać.

– Pa, pa – odparła ciepło. – Do zobaczenia jutro.

Czekała, aż wejdą do windy. Czuła mieszaninę gniewu i frustracji, ale przede wszystkim niepokój. Najwyraźniej dzieci wcale jej nie potrzebowały. Chyba nawet nie interesowało ich jej towarzystwo.

Ale to na pewno tylko dlatego, że wciąż mieszka w hotelu. Kiedy kupi nowe mieszkanie, wszystko się zmieni i życie wróci do normy. Po przylocie z Palm Beach Wendy zadzwoniła do Tessy, i to dzięki niej teraz dzieci dzieliły czas między rodziców. To też było chwilowe. Wendy miała nadzieję, że zdoła całkowicie pozbyć się Shane'a.

Zamknęła drzwi i odwróciła się do Tessy.

– Kto by pomyślał, że dwoje ludzi może się tak bardzo znienawidzić? – westchnęła.

Było to pytanie retoryczne, tak naprawdę nie oczekiwała odpowiedzi.

Tessa jednak i tak jej udzieliła.

– On cię faktycznie nienawidzi – oświadczyła i zebrała swoje rzeczy. – Tak czy owak, łatwo nie odpuści.

– Adwokat Shane'a robi problemy – powiedział Tessa kwadrans później, kiedy siedziały przy stoliku w hotelowym barze. Długa, przezroczysta firanka wzdymała się u ich stóp.

Wendy wyjrzała przez okno na przechodniów na ulicy; był sobotni wieczór pod koniec kwietnia, Soho zapełniali turyści.

– Nie boję się jego prawnika. – Wendy zamieszała espresso metalową łyżeczką. – Musi wiedzieć, że Shane nie ma szans.

– Z tradycyjnego punktu widzenia, być może i nie – zgodziła się Tessa. – Ale Juan Perek to mężczyzna, większość czasu poświęca na wyciąganie olbrzymich alimentów od bogaczy, dla ich żon i dzieci. Od lat czekał na taką sprawę jak ta. Ma okazję udowodnić, że Temida naprawdę jest ślepa, nie zwraca uwagi ani na rasę, ani na płeć. Innymi słowy – dodała, popijając czarną kawę – chce, żeby to był precedens.

– Przecież już dostał, co chciał. – Wendy skrzyżowała ręce na piersi. – Dam Shane'owi mieszkanie. Jest warte ponad dwa miliony dolarów. To mnóstwo pieniędzy dla człowieka, który od ponad dziesięciu lat nie pracował.

– Wiem. – Tessa ze współczuciem pokiwała głową. – Ale to też jest problem. Byłoby łatwiej, gdyby Shane pracował. To by oznaczało, że jest w stanie się utrzymać. Sądy mają zwyczaj wychodzić z założenia, że nie powinno się oczekiwać, iż małżonek pójdzie do pracy, skoro wypadł z rynku na ponad dziesięć lat.

– To idiotyzm – powiedziała Wendy. – Shane jest zdrowym czterdziestolatkiem. Może poszukać sobie pracy, jak każdy inny. Jeśli nie znajdzie nic lepszego, niech zostanie kelnerem.

– Nie wspomniałabym o tym sędziemu – powiedziała Tessa ostrzegawczo. – To nie zostanie dobrze odebrane.

– Dlaczego nie? Przecież to prawda. Dla odmiany mógłby cholera popracować.

– Musisz spojrzeć na to z innej perspektywy – uspokajała ją Tessa. – Shane uważa, że już ma pracę, i to już od ponad dwunastu lat. W końcu jest ojcem twoich dzieci…

– Błagam – prychnęła Wendy.

– Właściwie to nie wiem, do jakiego stopnia się nimi zajmował, ale to bez znaczenia. W opinii sądu opieka nad dziećmi to praca. W odwrotnej sytuacji, gdyby Shane był kobietą, tłumaczenie sądowi, że powinien poszukać sobie pracy jako kelner, byłoby tożsame z sytuacją, w której bogaty facet kazałby swojej żonie z luksusowego przedmieścia szukać pracy w miejscowej myjni.

Wendy zmrużyła oczy.

– Rozumiem, że chce więcej pieniędzy.

– Niezupełnie pieniędzy – powiedziała Tessa. – Chce alimentów. Dla siebie i dzieci. I chce dzieci, Wendy.

Wendy parsknęła nieprzyjemnym śmiechem.

– Mowy nie ma. To moje dzieci. Kocham je, muszą być ze mną. Dzieci należą do matki i tyle. Shane może liczyć na to, co każdy inny rozwiedziony facet, i widywać je co drugi weekend.

– Tak by się stało, gdyby sytuacja była typowa. Ale nie jest. – Tessa znowu upiła łyk kawy. – Jesteś jedną z najlepiej prosperujących kobiet w kraju, więc w twoim wypadku nie obowiązują normalne zasady.

Wendy postawiła filiżankę.

– Przeszłam przez piekło, Tessa. Zdaje się, że wszyscy zapominają, że nie ja chciałam się rozwieść. To nie mój pomysł, tylko Shane'a. On chce odejść, on powinien ponieść karę. Jeśli tak bardzo nienawidzisz swojej żony, że nie możesz nawet znieść jej obecności w tym samym pomieszczeniu, to wiesz co? Musisz oddać dzieci.

– Odwróćmy sytuację, dobrze? – zapytała Tessa dyplomatycznie. Nigdy nie bywała wzburzona ani zdenerwowana. Wendy zaczynała się zastanawiać, czy kiedyś nie znienawidzi tego spokoju. – Powiedzmy, że kobieta, która nie zrobiła wielkiej kariery, wyszła za znakomitego bankiera, a ponieważ on mnóstwo zarabiał, zrezygnowała z pracy. Potem zaczęły się rodzić dzieci. Kobieta tkwiła w domu i zajmowała się nimi. Mężczyzna odnosił coraz większe sukcesy i ze względu na swoją pracę spędzał coraz mniej czasu z rodziną. Kobieta czuła się opuszczona, zaczęła darzyć męża niechęcią. Siedziała w domu z dziećmi, a mąż krążył po świecie i zyskiwał powszechne uznanie. Pewnego dnia obudziła się, doszła do wniosku, że zasługuje na coś więcej, i zażądała rozwodu.

– Ale ja chciałam doceniać Shane'a – zaprotestowała Wendy. – Poszłam do tej cholernej terapeutki…

– Uhm – przytaknęła Tessa. – Ale za późno. Niechęć była zbyt głęboka, małżonkowie za bardzo oddalili się od siebie. I co się dzieje? Kobieta otrzymuje dom, a także alimenty na siebie i dzieci. Jeśli się uprze, zapewne dostanie pełną opiekę. Nikt nie śmie tego kwestionować. Możesz sobie wyobrazić, co by było, gdybyśmy nagle powiedzieli tym kobietom, że nie mogą zatrzymać dzieci i że muszą poszukać sobie pracy?

– Ale ja chcę swoich dzieci! – wykrzyknęła Wendy. Im bardziej spokojna była Tessa, tym bardziej Wendy się denerwowała. – Jasna cholera. – Trzasnęła filiżanką o blat. – Nie można mnie karać za to, że jestem kobietą i odniosłam sukces.

– Tessa milczała, jakby w oczekiwaniu, kiedy Wendy odzyska panowanie nad emocjami.

– Jeśli mamy spróbować ograniczyć straty do minimum, musisz spojrzeć na sytuację z szerszej perspektywy – zaczęła. – Wiem, że to bardzo osobiste, ale w pewnym momencie, żeby podjąć właściwą decyzję, trzeba zapomnieć o złości. Jeśli spojrzeć na to logicznie i bez emocji, mężczyźni przez cały czas obrywają za swoje sukcesy. Rozwiedziony mężczyzna, który zrobił karierę, rutynowo jest pozbawiany dostępu do dzieci. Tak czy owak, możesz być pewna, że rzadko pozwala się mieszkać dzieciom z ojcem, chyba że matka wyrazi zgodę.

– Ci mężczyźni wcale nie chcą dzieci…

– Szczerze mówiąc, zdziwiłabyś się. – Tessa dała znak kelnerowi, żeby przyniósł jej jeszcze jedną kawę. To była już trzecia. Wendy uznała, że Tessa jest tak lodowata, że nawet kofeina nie ma na nią wpływu. – Z mojego doświadczenia wynika, że większość mężczyzn chce mieszkać z dziećmi. To, że nie będą ich codziennie widywać, łamie im serce. Ale wiedzą, że właściwie nie mają szans na zwycięstwo w sądzie, więc nie warto się angażować w walkę.

– No i dobra. – Wendy była uparta. – Chcę pełnej opieki nad dziećmi. I chcę, żebyś mi to załatwiła.

Po raz pierwszy w trakcie tej rozmowy Tessa wydawała się zakłopotana. Otarła kącik ust serwetką, odłożyła ją i odwróciła wzrok.

– Jako twoja adwokatka jestem moralnie zobowiązana wyjawić ci prawdę – powiedziała. – Mogłabym ci skłamać i toczyć boje przez dwa lata w sądzie. Pewnie zdołałabym wyciągnąć od ciebie tyle pieniędzy, żeby założyć własną firmę. Gdybym była takim adwokatem jak większość mężczyzn w tej branży, nawet bym się nad tym nie zastanawiała. Właśnie na takich sprawach żerują prawnicy, na bogatych klientach, którzy odnieśli sukces i pragną zemsty. Ale zemsta jest kosztowna. Wiem z doświadczenia, że nawet jeśli wygrasz, nie będziesz tak usatysfakcjonowana, jak się spodziewasz. Spędzisz ze mną więcej czasu, niżbyś chciała, czasu, który mogłabyś poświęcić pracy albo dzieciom. I w końcu, Wendy… – Urwała i popatrzyła na Wendy ze współczuciem. Pokręciła głową. – Nigdy nie dostaniesz pełnej opieki nad dziećmi. Nie przy takim trybie życia, jaki prowadzisz.

– Bo pracuję – zauważyła Wendy sucho. – Cudownie. Jakiż to wspaniały komunikat dla wszystkich młodych kobiet w Ameryce. Jeśli ciężko pracujesz i odnosisz sukces, społeczeństwo cię ukarze, w taki czy inny sposób.

– Społeczeństwo zawsze karze kobiety – oświadczyła Tessa spokojnie. – Niezależnie od tego, co zrobisz, nie ma żadnej gwarancji, że zwyciężysz. Mogłabyś siedzieć w domu i przez dwadzieścia lat zajmować się dziećmi, a potem one poszłyby na studia, mąż zostawiłby cię dla młodszej i tak nic byś nie miała.

Wendy spiorunowała wzrokiem filiżankę.

– Miałabym dom.

– Super, Wendy. Miałabyś dom. – Tessa pokręciła głową. – Juan Perek wziął tę sprawę tylko i wyłącznie ze względu na potencjalny rozgłos. To idealne odwrócenie tradycyjnych ról: kiedy kobieta przejmuje rolę mężczyzny, może zostać udupiona, dokładnie jak facet. Shane dał mu dokumentację, tam zapisał cały czas, który w zeszłym roku spędziłaś z dala od domu, w pracy. Jeśli ty zażądasz pełnej opieki, oni również jej zażądają. I zależnie od tego, z której strony będzie wiał wiatr, istnieje możliwość, że zwyciężą.

Wendy poczuła, że krew odpływa jej z twarzy. Przegrana nie wchodziła w grę.

– Nikt nie uwierzy, że należy odebrać dzieci matce.

– Zwykle się ich nie odbiera – odparła Tessa. – W innych okolicznościach… – Westchnęła.

