Wspaniałości Tygodnia Mody przeminęły, namioty zwinięto i umieszczono gdzieś w Garment District, a miasto powróciło do zwyczajowej rutyny: pracy, pracy i jeszcze raz pracy.
W dawnym magazynie na Manhattanie, na Dwudziestej Szóstej Ulicy, tuż obok Piątej Alei, gospodarstwo Healych jak zwykle pogrążone było w chaosie. W niewykończonym lofcie, który od trzech lat służył za dom Wendy Healy, jej mężowi Shane'owi, ich trójce dzieci i gromadzie rybek, żółwi oraz chomików, z sufitu w holu zwisały wielokolorowe serpentyny z zeszłotygodniowych urodzin. Podłoga usiana była skurczonymi balonami z helem. Maluch o czerwonych policzkach, diabli wiedzą, chłopiec czy dziewczynka, wydzierał się na kanapie. Na podłodze mały ciemnowłosy chłopiec usiłował zniszczyć wóz strażacki z czerwonego metalu, tłukąc nim rytmicznie o porysowaną dębową podłogę.
Drzwi łazienki otworzyły się gwałtownie i Wendy Healy, w przekrzywionych okularach i opatulona japońskim kimonem, wpadła do pokoju. Podniosła malucha jedną ręką, drugą zaś wyszarpnęła chłopcu wóz strażacki.
– Tyler! – krzyknęła. – Ubieraj się do szkoły.
Chłopiec położył się na brzuchu i nakrył głowę rękoma.
– Tyler… – powiedziała Wendy ostrzegawczo.
Nie doczekała się odpowiedzi. Chwyciła go za górę od piżamy i podniosła.
– Powiedz: proszę – zażądał spokojnie.
Wendy kołysała malucha i usiłowała wyczuć nastrój syna. Miał tylko sześć lat i nie chciała mu ustępować, ale jeśli dzięki temu zamierzał iść do pokoju i włożyć ubranie, może warto było się upokorzyć.
– Dobrze. – Westchnęła. – Proszę.
– O co prosisz? – zapytał, pewien zwycięstwa. Wendy wywróciła oczyma.
– Proszę, idź do pokoju i przygotuj się do szkoły. Twarz chłopca przybrała chytry wyraz.
– Zapłać – zażądał.
– Co takiego? – Szeroko otworzyła usta.
– Zapłać mi – powtórzył protekcjonalnie i wyciągnął rękę. Wendy się skrzywiła.
– Ile?
– Pięć dolców.
– Trzy.
– Dobra.
Uścisnęli sobie ręce i Tyler pognał do pokoju, zachwycony, że raz jeszcze wygrał z matką.
– Mamona – oznajmiło dziecko, które było dziewczynką i miało siedemnaście miesięcy. Wendy mogłaby przysiąc, że pierwszym wypowiedzianym przez nie słowem była „mamona", zamiast „mama". Cóż jednak można na to poradzić?
– Mamona. Słusznie, skarbie. To dobra rzecz. – Wendy wmaszerowała do sypialni. Jak w całym mieszkaniu stały tu tylko niezbędne sprzęty, a jednak można było odnieść wrażenie, że robi się z niej coraz większa graciarnia. – To dobra rzecz, prawda, skarbie? – zapytała znacząco, patrząc z niechęcią na swojego męża, Shane'a, który nadal leżał w łóżku.
– Usiłujesz mi coś zasugerować? – zapytał.
O Boże. Ton jego głosu wskazywał na to, że Shane znów będzie stroił fochy. Już nie mogła tego znieść. Od ostatniej Gwiazdki, niemal przez cały rok, jego nastrój oscylował między obojętnością a wrogością, jakby nagle Shane stał się zakładnikiem własnego życia.
– Możesz mi pomóc, skarbie? – zapytała, z trudem ukrywając irytację. Podniosła roletę niczym pirat wciągający flagę na maszt. Miała ochotę na niego wrzasnąć, ale po dwunastu latach małżeństwa wiedziała, że Shane kiepsko znosi damską agresję – gdyby krzyczała, zaparłby się jeszcze bardziej.
Shane usiadł, skrzywił się, przeciągnął i szeroko ziewnął. Mimo że był dupkiem i okropnie ją wkurzał, Wendy poczuła obrzydliwy przypływ czułości. Shane był taki przystojny i seksowny, że gdyby nie dziecko na jej rękach, pewnie usiłowałaby namówić męża na seks. Jednak nie mogła nagradzać go robieniem laski za złe zachowanie.
– Tyler to rozwydrzony bachor – powiedziała. – I nie widziałam Magdy…
– Pewnie siedzi w swoim pokoju i ryczy – oświadczył Shane lekceważącym tonem.
– Wszyscy się spóźnimy – powiedziała Wendy.
– Gdzie stara pani Jakjejtam?
– Pani Minniver – poprawiła go Wendy. – Nie wiem. Pewnie też się spóźnia. Pogoda do dupy… Możesz potrzymać małą? Przynajmniej wezmę prysznic.
Cisnęła w niego córką. Dziewczynka chwyciła nastroszone, metroseksualne włosy ojca (siedem lat wcześniej Shane przeszedł przeszczep włosów, za który zapłaciła Wendy) i pociągnęła je radośnie, a równie rozbawiony Shane potarł jej nos. Wendy znieruchomiała, wzruszona tym obrazkiem. Czy istniał lepszy ojciec od Shane'a? Dobry nastrój prysł, kiedy Shane oznajmił:
– Dziś musisz zabrać dzieci do szkoły. Mam spotkanie.
– Jakie spotkanie? – zapytała Wendy z niedowierzaniem. – Spotkanie o dziewiątej rano?
– O wpół do dziesiątej. W restauracji. Nie przebiję się ze szkoły przez całe miasto.
– Nie możesz przełożyć na później?
– Nie, Wendy – odparł z udawaną cierpliwością, jak gdyby tłumaczył to już nie pierwszy raz. – To spotkanie z wykonawcą. I inspektorem budowlanym. Wiesz, jak trudno się umówić z tymi ludźmi? Ale jeśli chcesz, żebym to przełożył, proszę bardzo. Poczekajmy z otwarciem restauracji jeszcze ze dwa miesiące. Co tam, to twoja forsa.
O Boże, pomyślała. Znowu się nabzdyczył.
– Nasza forsa, Shane – powiedziała łagodnie. – Powtarzałam ci to milion razy. Pieniądze, które zarabiam, należą do naszej rodziny. Do nas. Do ciebie i mnie.
Gdyby było odwrotnie, gdyby to on zarabiał wszystko, a ona ani grosza, nie chciałaby, żeby mąż jej to wytykał i mówił, że pieniądze należą do niego.
– Pomyślałam sobie… może nie jesteś szczęśliwy, zajmując się tą restauracją. Może powinieneś wrócić do pisania scenariuszy.
Równie dobrze mogłaby pomachać bykowi czerwoną płachtą przed nosem.
– Kurwa, Wendy – warknął. – Czego ty chcesz?