– Nie jestem złą matką. – Ogarnęła ją rozpacz. – Widziałaś mnie z dziećmi…

– Nikt nie twierdzi, że jesteś złą matką – powiedziała Tessa uspokajająco. – Z formalnego punktu widzenia matka musi być agresywna, mocno niezrównoważona, uzależniona od narkotyków albo chora umysłowo, żeby sądy rozdzieliły ją z dzieckiem. Jednak zakłada się, że to matka jest głównym opiekunem. W wypadku twoim i Shane'a Juan Perek spróbuje udowodnić, że to Shane jest głównym opiekunem. Jeśli nie zdołamy dowieść, że jest agresywny, mocno niezrównoważony, uzależniony od narkotyków albo chory umysłowo, nie będzie powodu, żeby sąd nie przyznał mu choćby częściowej opieki.

– Choćby? – powtórzyła Wendy.

– Czy Shane jest agresywny, mocno niezrównoważony, uzależniony od narkotyków albo chory umysłowo? – zapytała Tessa.

– Dziś spóźnił się kwadrans po dzieci. Widziałaś – odparła Wendy.

– Raz się spóźnił. – Tessa wzruszyła ramionami. – Ale odprowadza dzieci do szkoły.

– Ja też je odprowadzam – zaprotestowała Wendy. – Czasami.

– Odbiera je, chodzi z nimi do lekarza – ciągnęła Tessa. – Będą mieli przekonujące argumenty, że Shane jest głównym opiekunem. Praktyka wskazuje, że sądy nie lubią oddzielać dziecka od głównego opiekuna. Będą twierdzić, że jeśli dostaniesz dzieci na stałe, wychowają je niańki, a to trochę mniej idealna sytuacja niż wychowanie przez rodzica. Przykro mi, Wendy.

– Niepotrzebnie – oświadczyła Wendy gorąco. – Zrezygnuję z pracy. Zostanę głównym opiekunem.

Tessa uśmiechnęła się pobłażliwie.

– Tak się zwykle dzieje w filmach, prawda? Kobieta, która odniosła sukces, rezygnuje z kariery i wszyscy są szczęśliwi. Ale w życiu to się niekoniecznie sprawdza. Zwłaszcza w twoim wypadku, chyba że Shane zdecyduje nagle, że zamierza samodzielnie zarabiać na życie, ale on upiera się, że nie ma zamiaru, bo już od dawna ma zajęcie, opiekę nad dziećmi.

– Innymi słowy, mam przesrane – westchnęła Wendy.

– Ujęłabym to nieco inaczej – oświadczyła Tessa. – Na pewno zdołamy dogadać się z Shane'em. Czuję, że będzie rozsądny, jeśli i ty będziesz rozsądna.

– Nie ma mowy o rozsądku, jeśli w grę wchodzą dzieci – powiedziała Wendy. Dała znak kelnerowi.

– Wiem, że to trudne. – Tessa wzięła do ręki torebkę. – Zastanów się nad tym. Uwierz mi, bywają gorsze sytuacje.

– Czyżby? Kiedyś mi o nich opowiesz. – Wendy odprowadziła Tessę do drzwi obrotowych. Znieruchomiała. – Powiedz mi jedną rzecz. Byłaś kiedyś zakochana?

– Raczej nie – odparła Tessa.

– Poważnie? Szczęściara z ciebie.

– W mojej branży nie można wierzyć w prawdziwą miłość – wyjaśniła Tessa. – Widzi się zbyt wiele dowodów, że nie istnieje. Ale wkrótce planuję urodzić dziecko. Bank spermy. To jedyne wyjście.

– Szczęściara – powtórzyła Wendy.

To do mnie niepodobne, pomyślała. Taka gorycz jest straszna.


Czarny mercedes jechał powoli wąskim pasem drogi znanej jako Croisette w nadmorskim miasteczku Cannes. Po lewej rozciągał się płaski i niezbyt widowiskowy skrawek morza, z wąziutką plażą, na której w równych odstępach rosły palmy. Po drugiej stronie wznosiły się tandetnie majestatyczne duże hotele. Na ulicy powstał zator, Victory wierciła się niecierpliwie. Nowojorczycy narzekali na korki w Hamptons, ale ruch uliczny na południu Francji okazał się znacznie gorszy. Była tu dosłownie jedna ulica i wszyscy na niej tkwili mimo późnej pory. Dochodziła dziesiąta w nocy. Rozpoczął się festiwal filmowy w Cannes, przyjęcia miały potrwać przez całą noc.

– Jesteśmy prawie na miejscu, madame – powiedział kierowca i się odwrócił. – Jeszcze trzy światła i dotrzemy do portu.

– Dziękuję. – Victory znowu pomyślała o słowie madame. Miała wrażenie, że obudziła się pewnego dnia i wszyscy sprzedawcy i taksówkarze zaczęli nagle nazywać ją madame, całkiem jakby się gwałtownie zestarzała. Trochę wytrącało ją to z równowagi, zwłaszcza że nie miała męża. Panna po czterdziestce była zjawiskiem zupełnie niepojętym w świecie, zwłaszcza w Europie i Anglii, gdzie już młode trzydziestolatki panikowały z powodu tykania biologicznego zegara. Jeśli jednak kobieta odniosła sukces, mogła ustanawiać własne zasady dotyczące tego, jak zamierza żyć.

Ta wolność daje wielką frajdę, pomyślała, wyglądając na punktowe reflektory, które wystrzeliwały w czarne, nocne niebo strumieniami ostrego, białego światła. Dlaczego świat nigdy nie mówił kobiecie o takim szczęściu? To uczucie zapewne nie trwało długo, ale to bez znaczenia. Najważniejsze, by w życiu doświadczyć wszystkiego, wysiłku, smutku, oszałamiającego triumfu. Jeśli człowiek pracował naprawdę ciężko i nie tracił wiary w siebie, był gotów na zmierzenie się z bólem i strachem (banały, naturalnie, ale prawdziwe), czasem miał wyjątkowe szczęście i doczekiwał się takiej nocy jak ta. Pomyślała, że w życiu może się zdarzyć wszystko i każdemu, niekiedy coś dobrego. Trzeba tylko wierzyć, że przydarzy się właśnie tobie.

Samochód pokonał parę metrów i znów stanął, gdy tłum ludzi wyległ na ulicę. Korki nie miały znaczenia, przyjęcie wydawano na jej cześć, mogła się spóźnić. Odetchnęła głęboko, rozkoszując się aromatem skóry unoszącym się w mercedesie. Zapach nowego auta był nieporównywalny z niczym innym, i jeśli miało się okazję go wdychać, należało z niej korzystać. Jak miło, że Pierre Berteuil ofiarował jej na weekend nowego mercedesa (model jeszcze niedostępny w Stanach).

– To pan Hulot, twój kierowca – powiedział tego ranka Pierre, kiedy pan Hulot, w szarym uniformie i czapce szofera, pojawił się na tarasie Hotel du Cap, gdzie jedli śniadanie. Victory pochłonęła dwa croissanty hojnie posmarowane kremowym słonym masłem, osiągalnym jedynie we Francji. – Pan Hulot jest również ochroniarzem, więc możesz czuć się bezpieczna.

– Nie jest tu bezpiecznie? – zapytała.

– Festiwal przyciąga rozmaitych dziwnych ludzi – odparł Pierre. – Nie jest niebezpiecznie, ale musisz uważać. Nie chcemy cię stracić – dodał z lekko lubieżnym uśmiechem.

I tak, oprócz apartamentu w Hotel du Cap (był to jeden z najlepszych apartamentów, w głównym budynku, z widokiem na ogrody, basen i morze i okiennicami, które otwierały się na mały balkonik) miała do dyspozycji również własne auto i ochroniarza.

Założyła nogę na nogę i wygładziła zmarszczki sukni z niebieskiego jedwabiu. Była to jedna z jej ulubionych sukienek, planowała ją zaprezentować na wybiegu podczas nadchodzącego jesiennego pokazu. Ale czy pokaz odbędzie się w Nowym Jorku czy w Paryżu? Musiała porozmawiać o tym z Pierre'em. Chciał, żeby dwa tygodnie w miesiącu Victory spędzała w Paryżu, jednak firma pragnęła ją kreować na amerykańską projektantkę, naturalnie z tańszą, mniej prestiżową linią. Jednak to możliwość zaprojektowania haute couture przekonała Victory do przyjęcia oferty. Była zbyt kusząca, by ją odrzucić.

Victory wiedziała, że ryzykuje. Zmarszczyła brwi, patrząc na uliczny korek. Zycie polegało na ryzyku. Martwiła się, że B et C ma sekretny plan wykupienia jej nazwiska i odsunięcia jej od podejmowania decyzji. W tej branży działo się tak przez cały czas, krążyły dziesiątki opowieści o projektantach, którzy stracili swoje firmy, gdy sprzedali nazwiska korporacjom. Potencjalnie był to pakt z diabłem: człowiek lądował z wielką gotówką, ale mógł stracić prawa do własnego nazwiska, nawet do swojej umiejętności zarabiania pieniędzy. Umowa z B et C przewidywała, że kiedy Victory już przejdzie na ich własność, nie będzie mogła odejść i założyć innej firmy. Z drugiej strony na myśl o haute couture rozjaśniała się niczym bożonarodzeniowa choinka. Każdy projektant marzył o haute couture, a niewielu miało szanse choćby spróbować. Było szczytem, miejscem, gdzie moda stykała się ze sztuką, nie z komercją. Po tygodniach spotkań i analizowania sytuacji wraz z Wendy i Nico, Victory uznała, że chyba warto zaryzykować. Doszła do wniosku, że skoro B et C chce, żeby robiła dla nich taki pokaz, to znaczy, że jej potrzebuje.

Jeszcze nie podpisała umowy, ale przypuszczała, że zrobi to pod koniec tygodnia, kiedy wróci do Paryża. W środę rano leciała do Florencji, żeby odwiedzić trzy rodzinne fabryki tkanin, tak ekskluzywne, że projektant bez znajomości nawet nie mógłby stanąć w ich progu, a w piątek wracała do Paryża. Pierre uparł się, żeby polecieli do Cannes na otwarcie festiwalu filmowego. Na jej cześć urządził na swoim stumetrowym jachcie przyjęcie, na które teraz jechała. Miała nadziejc, że mimo wszystko tam dotrze, jeśli przedrze się przez ten przeklęty korek.

Croisette pełna była kilkunastometrowych billboardów reklamujących rozmaite filmy pokazywane na festiwalu, i nad sobą Victory dostrzegła reklamę letniego przeboju Wendy, futurystycznego thrillera Śmierć na raty. Wendy znakomicie sobie radziła, przynajmniej w pracy. Prosię w sosie niedawno otrzymało dwa Oscary, a Wendy powiedziała, że byłoby wspaniale, gdyby akurat na czerwonym dywanie nie zaczął się jej okres i gdyby nie musiała spędzić reszty wieczoru na wpychaniu sobie papieru toaletowego w majtki. Nico i Victory uznały to za zabawne, Wendy zapewne też by się uśmiała, gdyby nie czuła się aż tak przygnębiona sprawą z Shane'em. To, co jej zrobił, było niepojęte, ale Wendy bardzo dobrze dawała sobie radę. Mieszkała z całą swoją gromadką w Mercerze. Victory doszła do wniosku, że Wendy musi być na krawędzi szaleństwa, nigdy się jednak nie skarżyła. Nawet nie wrzasnęła, kiedy Tyler celowo wylał sok na dywan, bo chciał żurawinowy, a nie pomarańczowy.

– Hej, kolego, w czym problem? – Uścisnęła syna. – Boisz się?

Tyler pokiwał głową, a Wendy powiedziała mu, że od czasu do czasu każdy się boi i że nie ma w tym nic złego. Potem sama posprzątała i poprosiła obsługę hotelową o sok żurawinowy.

– Wybacz, Wendy, ale ja bym nawrzeszczała – oświadczyła Victory z podziwem.

– Wcale nie – odparła Wendy. – Kiedy masz własne dzieci, jest inaczej.

Wszyscy to powtarzali i Victory przypuszczała, że mają rację. Mimo to nie chciałaby doświadczać czegoś podobnego. Znów popatrzyła na billboard.

Tak czy owak, Wendy miała pojawić się w Cannes we wtorek rano, żeby zdążyć na wieczorną premierę swojego nowego filmu. Załatwiła sobie apartament tuż obok Victory w Hotel du Cap. Zamierzały otworzyć drzwi łączące oba apartamenty i urządzić sobie dwudniowe piżamowe przyjęcie. Bardzo kosztowne i wspaniałe piżamowe przyjęcie. Wendy twierdziła, że to jedyna rzecz, której od tygodni nie może się doczekać.

Victory pomyślała, że będą się świetnie bawiły. Wyciągnęła komórkę i wysłała Wendy esemesa: „Jade na imprezę, mijam twój billboard w Cannes. Brawo brawo, przyjeżdżaj szybko".

Nacisnęła „wyślij" i nagle usłyszała stukanie w szybę. Brudna dziewczynka o jasnych włosach, które zwisały jak sprężynki po obu stronach jej twarzy, tłukła w szybę bukietem czerwonych róż. Victory popatrzyła na nią ze smutkiem. Te żałosne dzieci były wszędzie, na ulicach, w restauracjach i sklepach, usiłowały wcisnąć róże turystom. Niektóre maluchy z pewnością nie skończyły jeszcze pięciu – sześciu lat. Co za koszmar. Przez cały weekend Victory zastanawiała się, jaki kraj pozwala małym dzieciom handlować na ulicach, zwłaszcza jeśli jego mieszkańcy zapewniają o swojej miłości do dzieci. Typowa francuska hipokryzja, pomyślała, opuszczając szybę. Z zewnątrz dobiegły ją dźwięki muzyki i odgłosy dzikiego przyjęcia, które musiało się odbywać w okolicy.

Voulez-vous acheter une rose? - zapytała dziewczynka. Patrzyła ciekawsko na wnętrze auta, na suknię i naszyjnik Victory, piętnastokaratowy brylant w kształcie łzy, który Pierre załatwił jej na ten wieczór.

Absolument. Merci - oświadczyła Victory. Otworzyła maleńką torebkę, w której trzymała pięćset euro, czarną kartę American Express, szminkę i puderniczkę, po czym wręczyła dziewczynce banknot o nominale stu euro.

Madame! - wykrzyknęła mała. – Vous etes tres gentile. Et tres belle. Vous etes une gwiazda filmowa?

Non, projektantka mody – powiedziała Victory z uśmiechem. Samochód powoli ruszył do przodu, a dziewczynka przywarła do szyby, drepcząc obok auta.

– Attendez. Samochody! – zawołała z niepokojem Victory.

Dziewczynka wybuchnęła śmiechem, brakowało jej większości przednich zębów. Po chwili zniknęła wśród aut.

Madame. - Pan Hulot pokręcił głową. – Nie powinna pani tego robić. To je zachęca. Teraz otoczą samochód, jak gołębie…

– To tylko dzieci – powiedziała Victory.

– Ale są, jak tak to powiedzieć… jak mali piraci. Dotykają samochodu, pan Berteuil nie będzie zadowolony.

Czyżby chodziło o odciski?

Tant pis - oświadczyła Victory. Jeśli Pierre Berteuil będzie miał coś przeciwko temu, że pomogła małej dziewczynce, to jego problem. Nie była własnością Pierre'a, a jego bogactwo nie oznaczało, że zawsze postawi na swoim. Przypomniało się jej, że użyła niemal tych samych słów dwa tygodnie temu, kiedy zerwała z Lyne'em Bennettem. Na jego wspomnienie wzruszyła ramionami. Znów wyjrzała przez okno, marszcząc brwi. Nie był taki zły…

I przez moment żałowała, że nie ma go tutaj, razem z nią. Ze nie jadą na jej wielkie przyjęcie. Byłoby miło.

Skąd się biorą takie refleksje, zastanawiała się, jednocześnie porządkując rzeczy w torebce. Przez ostatnie dwa tygodnie właściwie nie myślała o Łynie. W chwili, w której zerwali, zniknął z jej umysłu, co musiało być znakiem, że postąpiła właściwie. A jednak czemu to się jej zawsze przytrafiało w związku z mężczyznami? Kiedy kogoś poznawała i zaczynała się z nim spotykać, na początku była nieprawdopodobnie zainteresowana, pełna nadziei, że może nareszcie natrafiła na tego jedynego, a potem nagle się nudziła. Czy tylko ona uważa mężczyzn i związki za nieco monotonne? A może w kwestii związku bardziej przypomina mężczyznę niż kobietę? Zakłopotana zabrała się do obgryzania paznokcia. Tak naprawdę ostatnio zaczęło ją to niepokoić.

Kto by jednak pomyślał, że Lyne Bennett stanie się namolny? Mało kto osiągał takie sukcesy jak on, ale w końcu Victory zaczęła żałować, że Lyne nie przypomina Nico albo Wendy, które również zrobiły karierę, ale nie czepiały się innych i pozwalały im żyć po swojemu. Odkąd uciekła z jego domu na Bahamach do Paryża, Lyne nie chciał się odczepić, bez przerwy dzwonił i nieoczekiwanie wpadał do jej firmy, po czym przesiadywał w gabinecie Victory, czytał gazety i załatwiał sprawy przez komórkę.

– Lyne – musiała to w końcu powiedzieć, gdy trzeci raz zdecydował się do niej wpaść, o czwartej po południu. – Nie masz dokąd pójść? Z kim się spotkać? Nie masz nic do roboty?

– Właśnie to robię, mała. – Wyciągnął swój palmtop BlackBerry. – Oto moje przenośne biuro. Zapomniałaś o rozwoju techniki? Nikt już nie jest przykuty do biurka.

– Technika nie rozwinęła się aż tak, jak można było oczekiwać. – Victory rzuciła mu spojrzenie, które sugerowało, że raczej wolałaby, żeby siedział przykuty za biurkiem.

– Witaj, Lyne – odezwała się swobodnie Clare, wchodząc do gabinetu Victory.

– Cześć, mała – odparł. – Jak ci się układa z tym nowym facetem?

Było to bardzo osobliwe.

– Dużo rozmawiasz z Lyne'em? – zapytała później Victory.

– Jest gadułą. – Clare wzruszyła ramionami. – Czasem dzwoni do ciebie, a kiedy cię nie ma…

– Sam dzwoni?

– No pewnie. A dlaczego nie? Jest całkiem miły. A przynajmniej się stara.

– Nie użyłabym słowa „miły" na opisanie Lyne'a Bennetta – powiedziała Victory.

– Ale jest zabawny, sama przyznaj. Czasem bardzo zabawny. I wygląda na to, że za tobą szaleje. Wpatruje się w ciebie jak w obrazek, a kiedy cię nie ma, bez przerwy pyta, co u ciebie słychać.

Dziwne. Bardzo dziwne, pomyślała Victory.

Potem zdarzył się incydent z hiphopową artystką Venetią, która występowała w jednej z kampanii kosmetycznych Lyne'a. Pewnego popołudnia Lyne, Venetia i jej świta pojawili się bez zapowiedzi w firmie Victory. W innych okolicznościach nie miałaby nic przeciwko temu, stosowała politykę otwartości i milcząco przystawała na to, żeby klienci oraz przyjaciele wpadali o dowolnej porze. Jeszcze parę dni wcześniej Victory z radością osobiście pokazałaby Venetii swoją kolekcję i pożyczyłaby jej dowolny strój. Tego popołudnia jednak w jej gabinecie siedziała Muffie Williams z B et C, co było wręcz ewenementem, i dyskutowały gorąco o następnej wiosennej kolekcji. Victory nie mogła poprosić Muffie, żeby ustąpiła gwieździe, Lyne jednak najwyraźniej tego nie rozumiał.

– Pokaż Venetii tę zieloną sukienkę, mała – upierał się. – No wiesz, tę, która mi się tak podoba.

Muffie patrzyła na Lyne'a, jakby właśnie przejechał jej kotka, a kiedy nie załapał, wstała i zaczęła żwawo zbierać swoje rzeczy.

– Zajmiemy się tym innego dnia, moja droga – zwróciła się do Victory.

– Muffle, bardzo mi przykro – powiedziała Victory bezradnie.

Spiorunowała Lyne'a wzrokiem.

– Co? – zapytał. – Zrobiłem coś nie tak? Nie powinna mi się podobać ta sukienka?

– Jak mogłeś mi to zrobić? – wybuchnęła później. W eleganckich strojach jechali jego autem na imprezę charytatywną w Metropolitan Museum. – Muffle Williams jest jedną z najważniejszych kobiet w branży mody…

– Hej, zamierzałem ci pomóc. Myślałem, że chciałabyś ubierać Venetie. Ona chodzi wszędzie. Mogłaby włożyć jedną z twoich sukienek na rozdanie nagród Grammy…

– Och, Lyne. – Westchnęła sfrustrowana. – To nie ma nic do rzeczy. Chodzi tylko o to, że najwyraźniej nie szanujesz tego, co robię.

– Nie szanuję? – powtórzył. – Uwielbiam to, co robisz, mała. Jesteś najlepsza…

– A gdybym to ja pojawiła się znienacka w twoim biurze? – Wyjrzała przez okno, a potem popatrzyła na Lyne'a z wściekłością. – Przykro mi, Lyne, ale od teraz nie masz wstępu do firmy.

– A, rozumiem – mruknął. – Chodzi o pieniądze, co?

– Pieniądze?

– Tak. Teraz, kiedy masz zarobić dwadzieścia pięć milionów dolarów, uznałaś, że już mnie nie potrzebujesz.

– Nigdy cię nie potrzebowałam. A zwłaszcza nie potrzebowałam twoich pieniędzy. Szczerze mówiąc, Lyne, twoje pieniądze nie są aż takie interesujące.

– A twoje są? – Najwyraźniej nie chciał rozmawiać poważnie. – Usiłujesz powiedzieć, że twoje pieniądze są bardziej interesujące niż moje pieniądze?

– Dla mnie są bardziej interesujące – mruknęła kapryśnie. Niespokojnie poprawiła się na kanapie. – No dobrze, masz – rację. Chodzi o pieniądze. Nie chcę być z mężczyzną, który ma ich tyle co ty. Bo to chodzi o ciebie. Usiłujesz wciągnąć mnie do swojego świata, tyle że ja jestem idealnie szczęśliwa w świecie, który sama sobie stworzyłam.

– No cóż, nie wiem, co odpowiedzieć – powiedział Lyne.

– Posłuchaj. – Postanowiła mu to wytłumaczyć. – Twoje życie przypomina wielkie widowisko na Broadwayu, moje to kameralna niezależna sztuka. Może niezbyt efektowna, ale moja własna, równie interesująca jak twoje show. Nasz związek to próba połączenia tych dwóch spektakli. Rezultat może być tylko jeden: mała sztuka zostanie wchłonięta przez wielkie widowisko. Widowisko będzie szczęśliwe, ale sztuka nie. Nie będzie mogła ze sobą wytrzymać…

– Myślałem, że jesteś projektantką mody – przerwał jej, szczerząc zęby.

Uśmiechnęła się sarkastycznie. Czy ten facet jest w stanie choć raz sobie odpuścić?

– Przecież wiesz, o co mi chodzi…

– Słyszę tylko, że porównujesz mnie do widowiska na Broadwayu. Do mnie trzeba mówić prostym językiem, mała. Zapomniałaś, że ja nie łapię aluzji?

Triumfująco poklepał ją po ręce. Jakiś tydzień wcześniej wściekała się na niego, że uparcie nie chce zrozumieć uczuć innych ludzi, a teraz usiłował ją przechytrzyć i obrócić te słowa przeciwko niej.