Umilkła i zacisnęła zęby. Od razu przyszło jej do głowy, że potrzebuje wakacji, z dala od niego i dzieci, ale szybko uświadomiła sobie, że wcale nie pragnie jechać na żadne wakacje, tylko robić jeszcze więcej filmów. A mówiąc całkiem szczerze, chciała, zęby jeden z jej filmów zdobył Oscara jako najlepszy film roku (dotychczas nominowano pięć jej filmów, ale żaden nie otrzymał nagrody), i chciała przejść po czerwonym dywanie na scenę i podziękować wszystkim („Szczególnie pragnę podziękować mojemu kochanemu mężowi Shane'owi. Bez jego wsparcia nie zdołałabym tego osiągnąć"), i zostać później uhonorowana. Jednak powiedziała cicho:
– Chcę tylko, żebyś był szczęśliwy, Shane. Żebyśmy wszyscy mogli być szczęśliwi.
Poszła do łazienki, odkręciła kurki i weszła pod prysznic. Jezu Chryste, pomyślała. Co mam zrobić z Shane'em, do cholery?
Zamrugała pod strumieniem gorącej wody, macając dookoła, by znaleźć butelkę. Zbliżyła ją do twarzy i ulżyło jej, że jest tam jeszcze resztka szamponu. Mydląc włosy, zastanawiała się, co zrobić, żeby pomóc Shane'owi. W końcu był dorosłym facetem. Miał trzydzieści dziewięć lat. (Choć zwykle wyglądał młodziej. Znacznie młodziej. Żartowała, że to jej czwarte dziecko). Czyżby przechodził kryzys związany ze zbliżającą się czterdziestką? Czy też chodziło o pieniądze i o to, że Shane od ponad dziesięciu lat żadnych nie zarobił?
Ale to nie było nic nowego. Wendy utrzymywała go od niemal piętnastu lat, od dnia, w którym się poznali. Pracowała w dziale badawczo-rozwojowym w wytwórni filmowej, a Shane zamierzał zostać wielkim filmowcem. Nie reżyserem, lecz właśnie filmowcem. Był trzy lata młodszy od niej, a wtedy nie tak często widywano dwudziestosiedmiolatki z dwudziestoczterolatkami. Ze swoją urodą mógł bez trudu zostać aktorem, aktorstwo jednak było poniżej jego godności, za mało intelektualne. Mieszkał z trzema innymi facetami w ruderze na bulwarze w Santa Monica, co średnio rokowało związkowi (czy choćby romansowi), więc wprowadził się do Wendy już po dwóch tygodniach. Mawiał, że jest kreatywnym geniuszem, ona zaś była geniuszem praktycznym. Nie przeszkadzało jej to. Shane był cudowny i słodki, choć nieco nerwowy. Pisał scenariusz i usiłował zdobyć pieniądze na niezależny film. Pomogła mu. Nakręcenie dzieła Shane'a pochłonęło dwa lata i trzysta tysięcy dolarów. Dzieło wysłano do Sundance, gdzie okazało się hitem, więc wzięli ślub.
A potem, na typowo hollywoodzką modłę, nic się nie wydarzyło. Shane'owi zlecono pisanie scenariuszy, żaden jednak nie trafił do realizacji. Szczerze mówiąc, scenariusze Shane'a nie były zbyt dobre, ale Wendy zostawiała tę informację dla siebie. Powtarzała sobie, że to bez znaczenia – Shane ją wspierał, był świetnym ojcem i dobrze się bawili, więc nic jej to nie robiło. Z powodów, których nie mogła pojąć, ona sama robiła karierę. Odniosła olbrzymi sukces, ale nie lubiła się nad tym rozwodzić. Jej pozycja była ważna tylko dlatego, że nie musieli się martwić o pieniądze, chociaż w skrytości ducha i tak się przez cały czas martwiła. Martwiła się, że straci pracę albo że pieniądze się skończą, i co wtedy? A Shane, który od pisania scenariuszy przeszedł do pisania powieści (niepublikowanej), obecnie usiłował otworzyć restaurację. Wendy już wyłożyła na nią mniej więcej ćwierć miliona dolarów. Niewiele wiedziała o tym projekcie, bo brakowało jej czasu. Zapewne był skazany na klęskę. Ale mogła przecież odliczyć to sobie od podatku…
Wyskoczyła spod prysznica. W tej samej chwili Shane wszedł do łazienki i podał jej komórkę. Spojrzała na niego ze zdumieniem.
– Josh – powiedział i się skrzywił.
Westchnęła z irytacją. Josh, jeden z trojga jej asystentów, arogancki dwudziestotrzylatek, nawet nie starał się ukryć swojego przekonania, że to on powinien być na miejscu Wendy. Już od dawna usiłowała jasno dać mu do zrozumienia, że poranki należą do rodziny i nie powinien dzwonić przed dziewiątą, chyba że w nagłym wypadku. Josh jednak nie słuchał i zwykle dzwonił ze trzy razy między wpół do ósmej a kwadrans po dziewiątej, kiedy Wendy docierała do pracy.
Przyłożyła słuchawkę do ucha, jednocześnie susząc ręcznikiem nogi.
– Ranny ptaszek, jak zawsze, Josh – powiedziała.
Zapadła krótka, oskarżycielska cisza. Josh nie potrafił pojąć, że ludzie mogą wieść jakiekolwiek życie poza pracą, ale skoro tak, sugerowało jego milczenie, nie powinno im się dawać żadnej władzy – zwłaszcza nad nim.
– Dzwonił Vic-tor Mat-rick – przesylabizował. – Myślałem, że to dla ciebie ważne.
Kurwa, miała ochotę wrzasnąć. Kurwa, kurwa, kurwa. Victor Matrick był prezesem zarządu Splatch-Verner, właściciela Parador Pictures, wytwórni Wendy.
– Co mu powiedziałeś?
– Ze chwilowo jesteś nieosiągalna, ale spróbuję się z tobą skontaktować. – Umilkł. – Mam do niego zadzwonić?
– Daj mi moment, dobrze? – Obwiązała ręcznik wokół piersi i wypadła z łazienki do kuchni. Pani Minniver już przyszła i marszcząc brwi, karmiła dzieci bajglami z serkiem. O dziwo, Tyler i Magda byli ubrani do szkoły.
– Dzień dobry – niechętnie powiedziała pani Minniver z nienagannym angielskim akcentem.
Zarabiała sto pięćdziesiąt tysięcy rocznie i Wendy żartowała sobie, że większość niań dostaje sto tysięcy, jednak akcent pani Minniver kosztuje dodatkowe pięćdziesiąt. Wendy pośpiesznie jej pomachała i pobiegła do składziku, szumnie nazywanego gabinetem. Stało tam metalowe biurko, nowy komputer, kilka zamkniętych pudeł, zabawki, rozmaite DVD, duża bieżnia (użyta raz) i trzy pary nart. Wendy usiadła na miękkim biurowym fotelu.
– Teraz mnie połącz z Victorem – powiedziała do słuchawki.
Ręcznik się zsunął, a ona popatrzyła na swoje piersi. Jezu, naprawdę obwisły. Kiedyś były jej dumą i radością, ale teraz przypominały dwie duże spłaszczone gruszki. Będzie musiała poważnie rozważyć operację…
– Victor Matrick na linii – rozległ się głos Josha, trochę szyderczy, trochę służalczy.
– Witaj, Victorze – powiedziała Wendy serdecznie.
– Mam nadzieję, że nie przeszkadzam – odezwał się natychmiast.