– Jak mogę być kobietą sukcesu przy mężczyźnie, który odniósł znacznie większy sukces? – zapytała. – Nie mogę. Jest tak, jakby mój sukces wcale się nie liczył. W tym problem.

– O to ci chodzi? – Uśmiechnął się z wyższością. – A ja myślałem, że wy, kobiety, chcecie być z mężczyzną, który odniósł większy sukces niż wy. Czy to nie o to robicie aferę od dwudziestu lat? Kobiety sukcesu nie mogą znaleźć faceta, bo – większość facetów nie zrobiła takiej kariery jak one, a ci którzy zrobili, nie chcą być z nimi. Czy nie uskarżacie się, że tacy mężczyźni przeważnie wolą słodkie idiotki? Biorąc pod uwagę to wszystko, powinnaś być szczęśliwa, dzieciaku. Uśmiechnęło się do ciebie szczęście, a to szczęście nazywa się Lyne Bennett.

Co za bezczelność, pomyślała, wytrącona z równowagi.

– Prezentujesz myślenie typowe dla początku lat dziewięćdziesiątych, Lyne. Nie znam żadnej kobiety, która odniosła sukces i ma takie poglądy. Większość znanych mi kobiet chce być z mężczyznami, którzy nie odnieśli takiego sukcesu jak one.

– Zęby nimi pomiatać.

– Nie. Zęby nie dać sobą pomiatać. – Odchyliła się. – Nie da się ukryć, że osoba, która ma więcej pieniędzy w związku, ma również kontrolę.

– Możliwe – przytaknął Lyne. – Ale jeśli starczy jej przyzwoitości, nigdy tego nie okaże.

Poruszona, spojrzała na niego. Mimo swojej pyszałkowatości czasem nieoczekiwanie zachowywał się przyzwoicie. Może jednak zbyt surowo go oceniła… W końcu to nie jego wina ani wada charakteru, że był bogaty.

– Wiem, co powiesz – oświadczył. – Chcesz, żebym to ja wszedł do twojego świata. Dlaczego nie zabierzesz mnie do tego domku na wsi, o którym ciągle gadasz?

– Zabiorę – zgodziła się. – Ale mój domek jest wielkości twojego salonu. A może mniejszy.

– Chcesz powiedzieć, że jestem snobem? – zapytał z udawanym przerażeniem.

– Chcę powiedzieć, że będziesz się nudził jak mops. Tam nie ma nic, nie kupisz nawet przyzwoitego sera.

– Dziwne. – Pokręcił głową. – Nie zamierzałem jechać tam z tobą po ser.

– Victory miała nadzieje, że uda się jej uniknąć wyprawy z Lyne'em na wieś. Domek miał nie więcej niż sto czterdzieści metrów kwadratowych, był jej azylem, ukrytym w małej wiosce w północnym Connecticut, gdzie znajdowała się piekarnia, poczta, sklep i stacja benzynowa. Nie było to w żadnym wypadku modne miejsce, w pobliżu nie odbywały się żadne przyjęcia, brakowało nawet porządnej restauracji. To jednak odpowiadało Victory. Kiedy wyjeżdżała na wieś, nosiła stare ciuchy i okulary, czasem przez wiele dni nie myła włosów. Obserwowała przez lornetkę owady i ptaki, za pomocą przewodnika próbując rozróżnić rozmaite rodzaje dzięciołów. Dom stał pośrodku prawie czterohektarowego pastwiska, nieopodal małego stawu i sadzawki. Nocami Victory wsłuchiwała się w odgłosy żabich godów. Zapewne dla innych byłoby to niesłychanie nudne, ona jednak nigdy się tam nie nudziła. Nie mogłaby, w otoczeniu całej tej przyrody. Czy Lyne Bennett potrafi to zrozumieć? Raczej nie. Przyjedzie w jednym ze swoich kaszmirowych swetrów z Etro, po tysiąc dolarów za sztukę, i wszystko popsuje.

Pomyślała, że być może to właśnie jest rozwiązanie. Lyne zobaczy prawdziwą Victory i przestanie się nią interesować.

Lyne chciał, żeby w piątkowy wieczór Wybój zawiózł ich na miejsce, ale Victory się sprzeciwiła.

– Jedziemy moim autem, i to ja prowadzę.

Wydawał się lekko zaszokowany, kiedy podjechała pod jego dom pt cruiserem, ale nie powiedział ani słowa. Zamiast tego demonstracyjnie zapiął pas i odsunął fotel, jakby przygotowywał się do dalekiej drogi.

– Pewnie po sprzedaży firmy kupisz sobie nowe auto – zauważył znacząco.

– Myślałam o tym – odparła, zjeżdżając na ulicę. – Ale w głębi serca jestem praktycznym człowiekiem. Samochód – to w końcu jedynie kwestia próżności, nie inwestycja, prawda? Traci na wartości w chwili, gdy wyjeżdżasz nim z salonu. W przeciwieństwie do biżuterii, mebli czy dywanów, nie możesz sprzedać auta za sumę, którą na nie wyłożyłeś.

– Moja mała potentatka. – Lyne złapał się deski rozdzielczej, kiedy Victory gwałtownie skręciła.

– Nie zapominam o tym, co naprawdę ważne.

– Jak wszystkie kobiety, prawda? To jedna z tych nudnych zasad, którymi się kierujecie. Może nie powinnaś zapominać o rozrywkach?

– Nie zapominam, dlatego mam ciebie – odparła.

Lyne wyciągnął rękę i zaczął bawić się pokrętłami na środkowej konsoli.

– Szukasz czegoś? – odezwała się Victory.

– Zastanawiam się, czy masz tu klimatyzację.

– Tak, ale jej nienawidzę. Nawet jeśli na zewnątrz jest ponad trzydzieści stopni, jeżdżę z opuszczonymi szybami. – I na dowód tego odkręciła szybę, a ciepłe powietrze uderzyło Lyne'a w twarz.


Weekend okazał się kompletną katastrofą dopiero w sobotni wieczór. Do tego czasu Lyne wychodził ze skóry, żeby pokazać, że ma też inne, bardziej zrelaksowane oblicze. Mogło to pośrednio wynikać z tego, że w promieniu czterdziestu pięciu kilometrów nie było zasięgu, więc jego komórka nie działała. W sobotni poranek wybrali się na miejscowy targ. Zamiast patrzeć na króliki i koguty, Lyne wciąż wbijał wzrok w aparat telefoniczny.

– Jak to możliwe, że nie ma tu zasięgu? – pytał wciąż. – Korzystałem z tego telefonu na wysepce na wybrzeżu Turcji, a nie mogę zadzwonić w Connecticut?

– Skarbie, to uskarżanie się na brak zasięgu jest nużące – powiedziała Victory. – Musisz sobie odpuścić.

– OK – powiedział. Dzielnie wsunął palec do klatki koguta, który natychmiast go dziobnął. – Jezu! – Lyne pomachał palcem. – Co to ma być? Nie ma zasięgu, za to są krwiożercze kurczaki.

– Chodź, obejrzymy zawody traktorów.

– W tych butach? – Uniósł stopę. Miał na sobie kosztowne włoskie mokasyny.

– Hej, uważaj! – zawołała kobieta w dziwacznej sukience, siedząca okrakiem na koniu. Lyne odskoczył i wdepnął w nawóz, zdaniem Victory krowi. Uśmiechnął się bohatersko i ograniczył jedynie do spoglądania na swój but co piętnaście sekund.

– A oto John na pięciokonnym ciągniku ogrodowym, pierwsza próba dwieście kilo – obwieścił spiker przez mikrofon.

– Uwielbiam to, a ty? – zapytała Victory.

Odwróciła ku niemu głowę, żeby potwierdził, ale Lyne najwyraźniej zniknął. Niech go diabli, pomyślała. Był jak dziecko, które bez przerwy odbiega i gdzieś się gubi. Skrzyżowała ręce na piersi. Nie zamierzała go szukać. Był dorosłym człowiekiem, a ona nie była jego matką.

Patrzyła, jak traktor ciągnie obciążenie i czuła coraz większą irytację. I nagle usłyszała głos spikera:

– Oto Line, albo Lynn, nie bardzo wiem, jak się to wymawia, pierwsza próba dwieście kilogramów…

Niemożliwe. A jednak. Lyne siedział okrakiem na traktorze i katował silnik, usiłując pokonać błotnisty tor. Dojechał do linii mety, a Victory zaczęła wiwatować, myśląc o tym, że Lyne jest tak nastawiony na rywalizację, że musi wziąć udział w każdych zawodach, jakie mu się nawiną.

Lyne dotarł do półfinałów i odpadł, kiedy dym zaczął wydobywać się z silnika jego traktora podczas próby pociągnięcia czterystu kilogramów.

– Widziałaś to, mała? – spytał bez tchu, dumny z siebie. – Pokazałem miejscowym, nie?

– Skąd masz traktor? – chciała wiedzieć.

– Kupiłem od jednego z farmerów za dziesięć tysięcy.

– Co z nim zrobisz, do cholery?

– A jak myślisz? Oddałem mu. Teraz to mój nowy najlepszy przyjaciel. Powiedziałem, że kiedy przyjadę tu następnym razem, odwiedzę jego farmę i sobie pojeżdżę.

Tego wieczoru przygotowała na kolację pieczonego kurczaka. Lyne nie mógł przestać gadać o zawodach i o tym, jak załatwił miejscowych. Uważała, że to zabawne, dopóki nie zaczęła robić sosu do mięsa. Lyne, nadal przejęty swoimi popisami na traktorze, oświadczył, że zna świetny przepis na sos, autorstwa swojej matki. Nalał do rondla czerwonego wina, a potem sosu Worcester. Nagle Victory poczuła, że ma dość i na niego wrzasnęła. Lyne przez moment stał nieruchomo, oszołomiony, a po chwili cisnął łyżkę do zlewu.

– Jak śmiesz? – Victory podniosła łyżkę niezgody. Potrząsnęła nią przed nosem Lyne'a. – Nie możesz zachowywać się w taki sposób w moim domu.

– Dobra – powiedział. – Chyba faktycznie chcesz być sama, może się lepiej stąd wyniosę. Zadzwonię po Wyboja i powiem mu, żeby mnie stąd zabrał.

– To dobry pomysł – przytaknęła.

Przyjazd zajął Wybojowi dwie i pół godziny. W tym czasie Victory i Lyne niemal ze sobą nie rozmawiali. Victory próbowała zjeść kurczaka, ale był wyschnięty i utykał jej w gardle. Właśnie wtedy należało się pogodzić, wtedy jedno z nich powinno przeprosić, ale najwyraźniej nie chciało się im wysilać.

– Tak pewnie będzie lepiej – powiedziała, kiedy wychodził.

– Jak sobie chcesz – odparł zimno.

Znowu zamknął się w skorupie obojętności, a ona nie próbowała go z niej wyciągać.

– Zerwaliście z powodu sosu? – wykrzyknęła później Wendy przez telefon.

– Zawsze chodzi o drobiazgi, prawda? – Victory rozejrzała się po swoim domku. Powinna czuć niebiański spokój, teraz, kiedy nareszcie wrócił porządek, ale dom wydawał się jej pusty i smutny. – Och, Wendy, jestem do dupy – westchnęła. – Zachowałam się jak kompletna gówniara. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Spanikowałam. Po prostu nie mogłam na niego patrzeć tu, w swoim domu.

– Dlaczego do niego nie zadzwonisz?

– Chyba nie powinnam. Teraz jest za późno, na pewno mnie nienawidzi albo uważa za wariatkę. Ma powody.

Mimo to sądziła, że prędzej czy później Lyne się do niej odezwie. W przeszłości zawsze dzwonił. Tym razem jednak tego nie zrobił. Minęły dwa dni, później cztery, i wtedy postanowiła o nim zapomnieć. Nieważne, to bez znaczenia.

A jednak przerażała ją ta straszliwa umiejętność natychmiastowego odseparowywania się od mężczyzny i swoich uczuć do niego. Co z oczu, to z serca. To faktycznie było takie proste.

Czy inne kobiety też tak czuły? Wendy nie, Nico również nie. Mimo romansu Nico nadal kochała Seymoura. Jednak coś się działo z Victory, choć była w wielu związkach i doświadczyła również wielu rozstań. Początkowo to okropnie bolało, myślała, że nigdy się z tego nie otrząśnie. Potem jednak nauczyła się rozwagi. Cierpiała jedynie dlatego, że mężczyzna niszczył jej marzenie o związku. Rozumiała, że to tylko kwestia urażonej próżności, samolubnego przekonania, że każdy facet, z którym była, powinien ją kochać, że wszechświat jest jej to winien. Jednak miłość nie należy do niezbywalnych praw człowieka i niektórym kobietom przez całe życie nie trafia się ani jeden mężczyzna, który by je naprawdę kochał. Ona zapewne jest jedną z nich. Zresztą dotyczy to również mężczyzn. Pomyślała, że powinna zaakceptować tę prawdę, choćby bardzo bolesną. Nikt nigdy nie twierdził, że życie będzie proste. Mogła się z tym pogodzić, nie poddawać się, poza tym miała swoją pracę.

Znowu wyjrzała przez szybę mercedesa. Samochód chyba minął jeszcze jedną ulicę, i nareszcie pan Hulot włączył kierunkowskaz, żeby skręcić w lewo, na drogę do portu. O to właśnie chodzi, pomyślała. Przyjęcie urządzono w uznaniu jej i jej talentów, wszystkiego, na co tak ciężko pracowała.

Auto toczyło się powoli po wąskiej betonowej drodze, aż w końcu znieruchomiało przed lśniącym białym jachtem, na którym iskrzyły białe światła. Na końcu trapu stali dwaj krzepcy mężczyźni w marynarskich ubraniach i z tabliczkami w rękach. Z boku czaiła się grupka ochroniarzy z krótkofalówkami, a przodu gromada paparazzich tłoczyła się za pomarańczową policyjną barierką. Flesze były oślepiające, a w ich białym świetle Victory rozpoznała słynną parę gwiazd filmowych, które trzymały się za ręce i profesjonalnie machały.

Victory wysunęła się z auta i pochyliła, by wygładzić rąbek sukni. Nagle uwaga paparazzich skupiła się na niej. Victory znieruchomiała i uśmiechnęła się do fotografów. Część z nich znała z Nowego Jorku.

– Hej, Victory? – wrzasnął jeden. – Gdzie Lyne? Wzruszyła ramionami.

– Podobno w Cannes… – zawołał ktoś inny.

– Jest tu jego jacht – powiedział jeszcze jeden.

Lyne tutaj? W Cannes? Jej serce zabiło gwałtownie. Nie, pomyślała, to niemożliwe. A nawet jeśli, to zapewne nie przybył sam… I nie ma to żadnego znaczenia. Gdybym tylko odniosła troszkę większy sukces, pomyślała, wędrując po trapie i znów pozując paparazzim, którzy błagali ją, żeby się odwróciła. Może jeśli będę ciężej pracowała, zarobię więcej pieniędzy i moja firma jeszcze bardziej się rozrośnie… Może wtedy pojawi się mężczyzna, który naprawdę mnie pokocha.

– Wendy? – wykrzyknął Selden Rose. – Wendy, to ty?

A jak ci się wydaje, pomyślała Wendy z irytacją. Zauważyła Seldena kątem oka, kiedy zeszła na dół porozmawiać z kierownikiem hotelu o dodatkowym pokoju dla Gwyneth. Liczyła na to, że uniknie spotkania, ale Selden nagle uniósł wzrok znad gazety, a na jego twarzy pojawiło się radosne zaskoczenie. No tak, teraz nie miała go jak minąć. Będzie się musiała przywitać. Jeśli tego nie zrobi, Selden rozpowie wszystkim, że potraktowała go z góry.

– Witaj, Selden. – Podeszła do stolika. Co on do cholery robi w hotelowym barze Mercera o dziewiątej rano w niedzielę? Czyżby popijał Krwawą Mary? Z selerem naciowym, plasterkiem cytryny, trzema oliwkami i słomką?

Selden Rose popija Krwawą Mary przez słomkę, zdumiała się złośliwie. Ile on ma lat, dwanaście?

Wstał. Mimo tej słomki wyglądał niepokojąco seksownie, z dość długimi brązowymi włosami i w okularach w szylkretowych oprawkach. Uroczo, doprawdy.

– Masz ochotę na drinka? A może na latte} - dodał. – Wyglądasz, jakbyś jej potrzebowała.

Natychmiast się najeżyła.

– Aż tak źle wyglądam? – warknęła.

– Nie, Wendy, wcale nie…

– Coś ci wyjaśnię, Selden – powiedziała ostrzegawczo. – Jeśli chcesz coś wiedzieć o kobietach, zwłaszcza o takich kobietach jak ja, to wiedz, że nigdy nie powinieneś im mówić, – że wyglądają tak, jakby potrzebowały drinka, operacji cycków albo pieprzonej latte.

– Rany, Wendy. – Zaskoczył go ten atak. – Nie chciałem… Wyglądasz świetnie, jak zawsze…

– Świetnie? – powtórzyła, lekko rozwścieczona.

– I na pewno nie musisz operować sobie biustu. To znaczy… – wybąkał pod jej miażdżącym spojrzeniem. – Powiedziałem, że przydałaby ci się kawa, w nadziei, że usiądziesz i napijesz się ze mną.

Podsunął jej krzesło.

Wendy patrzyła na niego podejrzliwie. A co tam, pomyślała, odrzucając włosy za ramiona. W końcu nie miała nic innego do roboty. Usiadła.

– No i? Jak leci, Selden?

– Świetnie…

– W Nowym Jorku i Los Angeles wszystkim świetnie leci, zwłaszcza w naszej branży. Zauważyłeś, Selden?

Ja…

– To cię nie niepokoi, Selden? Nie wydaje ci się… podejrzane?

– Jeśli patrzysz na to w ten sposób… – zaczął.

– Patrzę.

Selden bawił się słomką.

– Ale tobie naprawdę świetnie leci. Prosię w sosie dostało dwa Oscary.

– Nie jako najlepszy film.

– Przecież to komedia, Wendy – powiedział cierpliwie. – Ostatnią komedią, która dostała Oscara w kategorii najlepszy film, było Wożąc panią Daisy. Pod koniec lat osiemdziesiątych. Przecież wiesz, jak to działa.

– Wiem – odparła ostro i ugryzła się w język. Czemu była dla Seldena taka niemiła? Popatrz tylko na niego, pomyślą- ła, biorąc do ręki serwetkę. Z tą łagodną twarzą i przydługimi włosami wygląda raczej na profesora uczelni niż na rekina z branży filmowej. Mogła to być celowa próba wprowadzenia w błąd partnerów w interesach i ukrycia swojej prawdziwej natury. Z drugiej strony mogło to oznaczać, że Selden Rose jest taki sam jak wszyscy inni i chce młodziej wyglądać. Czy naprawdę jeszcze rok wcześniej się go bała? Może kiedy spełnia się naj – gorszy koszmar, człowiek nabiera dystansu do innych spraw.

Pomyślała, że musi zadzwonić do Nico i opowiedzieć jej o spotkaniu z Seldenem.

– Co tutaj robisz? – spytała, próbując się uśmiechnąć.

– Mieszkam tuż za rogiem. Przychodzę tu w każdą niedzielę na śniadanie – odparł. – Samotność daje mi się we znaki wyłącznie w niedzielne poranki. Nie ma nic bardziej przygnębiającego niż przyrządzanie sobie jajecznicy na bekonie. – Uśmiechnął się słodko, a Wendy znów zapatrzyła się na jego włosy. Dlaczego tak się wyprostowały? Miała nadzieję, że Selden nie traktuje ich prostownicą.

– Jestem pewna, że bez problemu mógłbyś znaleźć dziewczynę, Selden – powiedziała stanowczo, nie dając się nabrać na tę opowiastkę samotnego kawalera z odzysku. – Odniosłeś sukces, nie masz dzieci, jesteś… – urwała – atrakcyjny.

– Naprawdę tak uważasz? – Najwyraźniej ten komplement sprawił mu przyjemność. Wręczył jej menu. – Powinnaś zamówić suflet serowy. Jest pyszny. Tak czy owak, to nie takie proste. – Usiadł wygodniej na krześle.

Wendy pokiwała głową i zaczęła przeglądać menu.

– Suflet czy związek? – zapytała, mając nadzieję, że mówił o suflecie. – Czy to nie za wczesna pora na dyskusje o związkach? – Oddała mu menu.

– Masz rację – przytaknął. – Pogadajmy o tobie. Co tutaj robisz? – spytał niewinnie. – Mieszkasz gdzieś z dala od centrum?

– No i znowu rozmawiamy o związkach.

– Naprawdę?

– Tak, teraz tutaj mieszkam. I tyle – odparła. Rozejrzała się z zakłopotaniem, czując ukłucie seksualnego podniecenia. Z jakiegoś niepojętego powodu Selden Rose ją pociągał, nic nie mogła na to poradzić. Założyła nogę na nogę i owinęła stopę wokół kostki drugiej nogi, jakby ten gest pomagał tłamsić niechciane pragnienia.

– Naprawdę? – zapytał Selden. Czyżby w jego glosie usłyszała żądzę? Czy tylko ją sobie wyobraziła? Jakby chcąc ocenzurować własne uczucia, zmarszczył brwi. – A więc jednak nie ułożyło ci się z mężem.

– Nie. – Pokręciła głową. – Pewnie od początku miałeś rację. Powiedziałeś, że jeśli ktoś raz zdradził, zrobi to ponownie.

– Przykro mi, Wendy, z twojego powodu, jeśli cię to unieszczęśliwia. – Umilkł, a potem dodał coś zdumiewającego. – Ale ja jestem zadowolony.

Popatrzyła na niego z osłupieniem. Naprawdę tak powiedział? Oblała się rumieńcem, czuła, że kręci się jej w głowie. Na pewno nie miał na myśli tego, co powiedział. Powinna to zignorować…

– Pewnie nie będziesz chciała, ale pomyślałem, że któregoś dnia moglibyśmy pójść razem na kolację – wyjaśnił.

– To znaczy…?

– To znaczy na randkę – oświadczył śmiało. – Chyba nadal tak się to nazywa. Chociaż to trochę zabawne, żeby ludzie w naszym wieku chodzili na randki.

– Ja i ty? – spytała z przerażeniem. Nie chciała, żeby to tak wyszło, ale była do tego stopnia zaskoczona, że nie wiedziała, co mówi. Zastanawiała się, kiedy ostatnio jakiś mężczyzna zaprosił ją na randkę. Czy w ogóle kiedyś ktoś ją zaprosił?

– Jeśli nie zechcesz, zrozumiem – powiedział Selden. – W końcu razem pracujemy…

Czy gdyby poszli na randkę, znaczyłoby to, że się ze sobą prześpią? Znowu poczuła podniecenie. Nie, to później. Nie powinno się uprawiać seksu na pierwszej randce.

Wciąż kręciło się jej w głowie.

– Nie, nie, Selden – zapewniła go pośpieszenie. – To znaczy jasne. Bardzo chętnie zjem z tobą kolację. Teraz już mogę. Dzieci nie są ze mną każdego dnia.

– Nie? – zapytał.

Wzruszyła ramionami, chcąc zmienić temat. Randka z nim to jedno, ale opowiadanie mu o tej żałosnej sytuacji nie wchodziło w grę.