– Ani trochę.
– Chodzi o ten nasz film. Prosię w sosie. Zakładam, że będę mógł zaprowadzić na to swoje wnuki?
Co jest, kurwa? O czym on gada, do cholery?
– To chyba zależy od wieku twoich wnuków, Victorze – odparła ostrożnie. Czy to możliwe, że nic nie wiedział o tym filmie? – To nasza najważniejsza romantyczna komedia na sezon przedświąteczny…
– A więc to nie jest kino familijne – powiedział Victor.
– Nieee. – Starannie dobierała słowa. – To komedia romantyczna, która rozgrywa się przede wszystkim w modnej restauracji w West Village. Grają Jenny Cadine i Tanner Cole…
– Wiedziałem, że gra Jenny Cadine, tylko nie mogłem zrozumieć, czemu zgodziła się na rolę prosiaka. – Ku wielkiej uldze Wendy Victor zarechotał.
– Z całą pewnością większość Ameryki marzy, żeby to zobaczyć, jednak szczerze mówiąc, Victorze, tytuł Prosię w sosie pochodzi od nazwy restauracji.
– No dobrze, Wendy, widzimy się o piątej – powiedział, kiedy już doszedł do siebie po ataku śmiechu.
– Zgadza się, Victorze. O piątej – powtórzyła gładko, choć chciało się jej wyć. Od dwóch tygodni projekcja była zaplanowana na czwartą.
– Myślałem, że projekcja jest o czwartej – syknął Josh, gdy tylko Victor odłożył słuchawkę. Asystenci zwyczajowo słuchali rozmów szefów, by w razie potrzeby sporządzać notatki.
– Bo była – odparła Wendy sarkastycznie. – Ale teraz, jak rozumiem, jest o piątej. Musisz zadzwonić do wszystkich i poinformować ich o zmianie.
– A jeśli nie będzie im pasowało?
– Wierz mi, że będzie pasowało. Powiedz im tylko, że Victor Matrick zmienił godzinę projekcji.
Odłożyła słuchawkę i z jękiem rozsiadła się w fotelu. Od lat ludzie twierdzili, że Victor Matrick, którego nazywano Dziadkiem, wariuje, a dzisiejszy telefon zdawał się to potwierdzać. Tego tylko jej było trzeba: gdyby Victor oszalał i został zmuszony do rezygnacji, firma sprowadziłaby kogoś na jego miejsce, a Wendy zapewne pierwsza poszłaby do odstrzału. Ludzie na jej stanowisku tak zawsze kończyli. Niezależnie od wyników, szef Parador Pictures zawsze był mianowany zgodnie z kaprysem dyrektora zarządzającego. I co ona by wtedy poczęła? Co by się stało z jej dziećmi? Z Shane'em?
Cholera jasna, pomyślała, podnosząc ręcznik. To znaczyło, że będzie musiała pracować nawet ciężej niż dotychczas, i bardzo uważać. Pewnie zastąpią Victora kimś z firmy, co oznacza, że Wendy będzie musiała zabiegać o względy rozmaitych dyrektorów i szefów różnych działów podległych Victorowi. Moment był najgorszy z możliwych. Parador wypuszczał szesnaście filmów rocznie, a ona nad wszystkim czuwała – od kupna praw do materiału, zatrudnienia scenarzystów i reżyserów, aktorów i ekipy, przez zatwierdzenie budżetu, wizyty na planach, oglądanie nakręconych materiałów i sporządzanie notatek dla montażystów, aż po decyzje dotyczące budżetu na reklamę i promocję. Do tego przychodziła na premiery, ale przede wszystkim teraz zajmowała się przygotowaniem produkcji filmu, który uważała za najważniejszy w swojej karierze. Film nosił tytuł Pielgrzym w łachmanach, zdjęcia miały się rozpocząć za dwa miesiące. Pielgrzym w łachmanach był Dziełem – takim filmem, jaki pewnego dnia chciałby zrobić każdy z branży, filmem, dla którego ludzie żyją, dla którego człowiek w ogóle chce trafić do tego biznesu. Teraz jednak film ten przypominał niemowlę. Wymagał bezustannej atencji – kąpieli, karmienia, zmiany pieluszek, jeśli miał dożyć do następnego etapu. Ostatnie, czego jej teraz było trzeba, to przymusowe bratanie się z kim popadnie…
Telefon zadzwonił. Popatrzyła na numer i ujrzała, że znów dzwoni ktoś z budynku Splatch-Verner. Czyżby Victor?
– Halo? – powiedziała dziarsko.
– Wendy? – spytał ostrożnie cienki głosik po drugiej stronie.
– Tu Miranda. Miranda Delaney. Asystentka Nico O'Neilly…
– Mówiła tak, jakby nie miała żadnych zmartwień (bo pewnie nie ma, pomyślała Wendy).
– Jak się masz, Mirando? – zapytała Wendy.
– Dobrze… – odparła Miranda powoli, po czym odchrząknęła: – Nico kazała mi sprawdzić, czy dasz radę przyjść dziś na lunch. W Michael's?
– No tak. Lunch. – Kompletnie zapomniała i pewnie odwołałaby lunch w związku z projekcją, ale szybko zmieniła zdanie. Jeśli Victor dążył do samozniszczenia, wsparcie Nico mogło się okazać nieocenione, zwłaszcza że Nico miała mocną pozycję w Splatch-Verner, kombinowała potajemnie, jak zostać szefową całego działu wydawniczego. Gdyby się to udało, znalazłaby się bezpośrednio pod Victorem. Wendy – miała tylko nadzieję, że Nico dostanie tę posadę, zanim Victor straci rozum.
Siedząc sztywno na kanapie limuzyny, w drodze na lotnisko śmigłowcowe w East Side, Nico O'Neilly była przekonana, że panuje nad sytuacją. Miała na sobie czarną marszczoną bluzkę, która podkreślała jej złocistą cerę, i granatowy kostium uszyty w Paryżu przez jedną z wyjątkowych szwaczek Victory. Ściśle opinający ciało kostium był zwodniczo skromny. Miała co najmniej pięćdziesiąt takich kostiumów (niektóre ze spodniami) z rozmaitych tkanin, od białego jedwabiu po brązowy tweed, co oznaczało, że nie mogła utyć choćby pół kilograma, ale również i to, że rano nigdy nie musiała się martwić, co na siebie włożyć. Jej konsekwencja w doborze stroju dawała personelowi i współpracownikom Nico poczucie, że zawsze wiedzą, czego się po niej spodziewać, a Nico spokojną pewność, że każdy dzień zacznie się tak samo…
O Boże, pomyślała.
Samochód jechał teraz przez aleję Roosevelta. Nico odwróciła głowę i spojrzała na ponure brązowe budynki kompleksu, który ciągnął się wzdłuż niemal całej ulicy. Coś w niej drgnęło na widok tej identyczności, nagle poczuła się pokonana.