– Nie masz dzieci, prawda?

– Chciałem… – Wydawał się zakłopotany. – Ale nie mogę.

– Nie możesz? – Była zdumiona.

– Próbowałem z pierwszą żoną. Przeprowadziliśmy wszystkie testy i okazało się, że to ja mam problem. Niezbyt dobrze to przyjęła. Zdradzała mnie, dowiedziałem się, no to i ja ją zdradziłem.

– To koszmarne – jęknęła Wendy.

– Koszmarne bagno, fakt – zgodził się. – A druga żona… Powiedzmy, że ożeniłem się z kompletnym przeciwieństwem pierwszej żony. Nie byliśmy małżeństwem wystarczająco długo, żebym się zorientował, czy chciała dzieci, ale jestem przekonany, że z pewnością nie. Zresztą i tak nie byłem dla niej dość bogaty.

– Takie kobiety nadal istnieją? – zapytała z przerażeniem.

– Owszem. – Selden odgarnął włosy z czoła. – Ale to moja wina. Byłem głupi. Była supermodelką, a ja dopuściłem do tego, żeby moja próżność wzięła górę nad zdrowym rozsądkiem.

– Przynajmniej się zreflektowałeś – powiedziała Wendy życzliwie. Ulżyło jej, że rozmawiają o nim, a nie o jej problemach ani o perspektywie randki. – Większość mężczyzn uważa, że zdobycie supermodelki rozwiąże ich wszystkie problemy.

– To dopiero początek problemów – oświadczył Selden zagadkowo.

Wendy pokiwała głową i usiadła wygodniej. Była pod wrażeniem. Nic nie wpływa lepiej na samopoczucie kobiety niż zaloty mężczyzny, który był z supermodelką i ją odrzucił. To bardzo krzepi. Oznacza, że facet ma prawidłową hierarchię wartości. Przez chwilę wpatrywała się w jego twarz. Czyżby Selden faktycznie był taki przyzwoity? A może popełniała błąd i to wszystko… było jakąś sztuczką… żeby… żeby co, zastanowiła się. Jeśli usiłował zaciągnąć ją do łóżka, czy to faktycznie było takie straszne?

– Co teraz robisz? – zapytał znienacka. – Miałem się przejść po Soho. Wybierzesz się ze mną?

– Czemu nie?

Nagle uznała, że perspektywa spaceru z Seldenem Rose'em to uroczy pomysł na spędzenie poranka. Przynajmniej nie będzie sama.

Selden zapłacił rachunek i wstali.

– Zapomniałem cię o coś spytać – odezwał się nagle. – Czemu mieszkasz w Mercerze? Czy to nie twój mąż powinien tu trafić?

Wendy znowu poczuła się jak frajerka. Przypomniała sobie wczorajszą rozmowę z Tessą Hope.

– Powinien. Ale to nietypowa sytuacja. Musiałam oddać mieszkanie mężowi.

– Jezu, Wendy – mruknął Selden. – Sporo przeszłaś. – Przytrzymał jej drzwi. – Jeśli potrzebujesz mieszkania, być może zdołam ci pomoc. Mam świetnego agenta.

– Dzięki – powiedziała. – Być może skorzystam.

Wychodząc z hotelu, pomyślała o tym, jaki miły jest Selden i jak przyjemnie, dla odmiany, spędza się czas w towarzystwie takiego mężczyzny. Miły! Kto by pomyślał, że właśnie ta cecha stanie się dla niej najbardziej pożądaną w mężczyźnie?


Trzy godziny później Wendy i Selden jechali windą towarową do jego loftu. Wcześniej zdążyli przejść całą drogę do rzeki Hudson i z powrotem. Po raz pierwszy od wielu tygodni Wendy całkiem nieźle się bawiła, nawet zapomniała o Shanie i jego przerażających żądaniach. Tak dziwnie i podniecająco było spacerować w niedzielę z mężczyzną, który nie był jej mężem, zachowywać się z nim jak para, zaglądać do rozmaitych sklepów i wstępować do kawiarni na jeszcze jedną kawę. Wendy kupiła sukienkę dla Chloe, pluszowego dinozaura (wybranego przez Seldena) dla Tylera i kurtkę dla Magdy, a przez cały ten czas rozmawiali, jakby wiedzieli, że w chwili, w której przestaną, będą w końcu musieli się rozstać. Kiedy znów dotarli na West Broadway, wbiła wzrok w chodnik. Nie chciała odchodzić, ale nie wiedziała, co mogliby jeszcze robić. Wtedy on powiedział:

– Chcesz zobaczyć moje mieszkanie? Mógłbym ci dać numer do agenta.

– Byłoby świetnie – odparła, rozluźniona i nagle znów radosna.

– Muszę cię uprzedzić, że nie jestem specem od dekoracji wnętrz.

– Ja też nie. – Zerknęła na niego ukradkiem. On też na nią patrzył i oboje, zakłopotani, natychmiast odwrócili wzrok. Pomyślała, że w tym spojrzeniu było wszystko, co powinni wiedzieć. Mówiło: „Chcę iść z tobą do łóżka, natychmiast. Mam nadzieję, że ty też tego chcesz". Nie doświadczyła tego od po- nad piętnastu lat, odkąd nie była sama. Dziwne, jak wszystko wróciło: zaschnięcie warg, uczucie, że wnętrzności zdają się wisieć na sprężynach. Lęk i podniecenie związane z perspektywą poznania nowego terytorium. Inne ciało, nowy penis, nadzieja, że seks nie okaże się rozczarowaniem… Skrzywiła się.

– Coś nie tak? – spytał Selden.

– Nie – odparła. – Wszystko w porządku.

– Nie martwisz się o dzieci? – zapytał. Jazda windą nie chciała się skończyć. Tak to już było z tymi starymi windami, wlokły się niemiłosiernie.

– Zawsze się martwię – powiedziała. – Ale nic im nie będzie. Shane przyprowadzi je dopiero o piątej. – Zrobiłam to, pomyślała, i cofnęła się o krok. W zasadzie oznajmiła na głos, że ma cztery wolne godziny, które może przeznaczyć na uprawianie seksu.

– Co Shane robi z nimi przez cały dzień? – zapytał Selden.

– Zabiera je do stajni… Moja starsza córeczka ma kucyka. I do parku, i czasem na jakieś przyjęcie urodzinowe ich kolegów.

– Daje sobie radę sam? Wendy pokiwała głową.

– To gnojek, ale dobry ojciec. Niestety.

Winda się otworzyła i wyszli do dużego holu ze ścianą z zielonych luksferów. Na podłodze leżał beżowy orientalny dywan.

– Ładnie – powiedziała Wendy ostrożnie.

– Jeszcze nic nie widziałaś. – Popchnął drzwi w ścianie z luksferów. Otworzyły się na duże, puste pomieszczenie. Mieszkanie Seldena było znacznie większe niż jej, salon i kuchnia miały z pewnością ponad dwieście trzydzieści metrów kwadratowych. Selden nie kłamał, faktycznie nie był specem od dekoracji wnętrz. Na środku pokoju stal długi drewniany stół i osiem krzeseł; pod ścianą okien upchnięto samotną sofę i szklany stoliczek. I tyle. Wendy nie była pewna, co powiedzieć. – Jest…

– Pusto, prawda? – Ruszył do kuchni. – Wciąż sobie powtarzam, że kupię meble, albo przynajmniej zatrudnię dekoratora wnętrz. Ale wiesz, jak to jest. Ciągle masz coś na głowie i odkładasz to z dnia na dzień i zanim się zorientujesz, mijają dwa lata.

– Masz łóżko? – zapytała.

– Mam. I duży telewizor z płaskim ekranem w sypialni. Oglądam swoje programy w łóżku.

Poszła za nim do kuchni, a jej kroki na drewnianej posadzce roznosiły się echem po wielkim pomieszczeniu. Nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że Selden Rose, agresywna, wpływowa szycha z branży rozrywkowej, tak właśnie mieszka. Nic się nie wie o ludziach, dopóki się ich nie pozna, pomyślała. Musiał jej ufać, skoro nie bał się, że Wendy pobiegnie do Splatch-Verner i napapla o jego dziwacznym pustym mieszkaniu. Nagle wyobraziła sobie Seldena na łóżku, samego, tylko w szlafroku, z pilotem w dłoni, jak ogląda materiał zdjęciowy z rozmaitych swoich programów. W smutku i bezbronności Seldena w jej wizji było także coś, co potrafiła zrozumieć.

– Mam butelkę zimnego szampana – zawołał Selden i otworzył drzwi lodówki. – To cristal. Victor dał mi go w zeszłym roku.

– Jeszcze go nie wypiłeś? – Stanęła za nim.

– Chyba czekałem na wyjątkową okazję – odparł i odwrócił się z butelką w dłoni, tak że niemal wpadli na siebie.

– Przepraszam – powiedziała Wendy.

– Ja nie, Wendy. Ja… – Nie skończył zdania, bo nagle się pochylił i zaczął ją całować.

To było cudowne, rzucili się na siebie. Selden przerwał tylko na chwilę, żeby odstawić butelkę. Nie przestając się całować, zaczęli ściągać z siebie ubrania, a Selden popychał ją ku sofie w salonie.

– Moje piersi… – wyszeptała. – Mój brzuch… Mam troje dzieci…

– Mam to gdzieś – odparł gorąco.

Godzinę później jeszcze się kochali, kiedy usłyszała dzwonek swojego telefonu, przenikliwie świdrujący w pustej przestrzeni.

– Mój telefon… – powiedziała.

– Musisz odebrać?

– Nie wiem…

Telefon przestał dzwonić, a kilka sekund później ćwierknął sygnał poczty głosowej.

– Lepiej sprawdź. – Selden zsunął się z niej. – Nie ma sensu się denerwować.

Wstała z łóżka, gdzie w końcu trafili, i nago poszła do salonu, po torebkę zostawioną na stoliku. Zaczęła w niej szperać w poszukiwaniu telefonu.

– Mamo, gdzie jesteś? – spytała Magda skrzekliwym, oskarżycielskim szeptem, który przeraził Wendy. – Gdzie jesteś? Mamy pryszcze. I wymiotujemy…


Promień napastliwie jaskrawego słońca wpadł przez otwarte drzwi balkonowe, wdrapał się na łóżko i dotarł do twarzy Victory. Natychmiast otworzyła oczy.

Usiadła i od razu opadła na poduszki, jęcząc cicho. Miała wrażenie, że jej głowę zrobiono z betonu i ściśnięto w imadle.

No nie. Czy jeszcze nie wytrzeźwiała?

Dlaczego okiennice są otwarte?

Hm. Pewnie je otworzyła, kiedy dotarła w nocy do pokoju. Teraz, po zastanowieniu, przypomniała sobie, jak stała na balkonie, wyglądała na morze, a księżyc odbijał się w wodzie, oświetlając drobne fale, które migotały niczym iskierki. Najlepiej jednak zapamiętała następujące zdanie: „Tu wcale nie jest ładniej niż w Hamptons, wiesz? Tyle że Francuzi strasznie się snobują". Tylko do kogo to mówiła? Nie do Pierre'a… Może do Lyne'a Bennetta? Czy widziała się wczoraj z Lyne'em? Jego twarz stawała jej przed oczyma, a dookoła inne twarze, całkiem jakby zauważyła w szkolnym albumie czyjąś fotografię wykonaną podczas występu chóru. Pamiętała go w smokingu i czarnej muszce, wydawał się niesłychanie rozbawiony.

Nagle usiadła, jakby coś ją ugryzło. To nie był Lyne, tylko tamten aktor. Francuski gwiazdor, którego poznała… w hotelu… późno w nocy… Cudownie, że Francuzi mają własne gwiazdy filmowe, pomyślała. Ten miał wielki nos, chociaż wydawał się stosunkowo młodym gwiazdorem. Chyba nie wylądował w jej pokoju? Takie rzeczy przytrafiały się jej już wcześniej, kiedy się budziła i odkrywała ludzi śpiących na krzesłach albo na podłodze, raz nawet znalazła faceta w wannie. Ale to było w Los Angeles, gdzie tego typu rzeczy dzieją się chyba przez cały czas.

Przeczołgata się na brzeg łóżka i omiotła wzrokiem pokój. Wydawało się, że raczej nie zaplątały się tu żadne osobniki. Z ulgą przysiadła na pośladkach. A jednak miała wrażenie, że z tym młodym człowiekiem wiąże się coś niezbyt przyjemnego. Czy z nim spała? A może go obraziła? Zdaje się, że dyskutowała o jego nosie i o tym, że jest większy od przeciętnych i że gdyby był amerykańskim aktorem, musiałby dać sobie obciąć czubek. Może stąd jej niepokój? Wątpiła jednak, żeby Francuz obraził się z powodu komentarzy na temat nosa.

Francuzi wydawali się dumni ze swoich nosów, twierdzili, że potrafią wyprawiać z nimi takie rzezy, jakie Amerykanom nawet nie przyszłyby do głowy.

Hm, pomyślała. Postanowiła wypić kawę. Kawa mogła pomóc jej pomyśleć. Victory podniosła słuchawkę.

Cafe au lait, s'il vousplait - powiedziała.

– Dziń dobhy, madame. Obawiam się, że obsługa hotelowa mosze się zjawić dopieho za godzinę.

Une heure? – powtórzyła z przerażeniem. – Na zaparzenie kawy?

– Tak, madame. Dziś hano jesteśmy bahdzo zajęci.

– Co to za hotel? – spytała ze złością. – Przecież tu nawet nie ma tylu pokoi.

– Hestauhacja jest bahdzo przyjemna, madame. Baaaahdzo. Z widokiem na mosze.

– Tu wszystko jest z widokiem na morze – westchnęła zirytowana. – I czy wreszcie moglibyście przestać nazywać mnie madame} Nie jestem mężatką. – Odłożyła słuchawkę i wściekła klapnęła na łóżko. Za dwa tysiące dolarów dziennie człowiek mógłby dostać rano filiżankę kawy!

O rety. Jej głowa… Naprawdę nie czuła się dobrze, i miała powód. Najpierw było to przyjęcie na jachcie Pierre'a, gdzie wypiła sporo szampana (jak wszyscy), bo było co czcić. Potem wróciła do hotelu i znów się trochę napiła, bo nagle już nie było czego czcić…

O rany. Ta scena na jachcie. Nagle stanął jej przed oczyma Pierre Berteuil i jego zmarszczona w gniewie twarz. Co takiego powiedziała, że się wkurzył? A może nie był zły na nią? Może rozzłościł się na kogoś innego. Zaczynała pojmować, że Pierre był jednym z tych bogaczy, którzy miewali napady wściekłości. Na pewno cierpiał z powodu kaca tak samo jak ona. Pewnie też niewiele pamiętał.

Rozległ się brzęczyk i podskoczyła, po czym wypełzła z łóżka, żeby otworzyć. Może jednak pojawiła się obsługa z kawą. Victory z nadzieją otworzyła drzwi, ale to była tylko pokojówka. Trzymała gazety i ręczniki, a na jej twarzy widniała dezaprobata.

Madame - prychnęła i wręczyła Victory gazety.

O co jej chodzi, zastanawiała się Victory. Te stare Francuzki były bardzo dziwne. Pokojówka poszła do łazienki i odkręciła wodę, a Victory wróciła do łóżka przejrzeć gazety. We Francji projektanci mody byli równie popularni jak gwiazdy filmowe i gazety opisały przyjęcie na jachcie Pierre'a, delektując się szczegółami rzekomo panującej tam nieopisanej dekadencji. Wystąpił Robbie Williams (ale zaśpiewał tylko dwie piosenki, i to nie hity), gościom podano dom perignon i kawior z bieługi (prawda), przyszła Jenny Cadine (ale zniknęła po godzinie, wymawiając się zmęczeniem), podobnie jak książęta William i Harry (powinien być w szkole!, pomyślała Victory). „Viva La Victory!" obwieszczał jeden z nagłówków tuż nad zdjęciem Victory tańczącej na stole.

O Boże, pomyślała, i uważniej przyjrzała się zdjęciu. Zadarła na nim stopę, najwyraźniej spadł jej but. Nic dziwnego, że pokojówka miała taką minę. Niezbyt to profesjonalne, tańczyć na stole bez buta, ale ktoś musiał to zrobić… Jej francuski pozostawiał sporo do życzenia, o ile jednak dobrze rozumiała tekst, imprezę okrzyknięto nadzwyczajnym sukcesem. Może jednak nie ma się czym przejmować.

Wściekła twarz Pierre'a wracała do niej jak fragment filmu. Rufa jachtu zamieniła się w dyskotekę, z obowiązkowym pokazem laserów. Victory pomyślała, że Pierre jest przystojny, ale tylko kiedy się nie złości. Gdy się gniewa, jego twarz marszczy się jak przegotowany ziemniak. Chyba ktoś powinien mu o tym powiedzieć.

Zaczęło jej łupać w głowie. Nie pozostawało jej nic innego jak zejść do restauracji, słynącej z wygórowanych cen – pewnie za filiżankę kawy policzą sobie dwadzieścia dolarów. Niepewnie ruszyła do szafy, skąd wyciągnęła lnianą sukienkę i czółenka. Poszła do łazienki umyć zęby i uśmiechała się znacząco do pokojówki, dopóki ta nie zrozumiała aluzji i nie wyszła. Potem Victory spojrzała w lustro. Maska na oczy zsunęła się jej na czubek głowy i teraz włosy sterczały jak słoma.

Zwilżyła je wodą, ale znów się podniosły. Wróciła do sypialni i zauważyła na fotelu długą szarfę z białego jedwabiu z frędzlami. Czyją? Z pewnością należała do mężczyzny, tego rodzaju pasy nosiło się do smokingu. Podniosła go i wydało się jej, że czuje zapach francuskiej wody kolońskiej. Zerknęła w lustro i zmarszczyła brwi, po czym obwiązała szarfę dookoła głowy. Najważniejsze, że tajemniczy pan miał dość rozumu, żeby zniknąć, zanim się obudziła, dzięki czemu oszczędził jej i sobie zażenowania.

Rozejrzała się po pokoju i dostrzegła na biurku parę dużych czarnych okularów przeciwsłonecznych. One również nie należały do niej. Włożyła je na nos, wyjrzała przez okno na słońce, po czym wyszła z pokoju. No cóż, pomyślała, krocząc ostrożnie po marmurowych schodach na parter, niezależnie od tego, co zaszło wczoraj, dzień zapowiada się pięknie. Była niedziela, Victory nie miała żadnych planów. Postanowiła, że posiedzi przy basenie, była pewna, że wpadnie na jakichś znajomych, całkiem możliwe, że ktoś zaprosi ją na lunch. Zatkała uszy rękoma. Te marmurowe stopnie były takie hałaśliwe, ktoś naprawdę powinien wyścielić je dywanem. Stukot jej obcasów o marmur roznosił się po recepcji niczym wystrzały z pistoletu. Recepcjonista patrzył na nią ze zmarszczonymi brwiami. Wyszedł zza lady i ruszył ku niej.

Madame, mam coś dla pani. – Wręczył Victory jej własny zegarek. Trzymała go, zdumiona, zastanawiając się, w jaki sposób zegarek trafił do recepcji. Recepcjonista pochylił się i powiedział konfidencjonalnie:

– Chyba przegrała go pani wczoraj. W pokera. Dżentelmen, który go wygrał, chciał mieć pewność, że zegarek wróci do pani.

W pokera?

– Dziękuję bardzo – powiedziała. Zapięła zegarek na przegubie i uśmiechnęła się z wysiłkiem.

– Nic pani nie jest, madame?

– Nie, wszystko w porządku – zapewniła go. – Nie mogłabym czuć się lepiej. – Umilkła. – A ten pan?

– Wyszedł rano, mniej więcej pół godziny temu. Powiedział, że wraca na swój jacht i nie jest pewien, kiedy się z panią spotka.

Nie zabrzmiało to zbyt miło, więc Victory postanowiła nie drążyć tematu.

– Dziękuję – powiedziała.

Ruszyła ostrożnie przez recepcję. Wszędzie stały pokryte jedwabiem kanapy, małe marmurowe stoliczki i sofki. Było to prawdziwe pole minowe, człowiek mógł w każdej chwili na coś wpaść.

Minęła wyłożone boazerią drzwi po drugiej stronie. Prowadziły na zewnątrz, na następne strome marmurowe schody, które trzeba było pokonać, i do hotelowego ogrodu. Wyszła na dwór i poprawiła okulary na nosie. Poker. Niestety, było to prawdopodobne. Nigdy nie potrafiła oprzeć się partyjce pokera, a z jakiegoś godnego ubolewania powodu pokerowi zawsze towarzyszyły spore ilości szkockiej. Idąc ostrożnie, jakby zrobiono ją ze szkła i mogła się potłuc, zeszła po schodach bokiem, niczym krab.

Wyłożona kostką dróżka prowadziła do restauracji przez labirynt wysokich krzewów. Właśnie zza jednego z nich nagle wyskoczył dziecięcy wózek, niemal doprowadzając do kolizji. Victory uskoczyła w ostatniej chwili i wpadła na krzew.

– Bardzo przepraszam – rozległ się miły damski głos z angielskim akcentem, i za chwilę dodał: – Skarbie, to ty? Nie rozpoznałam cię w tych okularach. Ale wcześnie wstałaś, co?

– Tak. – Victory z uprzejmym uśmiechem gramoliła się z krzewu. Kobieta była jedną z tych miłych Angielek, które poznała wczoraj na przyjęciu. Jak miała na imię? Jakoś niezwykle, jak „granie". Grainne, no jasne, pomyślała z ulgą Victory. Odniosła wrażenie, że spędziła wiele godzin z tymi Angielkami. Były zabawne i źle się zachowywały. Ich mężowie byli partnerami w interesach Pierre'a, a one spędzały czas na zakupach, chodzeniu na imprezy, lataniu po świecie prywatnymi odrzutowcami i, jak twierdziły, „niegrzecznym zachowaniu". Zdaje się, że były „niegrzeczne" w każdym kraju świata.

– Trochę się wczoraj urżnęłaś, skarbie – oznajmiła ta Grainne. Zdumiewające niedopowiedzenie. – Jak my wszystkie. I masz całkowitą rację. – Wskazała głową maleńkie dziecko przypięte do spacerowego wózka. – Dzieci są straaaaasznie nudne.

– Naprawdę to powiedziałam? – zapytała Victory z przerażeniem. – Na pewno nie miałam tego na myśli. Do głowy mi nie przyszło, że ty masz dziecko…

– Byłaś szalenie zabawna, skarbie. Wszyscy się tobą zachwycali. Mój mąż mówi, że w ogóle nie powinnaś przejmować się Pierre'em. To stary pierdziel. Wiesz, jego matka pochodzi ze Szwajcarii, dlatego jest takim sztywniakiem…

– Pierre – wychrypiała Victory.

– Nieważne, co się stanie, musisz przyjechać do nas do Gstaad w lutym – oświadczyła Grainne wesoło i poklepała Victory po dłoni. – Zostawię w recepcji numer komórki. Cześć, skarbie! Zadzwoń do nas – rzuciła przez ramię, szybko odjeżdżając z dzieckiem.

Victory ruszyła przed siebie zdecydowanym krokiem. Musiała napić się kawy. Czuła wyraźnie, że coś zaszło z Pierre'em i że nie było to nic dobrego.