Drgnęła niespokojnie. W zeszłym roku zaczęły ją nękać chwile desperackiej pustki, jakby nic tak naprawdę nie miało znaczenia, jakby nic nie mogło się zmienić, nic nie było nowe. Widziała życie przed sobą – jeden ciągnący się bez końca dzień po drugim, a każdy z nich w zasadzie taki sam. Tymczasem czas mijał, a jej nie przytrafiało się nic poza tym, że robiła się coraz starsza i mniejsza, i pewnego dnia będzie wielkości kropki, a potem po prostu zniknie. Pff] Jak mały liść, spalony pod lupą na słońcu. Te uczucia ją szokowały, gdyż nigdy dotąd nie odczuwała trosk egzystencjalnych. Brakowało jej na to czasu. Przez całe życie walczyła o to, żeby stać się tym, kim obecnie była – jednostką, Nico O'Neilly. I nagle, pewnego ranka, czas ją dogonił, obudziła się i zrozumiała, że jest już u celu. Zdobyła wszystko, na co tak harowała: zrobiła oszałamiającą karierę, miała (tak jakby) kochającego męża, który budził jej szacunek, i piękną, jedenastoletnią córkę, którą uwielbiała.
Powinna piać z zachwytu, a jednak czuła się zmęczona. Miała wrażenie, że to wszystko należy do kogoś innego.
Chwyciła kolorowy pantofel za obcas i wcisnęła go na stopę. Nie powinna tak myśleć. Nie mogła dopuścić do tego, żeby przygnębiały ją jakieś dziwne, niewytłumaczalne emocje.
Zwłaszcza nie tego ranka, przypomniała sobie, ranka, który był potencjalnie zasadniczy dla jej kariery. Przez ostatnie trzy miesiące starała się o spotkanie z Peterem Borschem, nowym prezesem zarządu Huckabees, gigantycznej sieci sklepów, która najwyraźniej przygotowywała się do podboju świata. Huckabees nie zamieszczało reklam w czasopismach, ale to się mogło w każdej chwili zmienić. Nico wydawało się to oczywiste, ale ona jedna w całym dziale wydawniczym wpadła na to, żeby nawiązać kontakt z Huckabees. Większość ludzi w Splatch-Verner uważała tę firmę za „niskopółkową". Nico jednak nie była snobką i od wielu lat śledziła karierę Petera Borscha we wzmiankach w „World Street Journal". Peter pochodził z plebsu, ale ukończył zarządzanie na Harvardzie, i to na pełnym stypendium. Nico miała pewność, że jako prezes Peter wprowadzi ogromne zmiany, a ona chciała współpracować z nim od samego początku. Jednak spotkanie wymagało wielu tygodni czarowania Petera, wysyłania mu odręcznie napisanych wiadomości, przedmiotów i książek, które jej zdaniem mogły go zainteresować, w tym rarytasu, czyli pierwszego wydania Sztuki wojennej. W końcu, pięć dni temu, Peter sam zadzwonił i przystał na spotkanie.
Nico wyjęła puderniczkę i szybko sprawdziła makijaż. To spotkanie właściwie nie leżało w zakresie jej obowiązków (w praktyce odpowiadał za to jej szef, Mike Harness), jednak pół roku wcześniej doszła do wniosku, że jej niedawne ponure przemyślenia to wynik rutyny. Cudownie być naczelną „Bonfire", ale piastowała to stanowisko już od sześciu lat, od trzydziestego szóstego roku życia – została najmłodszą naczelną w pięćdziesięcioletniej historii czasopisma. Niestety, sukces był jak piękność, która po paru dniach, gdy człapie w brudnych skarpetach, przestaje fascynować. Wobec tego Nico postanowiła, że awansuje w firmie. Najwyższym stanowiskiem była prezesura zarządu Splatch-Verner, ale żeby ją dostać, musiała najpierw zdobyć posadę oczko niżej, czyli stanąć na czele działu wydawniczego. Jedyną potencjalną przeszkodą był jej szef, Mike Harness, który zatrudnił Nico sześć lat wcześniej. Chodziło jednak o zasadę: jeszcze żadna kobieta nie szefowała zarządowi jakiegokolwiek działu Splatch-Verner, i nadeszła pora, by to zmienić.
Nico planowała być pierwszą prezeską.
Limuzyna minęła bramę w otaczającym lądowisko ogrodzeniu z łańcuchów i zatrzymała się nieopodal zielonego śmigłowca Sikorsky spokojnie stojącego na płycie startowej. Nico wysiadła z auta i żwawym krokiem ruszyła do helikoptera. Zanim jednak do niego dotarła, nagle znieruchomiała, zdumiona warkotem silnika za sobą. Odwróciła się i ujrzała w bramie granatowy mercedes.
To niemożliwe, pomyślała z mieszaniną gniewu, niepokoju i zaskoczenia. Mercedes należał do Mike'a Harnessa, prezesa zarządu i szefa Verner Publications. Oczywiście, Nico mówiła Mike'owi o spotkaniu, i to parę razy, nawet zasugerowała, że powinien w nim uczestniczyć, ale Mike zlekceważył ten pomysł i oświadczył, że ma ważniejsze sprawy do załatwienia na Florydzie. Nie poleciał na Florydę i pojawił się na lotnisku: mogło to oznaczać tylko jedno. Zamierzał przypisać sobie zasługi za zorganizowanie tego spotkania.
Nico zmrużyła oczy, gdy Mike wysiadał z auta. Wysoki, tuż przed pięćdziesiątką, nienaturalnie brązowy, z racji nadużywania produktów samoopalających, szedł ku niej z głupkowatym wyrazem twarzy. Bez wątpienia wiedział, że jest zirytowana, ale w korporacji takiej jak Splatch-Verner wszystko to, co człowiek powiedział, zrobił albo nawet nosił, potencjalnie mogło się obrócić przeciwko niemu, wobec czego należało trzymać emocje na wodzy. Gdyby teraz stanęła do konfrontacji z Mikiem, uznano by ją za sukę. Gdyby podniosła głos, nazwano by ją histeryczką. Potem wszyscy by twierdzili, że straciła głowę. Wobec tego Nico popatrzyła na Mike'a z nieco zdumionym uśmiechem na ustach.
– Bardzo mi przykro, Mike – powiedziała. – Ktoś musiał coś pokręcić. Moja asystentka zarezerwowała ten helikopter pięć dni temu, na spotkanie z prezesem Huckabees.
Pomyślała, że teraz on musi odbić piłeczkę. Będzie zmuszony przyznać, że się wtrąca.
– Zadałaś sobie tyle trudu, że postanowiłem ci towarzyszyć i na własne oczy sprawdzić, co za typek z tego Borscha – odparł Mike.
A potem wrócić do Victora Matricka i wmawiać mu, że sam zorganizowałeś to spotkanie, pomyślała Nico, kipiąc ukrytym gniewem.
Pokiwała głową. Jej mina wyrażała obojętność. Nielojalność Mike'a była niewyobrażalna, ale nie zaskakująca – takie rzeczy często się zdarzały w dyrekcji Splatch-Verner, gdzie wszystko uchodziło płazem, jeśli tylko plan się powiódł.
– No to lećmy – powiedziała chłodno i weszła po stopniach do helikoptera. Gdy usiadła na skórzanym fotelu, pomyślała o tym, że trzeba było trzech miesięcy na zorganizowanie tego spotkania z Peterem Borschem i trzech minut, żeby Mike je zrujnował.
Usiadł obok niej, jak gdyby nigdy nic, i powiedział:
– Hej, dostałaś ostatni okólnik od Victora? Naprawdę traci zmysły, co nie?
– Mmm – mruknęła niezobowiązująco. Rzeczony okólnik był mailem w sprawie rolet, który Victor Matrick wysłał wszystkim pracownikom. „Rolety w każdym pomieszczeniu powinny zostać podniesione równo do połowy okna, dokładnie sto pięć centymetrów nad parapetem". Jak większość prezesów korporacji, Victor, który już dawno ukończył siedemdziesiątkę, a może nawet osiemdziesiątkę, był niesłychanie ekscentryczny. Co parę miesięcy urządzał sobie nieoczekiwany spacer po korytarzach budynku Splatch-Verner, co zwykle owocowało takimi okólnikami. Ze względu na jego wiek i dziwne zachowanie niemal każdy pracownik wyższego szczebla był przekonany, że Victor oszalał i że długo tu już nie zagrzeje miejsca. Powtarzano to jednak od pięciu lat, a Nico niekoniecznie się zgadzała z tą opinią. Victor Matrick z pewnością był walnięty, ale trochę inaczej, niż wszyscy sądzili.
Nico podniosła egzemplarz „Wall Street Journal" i otworzyła go z głośnym trzaskiem. Niemal każdy dyrektor Splatch-Verner ostrzył sobie zęby na posadę Victora, Mike również, a także inny nieznośny dyrektor, Selden Rose. Selden Rose był szefem działu kablówki i, choć on i Wendy mieli równorzędne stanowiska, Wendy zawsze się martwiła, że Selden chce poszerzyć zakres wpływów i wchłonąć jej dział. Nico nie miała zdania na temat Seldena Rose'a, ale w firmie takiej jak Splatch-Verner każdy, kto miał władzę, mógł w sekundę zostać twoim wrogiem. Nie wystarczyło tylko dobrze pracować, trzeba było również poświęcić sporo czasu na wzmacnianie swoje; pozycji i ukradkowe spiskowanie, jak się przebić.
Nico gapiła się na gazetę, udając zainteresowanie artykułem o handlu detalicznym. Uznała, że Mike'owi nawet nie przyjdzie do głowy, że interesuje ją stanowisko prezesa zarządu Splatch-Verner. Przez te bizantyjskie intrygi i olbrzymią presję nie była to wymarzona praca dla większości kobiet – ani mężczyzn. Nico jednak nie wstydziła się swoich ambicji. Dwadzieścia pięć lat pracy w korporacji przekonało ją, że potrafi wykonać każdą robotę równie dobrze jak facet, a może nawet lepiej.
Taki Mike, pomyślała, zerkając na niego. Siedział pochylony w fotelu i usiłował przekrzyczeć ryk włączonych silników, żeby pogadać z pilotem o sporcie. Korporacje pełne były mężczyzn takich jak Mike – mężczyzn, którzy nie byli szczególnie bystrzy ani interesujący, za to umieli przestrzegać reguł gry. Zawsze potrafili się sprzymierzyć z innymi wpływowymi mężczyznami: zawsze byli przyjaźni i lojalni, „grali w zespole", wspinali się po korporacyjnej drabinie, bo wiedzieli, komu lizać dupę i kiedy. Nico podejrzewała, że Mike został prezesem zarządu i szefem Verner Publications, bo załatwiał Victorowi Matrickowi, który miał obsesję na punkcie wszelkich form sportu i rywalizacji, bilety na każde widowisko sportowe, no i naturalnie mu towarzyszył.
No cóż, nie tylko Mike Harness potrafi przestrzegać reguł gry, pomyślała gniewnie. Parę lat temu byłoby jej głupio ostrzyć sobie zęby na posadę szefa, zwłaszcza takiego jak Mike, który w zasadzie był całkiem znośny. Jednak w zeszłym roku zachowanie Mike'a wobec Nico uległo zmianie. Zaczęło się subtelnie, od przytyków na zebraniach, a potem celowo nie umieścił jej na liście mówców na odbywającym się co pół roku spotkaniu korporacji. A teraz? Usiłował podebrać jej to spotkanie w Huckabees – spotkanie, o którym nawet by nie pomyślał, a jeśliby pomyślał, to nie zdołałby do niego doprowadzić.
Helikopter gwałtownie oderwał się od ziemi, a Mike odwrócił się do Nico.
– Czytałem o Peterze Borschu i Huckabees w „Journal" – powiedział. – To sprytny ruch. Borsch może się nam przydać.
Nico uśmiechnęła się do niego zimno. Artykuł ukazał się dwa dni wcześniej, a to, że Mike usiłował przypisać sobie wszystkie zasługi, wprawiło ją na nowo w irytację. Musiała zmierzyć się z myślą, że Mike próbuje ją torpedować, a za kilka miesięcy być może ją zwolni. Jego dzisiejsza obecność na lotnisku była jawnym wypowiedzeniem wojny. Od teraz albo ona, albo on. Lata w korporacji nauczyły ją ukrywać uczucia, nie zdradzać oponentowi swoich myśli ani planów. Złożyła gazetę i wygładziła spódnicę. Mike nie wiedział jednego, a mianowicie że Nico już podjęła kroki, by pokrzyżować mu plany.
Miesiąc wcześniej, kiedy jej asystentka wyśledziła pierwsze wydanie Sztuki wojennej, Nico poszła do Victora Matricka, by poprosić o pozwolenie na taki wydatek – książka kosztowała ponad tysiąc dolarów. Naturalnie musiała wytłumaczyć, po co jej ona, i złożyć sprawozdanie z dotychczasowych postępów, a Victor pochwalił ją za „twórczą postawę". Co za ironia, że Mike nie umieścił jej na liście mówców na spotkaniu – w przeciwnym razie na pewno nie knułaby za jego plecami. Jednak ta wzgarda była ostentacyjną zniewagą, ludzie gadali o tym tygodniami przed spotkaniem i po. Jeśli Mike chciał ją wygryźć, powinien bardziej się przyłożyć.
Mike popełnił jednak błąd, a ona musiała tylko działać po jego myśli. Jeśli spotkanie w Huckabees pójdzie źle, wina spadnie na Mike'a. Jeśli pójdzie dobrze, a Mike poleci do Victora, Victor natychmiast się zorientuje, co jest grane. Nic nie mogło umknąć jego przerażającym, niebiesko-żółtym oczom, i z pewnością nie spodobałoby mu się, że Mike się zniża do takich metod.
Te przemyślenia plus widok miasta w oddali sprawiły, że znowu poczuła się jak swoje stare, wojownicze wcielenie. Kiedy helikopter mijał wysokie budynki przypominające las szminek, Nico poczuła coś na kształt seksualnego podniecenia, jak zawsze, gdy patrzyła na znajomy krajobraz z betonu i stali. Nowy Jork nadal był najwspanialszym miejscem na świecie i z pewnością jednym z niewielu, gdzie kobieta taka jak ona nie tylko mogła przeżyć, ale i rządzić. Gdy helikopter przeleciał nisko nad Williamsburg Bridge, nie mogła nie pomyśleć: To miasto należy do mnie.
W każdym razie zamierzała zrobić wszystko, żeby tak było, i to wkrótce.
Ekspres do kawy wydał z siebie wyrażający zadowolenie bulgot stworzenia, które właśnie opróżnia jelita, i przez filtr strzyknął wodą do pojemnika.