Kilka drewnianych schodków prowadziło na teren restauracyjnego ogródka. Victory poprawiła szarfę, zakrywając nią czubki uszu, i ruszyła po schodkach, zdeterminowana, by wyglądać beztrosko i swobodnie. Jeśli wczoraj w nocy zdarzyło się coś naprawdę złego, należało zachowywać się naturalnie, jak gdyby nigdy nic. Całkiem możliwe, że tylko kilka osób wie, co zaszło, jeśli faktycznie coś zaszło.

Bon matin, madame - powiedział kierownik sali i się ukłonił. Victory skinęła głową i poszła za nim do małego stolika przy poręczy. Taras pod markizą w biało-zielone pasy był dość zatłoczony. Spojrzała na zegarek i zobaczyła, że jest dziewiąta rano.

Faktycznie wcześnie, zwłaszcza że późno się położyła. Nic dziwnego, że świat wydawał się nieco nierealny, jakby do końca się jeszcze nie przebudziła. Uniosła wzrok i mogłaby przysiąc, że widzi Lyne'a Bennetta przy stoliku obok poręczy. Czytał gazetę i trzymał chustkę z lodem przy nosie. Kiedy podeszła, przekonała się, że to faktycznie Lyne i że chyba nie jest w szczególnie dobrym nastroju. Co on tu robi, do cholery, zastanawiała się z irytacją. Nie była gotowa na spotkanie, i do tego jeszcze ten jej stan…

Kierownik poprowadził ją do pustego stolika tuż obok stolika Lyne'a. Odsunął krzesło tuż obok jego krzesła, tak że teraz siedzieli plecami do siebie.

Lyne uniósł wzrok.

– Dzień dobry – powiedział neutralnym tonem i powrócił do czytania.

Trochę dziwne powitanie kogoś, z kim się spotykało przez pół roku. Ale Lyne był dziwny. No cóż, jak Kuba Bogu, pomyślała.

– Dzień dobry – odparła nonszalancko i usiadła.

Rozwinęła różową serwetę i położyła ją sobie na kolanach.

Słyszała, jak za jej plecami Lyne przewraca stronę. Rozległ się gwałtowny szelest, a potem irytujący trzask, towarzyszący rozprostowywaniu kartek. Wypiła łyk wody.

– Musisz to robić? – zapytała.

– Co?

– Rozprostowywać gazetę. Ten dźwięk przypomina skrzypienie kredy na tablicy.

– Och, wybacz – powiedział z nieszczerą kurtuazją. – Na wypadek, gdybyś nie zauważyła, jestem dziś trochę niedysponowany.

– Ale to chyba nie moja wina, co? – Skinęła ręką na kelnera. – A tak w ogóle, co ci się stało w nos?

– Słucham?

– Twój nos. Co sobie zrobiłeś?

– Nic sobie nie zrobiłem – oświadczył z udawaną, jak miała nadzieję, wściekłością. – Być może pamiętasz, to twój przyjaciel, francuski aktor z niezwykle wielkim kinolem, postanowił powiększyć mój nos do podobnych rozmiarów.

Pomyślała, że jest coraz gorzej. Coś wczoraj zaszło między nią a Pierre'em Berteuilem, a potem Lyne dostał fangę w nos od francuskiego aktora. Nagle powrócił do niej niewyraźny obraz Lyne'a zmagającego się z Francuzem.

– A więc widziałam cię wczoraj wieczorem – powiedziała.

– Tak – odparł znacząco. – Widziałaś.

– Uhm. – Pokiwała głową. – Rozumiem. – Do stolika podszedł kelner z dzbankiem kawy. – A byłeś też w hotelu?

– Odprowadziłem cię po przyjęciu. Upierałaś się, żeby zagrać w pokera. Ten francuski aktor próbował zabrać ci zegarek, a kiedy zaprotestowałem, postanowił mnie pobić.

– Bardzo… niezwykłe – oświadczyła Victory.

– Późno przyszedłem na przyjęcie – ciągnął. – Akurat w chwili, gdy mówiłaś Pierre'owi Berteuilowi, że pewnego dnia będziesz miała większy jacht niż on.

Victory upuściła łyżeczkę, która upadła na podłogę pod krzesłem Lyne'a. Czy naprawdę mogła powiedzieć coś takiego do Pierre'a Berteuila? Pochyliła się w tym samym momencie co Lyne. Wręczył jej łyżeczkę.

– Przepraszam – powiedziała, przesadnie grzecznie.

– Nie ma problemu – odparł. Nie wyglądał najlepiej z tą wielką czerwoną opuchlizną na grzbiecie nosa. – Cieszę się, że znalazłaś mój pas i okulary.

– O! To twoje? Znalazłam je rano w pokoju. – Pomyślała, że sytuacja przedstawia się dość nieciekawie. Nagle przypomniała sobie Lyne'a w pokoju, i to, że znalazł tam Francuza, a potem wyciągnął go na korytarz. Odchrząknęła. – Czy, hm, spędziłeś tu noc? To znaczy w hotelu?

Słyszała, jak Lyne miesza cukier w swojej kawie, a potem siorbie.

– Formalnie rzecz biorąc, zbudziłem się na twojej podłodze. W pełnym stroju, żeby nie było wątpliwości.

– Tak właśnie czułam, że w moim pokoju był mężczyzna – powiedziała lekko. Wzięła do ręki menu.

Minęła dłuższa chwila.

– Lyne? – odezwała się Victory. – Czy naprawdę powiedziałam Pierre'owi, że pewnego dnia będę miała większy jacht niż on?

– Upierałaś się przy tym – zapewnił ją.

Pokiwała głową. Nic dziwnego, że twarz Pierre'a pomarszczyła się jak stary ziemniak.

– Czy to było… nieprzyjemne? – zapytała ostrożnie.

– Ta część nawet nie – odrzekł. – Pierre był chyba zaskoczony. Ale nie zły. Jeszcze nie wtedy.

– O rany… – Victory usiadła wygodniej.

– Potraktowałaś go specjalnością Victory Ford.

– Rozumiem. – Znów zamilkła. – Co dokładnie go tak wkurzyło?

– Nie jestem pewien. – Kelner przyniósł mu półmisek z jajecznicą. – Może ta część, kiedy powiedziałaś mu, że kobiety będą rządziły branżą mody i że za dziesięć lat nikt nie będzie o nim pamiętał.

– To jeszcze nic strasznego…

– Zgadza się. Poza tym mówiłem już, że miałaś dobry powód, żeby się bronić.

– O tak. – Zamknęła oczy i potarła skronie. – Jestem tego pewna.

– Facet oświadczył, że kiedy już dostaniesz forsę, powinnaś przestać pracować, znaleźć sobie mężczyznę i urodzić dzieci.

– To świństwo z jego strony.

– Próbowałem mu wytłumaczyć, że nie mówi się takich rzeczy mieszkance Nowego Jorku.

– Nie przyjął tego zbyt dobrze, co?

– Nie – odrzekł Lyne. – Oświadczył, że ma dosyć kobiet sukcesu i że cały świat jest już znudzony babami, które zachowują się jak mężczyźni, chodzą z aktówkami, a przecież tak naprawdę marzą tylko o tym, żeby siedzieć w domu i dawać się rozpieszczać. – Lyne umilkł. – Ci Francuzi to straszni prowincjusze, niezależnie od tego, co się o nich mówi.

– Bardzo miło z twojej strony, że się za mną wstawiłeś – powiedziała Victory.

– Tak naprawdę nie byłem ci do niczego potrzebny – zauważył Lyne. – Sama świetnie się obroniłaś.

– Zachowywałam się jak tygrysica? – wrzuciła trzy kostki cukru do kawy.

– Rozszarpałaś go na strzępy. Kiedy skończyłaś, została z niego tylko kałuża wybąbelkowanego szampana.

– Ale ja wcale tak nie myślałam. Naprawdę.

– Jego udało ci się przekonać. Wstał i poszedł, obrażony.

– O rany. – Victory dopiła kawę i nalała sobie jeszcze. – Myślisz, że był… nieodwracalnie obrażony? Chyba rozumie, że to taka pijacka dyskusja, prawda? Czy to bardzo wrażliwy człowiek?

– Co masz na myśli?

– No cóż, tylko przewrażliwiony, dziecinny facet wstaje w środku dyskusji i odchodzi. To może oznaczać tylko jedno. Jest rozpieszczony i nie lubi krytyki.

– Już mu to powiedziałaś, dokładnie tymi samymi słowami – oświadczył Lyne sucho.

Victory jęknęła. Miała ochotę wpełznąć pod stół. Lyne nie kłamał, faktycznie już to mówiła.

– Nie sądzę, żeby był zadowolony. Ja z kolei uznałem to za komiczne. Pierre Berteuil jest rozpieszczonym dzieckiem i najwyższa pora, żeby ktoś mu to powiedział.

– Miałam cholerną rację – westchnęła Victory. – Myślę, że teraz zdołam zjeść trochę jajecznicy.

Znowu minęła chwila, nim Victory w panice odwróciła się do Lyne'a.

– Lyne – powiedziała nagle. – Nie był… naprawdę zły, co? To znaczy, tak zły, żeby nie podpisać umowy…

– Będziesz musiała sama go o to zapytać. – Lyne uśmiechnął się do niej ze współczuciem.

– Victory wstała od stolika i złapała komórkę, po czym zbiegła po schodkach. Po paru minutach przywlokła się z powrotem. Oszołomiona usiadła na krześle.

– No i? – spytał Lyne.

– Powiedział, że to dobrze, że jeszcze nie podpisałam dokumentów, bo musimy się mocno zastanowić nad tą umową.

– Przykro mi – powiedział Lyne cicho.

Victory zapatrzyła się na morze. Czuła, że ma łzy w oczach.

– W porządku – odparła niewyraźnie. Łzy zebrały się jej pod okularami, otarła je serwetką. – Jestem pierdołą i tyle. Teraz pewnie doprowadziłam swoją firmę do ruiny.

– Dajże spokój – zaprotestował. – Wcale nie. Nie zapominaj, że nadal masz firmę.

– Nie tylko o to chodzi. – Zaczęła miąć serwetkę. – Właśnie uświadomiłam sobie coś strasznego. Potraktowałam Pierre'a Berteuila dokładnie tak samo jak każdego mężczyznę, z którym coś mnie łączy, interesy czy romans. W pewnym momencie zaczynam panikować, a potem wszystko tracę. I… Jak by to powiedzieć… Rozrywam ich na strzępy, więc uciekają. Kto mógłby mieć im to za złe? Ciebie i Pierre'a potraktowałam tak samo… A przecież z nim nawet nie spałam…

– Wiesz, jak to mówią: partnerstwo w interesach to coś w rodzaju małżeństwa – zauważył Lyne. – Jeśli jest źle, będzie jeszcze gorzej. Przynajmniej wiesz, co nie gra. Zawsze przecież powtarzasz, że nie można rozwiązać problemu, jeśli się go nie rozpozna.

– Naprawdę tak powtarzam? – Uniosła głowę. – Jezu. Czasem gadam straszne bzdury.

– A czasem nie. – Lyne wstał.

– Dokąd idziesz? – zapytała.

– Pójdziemy na zakupy? – Wyciągnął do niej rękę. Pokręciła głową.

– Nie mogę iść na zakupy. Jestem spłukana.

– Ja stawiam, dzieciaku. – Wziął Victory za rękę i pomógł jej wstać. – To transakcja wiązana. Następnym razem, jak ja coś uwalę, ty mnie zabierzesz na zakupy.

– Kosztowna propozycja.

– Oczekuję, że będzie cię stać na rewanż. – Objął ją ramieniem. – Pomyśl o tym w ten sposób. – Zdjął jej okulary i włożył je na własny nos. – Niecodziennie traci się dwadzieścia pięć milionów dolarów. Jak myślisz, ilu ludzi może się czymś takim pochwalić?

Загрузка...