Nawet ten ekspres jest szczęśliwszy ode mnie, pomyślała Victory ze smutkiem, lejąc gorzki płyn do skromnego białego kubka.
Popatrzyła na zegar, chociaż wcale nie miała ochoty przypominać sobie, która godzina. Była jedenasta rano, a Victory nadal siedziała w domu, w piżamie z niebieskiego chińskiego jedwabiu w wesołe pieski. Pomyślała, że może to jakiś chiński dowcip – w końcu Chińczycy uwielbiali najlepszego przyjaciela człowieka, ale na talerzu.
Był to również ironiczny komentarz do sytuacji, pomyślała, wsypując do kawy trzy kopiaste łyżeczki cukru. W ostatnich trzech tygodniach czuła się tak, jakby ją pożerano, a później wypluto.
Spróbowała czegoś nowego i jej wysiłki spełzły na niczym. Świat był niezwykle okrutnym miejscem.
Wzięła kubek i wyszła z kuchni, przez pokój z wbudowanymi regałami i płaskim telewizorem, potem przez hol i po schodkach w dół, do salonu z włączonym kominkiem. Mieszkanie nazywane było przez agentów nieruchomości „małym klejnotem". Patrząc na łukowate sklepienie, wysokie na cztery metry, z którego zwisał wspaniały żyrandol z bakaratu, zastanawiała się, jak długo będzie ją jeszcze stać na ten lokal.
Jej firma oficjalnie przeżywała kryzys.
Victory przysiadła ze znużeniem na kanapie, która biegła przez całą długość wychodzących na ulicę oszklonych drzwi. Przez ostatnie dwa i pół tygodnia podróżowała. Opuściła miasto trzy dni po katastrofalnym pokazie, na małym stoliku z mahoniu wciąż leżała schludna kupka gazet z recenzjami. Krytycy nie byli wyrozumiali. Minął prawie miesiąc, ale ona wciąż pamiętała każde miażdżące słowo: „Bez wiktorii", „Straciła zdolności", „Rozczarowanie" i, co gorsza, „Kto miałby nosić te stroje, a jeśli już, to gdzie?", i w końcu ostry tekst: „Victory Ford to raczej artystka estradowa, a nie prawdziwa projektantka, co stało się jasne podczas jej ostatniego pokazu, gdy usiłowała zabłysnąć haute couture"… – Te słowa prześladowały ją jak smród. Wiedziała, że większość artystów nie czyta recenzji, ale Victory nie mogła odwrócić się plecami do nieprzyjemnej rzeczywistości. Lepiej było znać prawdę i sobie z nią poradzić. Powinna wywalić te recenzje, ale gromadziła je razem z innymi. Pewnego dnia zapewne przeczyta je i się pośmieje. A jeśli nie będzie mogła się śmiać, to już bez znaczenia, bo wtedy nie będzie projektantką. A jeśli nie będzie projektantką, to wszystko jedno, bo będzie martwa.
Wyjrzała przez okno i westchnęła. Pewnie była zbyt stara na to, żeby postrzegać świat tylko w czerni i bieli, nadal wierzyć, że lepiej umrzeć niż nie projektować, ale tak właśnie się czuła przez całe życie, od chwili gdy jako ośmiolatka siedziała w poczekalni u dentysty i po raz pierwszy wzięła do ręki „Vogue" (później uświadomiła sobie, że jej dentysta musiał być znacznie bardziej stylowy, niż sądziła). Oglądając liczne strony z modą, nagle przeniosła się do innego świata – miejsca, jak się zdawało, nieograniczonych możliwości, gdzie mogło zdarzyć się wszystko. I wtedy recepcjonistka zapytała ją o nazwisko, a Victory uniosła wzrok i ze zdumieniem ujrzała, że siedzi na składanym krześle z zielonego plastiku, w ciasnym pomieszczeniu z obłażącymi, pomalowanymi na kolor musztardy ścianami. Każdy szczegół zdawał się większy niż wcześniej, a Victory przeżyła objawienie. Nagle zrozumiała, do czego jest stworzona. Miała zostać projektantką mody. To jej było pisane.
Była dziwadłem, rzecz jasna, ale wtedy jeszcze tego nie wiedziała. W dzieciństwie i jeszcze wiele lat później zakładała, że wszyscy są tacy jak ona i, podobnie jak ona, doskonale wiedzą, co zrobić ze swoim życiem. Pamiętała, że jako dziesięciolatka bezczelnie mówiła innym dzieciakom, że zostanie projektantką mody, chociaż nie miała pojęcia, jak to osiągnąć ani czym tak naprawdę zajmują się projektanci…
Ta młodzieńcza ignorancja była dobra, pomyślała, wstając i chodząc po orientalnym dywanie przed kominkiem. Dzięki temu śmiało podążyła za swoim szaleńczym marzeniem. Teraz na pewno zabrakłoby jej odwagi.
Pokręciła głową na wspomnienie początków w Nowym Jorku. Wszystko było takie nowe, takie podniecające. Miała bardzo mało pieniędzy, ale nie czuła strachu – mogła jechać tylko w jedno miejsce, właśnie tam. Od pierwszych dni miasto zdawało się spełniać jej marzenie. W wieku osiemnastu lat przeniosła się tam, by studiować w Fashion Institute of Technology i pewnego dnia – na początku jesieni, ciągle było ciepło, ale w powietrzu czuło się nadchodzącą zimę, całkiem jak dzisiaj – jechała metrem, i jakaś kobieta zapytała, gdzie Victory kupiła marynarkę, którą ma na sobie. Victory popatrzyła na pasemka kobiety, jej przebojowy kostium, do którego nieznajoma włożyła koszulę z doczepianą muszką, bardzo wtedy modną, i z arogancją młodości odparła śmiało:
– To moje. Jestem projektantką mody.
– Jesteś projektantką mody – powtórzyła kobieta tonem sugerującym, że jej nie wierzy. I niby czemu miała uwierzyć, pomyślała Victory: byłam chuda, płaska jak deska i wyglądałam na znacznie mniej niż swoje osiemnaście lat. – No to przyjdź do mnie.
Kobieta pogrzebała w torebce od Louisa Vuittona (Victory nigdy nie zapomniała tej torebki – wtedy uznała ją za niesłychanie szykowną) i wyciągnęła wizytówkę.
– Prowadzę dział zakupów w domu towarowym. Spotkajmy się o dziesiątej w poniedziałek, przynieś swoją kolekcję.
Victory nie miała żadnej kolekcji, ale to jej nie zniechęciło. Zdumiewające spotkanie z tą kobietą (nazywała się Myrna Jameson) nastąpiło o piątej po południu w środę. W poniedziałek o wpół do dziewiątej rano (akurat zdążyła się umyć i dotrzeć do manhattańskiej Garment District na dziesiątą) Victory miała już swoją pierwszą kolekcję złożoną z sześciu ubrań, razem z marynarką. Wydała całe przeznaczone na czynsz pieniądze, dwieście dolarów, i spędziła pięć dni na rysowaniu projektów, kupnie tkanin i szyciu na maszynie otrzymanej od rodziców w prezencie z okazji matury. Pracowała dniem i nocą, od czasu do czasu podsypiając przez parę godzin na sfatygowanej składanej kanapie, którą przytargała z ulicy. Wtedy miasto było inne, biedne i zrujnowane, a prosperowało jedynie dzięki twardej determinacji i stalowemu cynizmowi mieszkańców.
Jednak pod tym brudem krył się rumiany optymizm możliwości, a kiedy Victory pracowała, cały Nowy Jork tętnił życiem. Cięła, szyła do wtóru klaksonów i krzyków, w nieustannym rytmie muzyki z wielkich magnetofonów. Nawet przez myśl jej nie przeszło, że mogłoby się nie udać.
Myrna Jameson była kierowniczką działu zakupów w Marshall Field's, słynnym domu towarowym z Chicago, a jej biuro mieściło się w ogromnym budynku na rogu Siedemdziesiątej Alei i Trzydziestej Siódmej Ulicy. Garment District przypominała arabski bazar. Ulice pełne były rodzinnych sklepików, w których sprzedawano materiały, artykuły pasmanteryjne, guziki, zamki błyskawiczne i damską bieliznę; ciężarówki pracujące na jałowym biegu wyrzucały kłęby spalin, a robotnicy toczyli stelaże na kółkach z zawieszonymi na nich ubraniami oraz futrami, przepychając się wśród ciżby. Złodzieje torebek, dziwki i bezdomni kręcili się w pobliżu wejść do budynku i Victory bardzo mocno ściskała torbę z sześcioma sztukami odzieży. Byłoby straszną ironią losu, gdyby po tej całej harówce ktoś jej ją ukradł.
Biuro Myrny Jameson okazało się dwoma pokojami na samym środku długiego, wyłożonego przygnębiającym linoleum korytarza. W pierwszym pomieszczeniu siedziała młoda kobieta o twarzy rozwścieczonej pszczoły. Jej długie paznokcie stukały o telefon. Za otwartymi drzwiami mieścił się gabinet Myrny, Victory widziała zgrabne nogi w czarnych rajstopach i eleganckich czółenkach o spiczastych noskach. Myrna była pierwszą kobietą sukcesu, z jaką Victory miała do czynienia. Wtedy kobiety sukcesu nie musiały być miłe. Myrna wyszła z gabinetu i zmierzyła Victory wzrokiem.
– A więc się pojawiłaś – powiedziała głosem, w którym pobrzmiewał twardy, metaliczny dźwięk. – Zobaczmy, co tam dla mnie masz.
Pięć nieprzespanych nocy nagle zebrało swoje żniwo. Victory omal nie wybuchnęła płaczem. Po raz pierwszy uświadomiła sobie, że kolekcja wcale nie musi przypaść Myrnie do gustu. Myśl o porażce była druzgocąca. Upokorzenie mogło ją okaleczyć, ukierunkować na resztę życia. A jeśli będzie się starała i wciąż ponosiła klęskę? Może będzie zmuszona wrócić do domu i pracować w punkcie ksero, jak jej najlepsza kumpela z liceum, która nie zdołała wyrwać się z miasteczka…
– Bardzo przyjemne – powiedziała Myrna, oglądając kolekcję. Sposób, w jaki patrzyła na próbki, podnosząc je, obracając i szczegółowo analizując tkaniny, sprawił, że Victory sama poczuła się prześwietlona. W zimnym fluorescencyjnym świetle ujrzała na twarzy Myrny ślady po ospie, nieumiejętnie maskowane ciężkim podkładem. – Pewnie nie masz dowodów sprzedaży, co? A może powinnam wiedzieć coś, czego mi nie powiedziałaś? – Myrna popatrzyła na nią podejrzliwie.
Victory nie miała pojęcia, o czym mowa.
– Nie… – zająknęła się. – Ja…
– Czy kiedyś już sprzedawałaś w domu towarowym? – przerwała jej Myrna niecierpliwie.
– Nie – odparła Victory. – To moja pierwsza kolekcja. Ale to nie problem, prawda? – Czuła narastającą panikę.
Myrna wzruszyła ramionami.
– Każdy musi gdzieś zacząć. To znaczy tylko tyle, że zamówienie nie będzie duże. Zaczniesz od niewielkiego zlecenia, jeśli się sprzeda, na następny sezon przygotujesz więcej.
Oszołomiona Victory skinęła głową.
Potem wybiegła na ulicę, od triumfu kręciło się jej w głowie. W przyszłości miała wielokrotnie przeżywać ten przełomowy moment sukcesu, ale nic nie dawało się porównać z tamtym pierwszym razem. Przemaszerowała Trzydziestą Siódmą na Piątą Aleję. Nie wiedziała, dokąd idzie, wiedziała tylko, że chce być w samym środku wszystkiego. Snuła się radośnie po Piątej Alei, przystanęła przy Centrum Rockefellera, żeby popatrzeć na wrotkarzy. Miasto przypominało srebrzystą krainę Oz, pełną magicznych możliwości, i dopiero kiedy dotarła do parku i zużyła część energii, weszła do budki i zadzwoniła do najlepszej przyjaciółki z FIT, Kit Callendar.
– Powiedziała, że zaczniemy od niewielkiego zlecenia, i wzięła osiemnaście sztuk! – wykrzyknęła Victory.
Zamówienie wydało im się gigantyczne. W tamtym momencie Victory nawet nie mogłaby sobie wyobrazić, że pewnego dnia dostanie zlecenie na dziesięć tysięcy…
Po trzech tygodniach szycia dniem i nocą zamówienie było gotowe. Victory zjawiła się w biurze Myrny z trzema reklamówkami z supermarketu.
– Co ty tu robisz? – zapytała Myrna.
– Przyniosłam rzeczy – z dumą odparła Victory.
– Nie masz spedytora? – Myrna była przerażona. – Niby co ja zrobię z tymi torbami?
Victory uśmiechnęła się na to wspomnienie. Nie miała pojęcia o technicznych aspektach projektowania, nie wiedziała, że istnieją szwalnie i krajalnie, gdzie powstają stroje prawdziwych projektantów. Jednak ambicja oraz nieokiełznane pożądanie (takie, jakie jej zdaniem większość kobiet odczuwa wobec mężczyzn) pchały ją do przodu. A potem dostała pocztą czek na pięćset dolarów. Wszystkie ubrania się sprzedały. Miała osiemnaście lat i weszła do gry.
Między dwudziestką a trzydziestką przez cały czas parła przed siebie. Razem z Kit wprowadziła się do małego trzypokojowego mieszkania na Lower East Side, ulicy pełnej włoskich restauracji i „sklepów ze słodyczami" w suterenach, gdzie sprzedawano narkotyki. Victory i Kit kroiły i szyły, aż wzrok całkiem im wysiadał, a wtedy urządzały sobie rundki po wernisażach i po obskurnych nocnych klubach, gdzie tańczyły do trzeciej nad ranem. Victory zarabiała tyle, że ledwie udawało się jej pokryć wydatki na życie i koszty pracy, ale nie miało to znaczenia. Wiedziała, że wielki sukces czai się tuż za rogiem, a tymczasem wystarczało jej życie w tym mieście i robienie tego, co zawsze pragnęła robić.
I wtedy dostała pierwsze duże zamówienie z Bendela, domu towarowego, który słynął z promowania walczących o przetrwanie młodych projektantów. Był to kolejny punkt zwrotny – zamówienie okazało się wystarczająco duże, żeby zagwarantować Victory wydzielone miejsce na kolekcję, na drugim piętrze, z jej nazwiskiem i logo na ścianie – ale krył się w tym haczyk. Koszt uszycia ubrań wymagał wyłożenia ponad dwudziestu tysięcy w gotówce, którymi Victory nie dysponowała. Usiłowała pożyczyć pieniądze w trzech bankach, ale we wszystkich dyrektorzy cierpliwie tłumaczyli jej, że musi mieć zabezpieczenie pożyczki, coś konkretnego, na przykład dom lub auto, które mogliby jej zabrać, gdyby nie była w stanie spłacić długu.
Nie wiedziała, jak z tego wybrnąć, ale pewnego dnia zadzwoniła do niej Myrna Jameson. Zasugerowała, żeby Victory zatelefonowała do faceta nazwiskiem Howard Fripplemeyer. Był szumowiną, wyjaśniła Myrna, prawdziwą szują, jednak działał w branży od trzydziestu lat i mógł jej pomóc.
Howard Fripplemeyer okazał się taki, jak mówiła Myrna, a nawet jeszcze gorszy. Howard i Victory umówili się w bistrze, gdzie ten pożarł sandwicza z pastrami i nawet nie wytarł musztardy, którą ubabrał sobie kąciki ust.
Miał brązowy garnitur i niepokojące włosy, tupecik sterczał mu z głowy jak jeż. Kiedy skończył jeść, złapał swój egzemplarz „Daily News" i na kwadrans zniknął w męskiej toalecie. Intuicja podpowiadała Victory, że powinna zapłacić rachunek i zwiewać, ale dziewczyna była w desperacji.
Kiedy wrócił do stołu, powiedział, że uznał ją za korzystną inwestycję – miała potencjał. Postanowił wyłożyć na jej firmę osiemdziesiąt tysięcy w ciągu roku; w zamian chciał trzydziestu procent zysków. Victory doszła do wniosku, że to korzystny układ. Howard był okropny, a do nieprzyjemnej osobowości dochodził jeszcze dziwny, ostry odór, wytłumaczyła sobie jednak, że przecież nie musi z nim sypiać. Poza tym go potrzebowała.
– Ja się będę martwił o pieniądze, mała – powiedział, zaciągając się dziesiątym newportem. – Ty się martw o modę. Siedzę w branży od trzydziestu lat i rozumiem kreatywnych ludzi. Kiedy zaczniesz myśleć o forsie, wszystko ci się pomiesza.
A ona pokiwała głową, przekonana, że tak właśnie ma być.
Ufała Howardowi, ale tylko dlatego, że brakowało jej doświadczenia. Howard przeniósł jej „przedsiębiorstwo" do dużego pokoju w budynku nieopodal Siódmej Alei, gdzie po ścianach pomalowanych na szaro korytarzy roznosiły się dźwięki, a żeby wejść do damskiej toalety, trzeba było dysponować własnym kluczem. W budynku cuchnęło rozpaczą, obietnicami, marzeniami, które nigdy nie miały się spełnić, ale pracująca dotychczas w swoim małym mieszkaniu Victory czuła, że wykonała wielki krok naprzód.
Jej stroje dobrze się sprzedawały. Howard oznajmił, że firma w tym roku zarobi dwieście tysięcy. Była to suma, od której kręciło się jej w głowie.
– Oczywiście razem z moimi osiemdziesięcioma tysiącami i moimi trzydziestoma procentami. To sześćdziesiąt tysięcy plus osiemdziesiąt, czyli sto czterdzieści.
To nie wydawało się sprawiedliwe, ale była zbyt potulna, żeby się wykłócać.
– On z ciebie zdziera! – powiedziała Kit. Miały sąsiadkę, która była bankowcem, i pewnego wieczoru Victory opisała jej sytuację.
Sąsiadka pokręciła głową.
– Nikt tak nie robi interesów. Poza tym nie jest ci do niczego potrzebny. To całkiem proste – popyt i podaż. Możesz sama sobie z tym poradzić.
Był tylko jeden problem: Victory nie mogła się pozbyć Howarda, przynajmniej nie legalnie. W euforii wywołanej wolnością od problemów materialnych, podpisała z nim umowę, w której upoważniła go do pobierania trzydziestu procent od zysków przez resztę jej życia.
Była skazana na Howarda i jego smród. Nie mogła uwierzyć we własną głupotę i leżąc bezsennie w nocy, zastanawiała się, czy zdoła się jakoś pozbyć Howarda bez pomocy płatnego mordercy. Przysięgała w duchu, że jeśli uda jej się wyplątać z tej sytuacji, nigdy już nie będzie miała żadnego partnera…
I wtedy Howard zrobił coś dziwnego. Otworzył drugą firmę odzieżową w budynku po przeciwnej stronie ulicy.
Było to dziwne, ale Victory nie poświęciła temu zbyt wiele uwagi, gdyż oznaczało to, że Howard trochę jej odpuści. Każdego ranka przyjeżdżał do biura z Five Towns na Long Island, w tanim trenczu i z kartonowym pudłem oraz „Daily News". W pudle zawsze miał trzy kawy i knysze. Od razu szedł do telefonu i wisiał na nim przez jakieś trzy godziny, a potem wychodził do bistra na lunch. Howard zdawał się mieć niezliczonych szujowatych kumpli, z którymi godzinami trajkotał przez telefon. Victory zastanawiała się, kiedy którykolwiek z nich pracuje. W zasadzie jej to nie przeszkadzało, ale jako że biuro było jednym dużym pokojem, nie miała jak uciec od Howarda i jego konwersacji. Kiedy wreszcie kończył gadać, brał się do oceny jej projektów.
– To nic niewarte – mówił na przykład. – Kto w Minnesocie włoży coś takiego?
– Howardzie, ja jestem z Minnesoty. Usiłuje uciec od środkowego zachodu…
– A po co? Żebyś miała parę ładnych zdjęć w „Vogue"? Ładne zdjęcie nie sprzeda ubrań, wiesz chyba. Coś, czego potrzebujesz na sobotnią randkę ze swoim ukochanym, o to chodzi w sprzedawaniu ubrań. Nic zbyt fikuśnego. Mężczyźni lubią dziewczyny w czymś ładnym i spokojnym…
– Ale ja chcę zobaczyć swoje stroje w „Vogue" – syczała ze złością. – I zobaczę. Obiecuję ci to…
Wtedy Howard wychylał się, otaczając ich oboje swoim smrodem, i prezentował uśmiech. Miał szare zęby z białym nalotem w szczelinach, jakby niespecjalnie przykładał się do ich mycia.
– Przyjrzałaś się kiedyś bliżej projektantom w „Vogue"? – pytał. – Halston, Klein, nawet Scaasi, który dawniej nazywał się Isaacs, ale postanowił czytać swoje nazwisko od tyłu… To wszystko spedaleni Żydzi. Widziałaś wśród nich jakąś kobietę? A gdzie tam. To dlatego, że w modzie, i wszędzie indziej, w kinie, architekturze, malarstwie, najlepiej sprawdzają się mężczyźni. Nie bez powodu…
Howard nigdy nie wyjawił jej tego powodu, a ona nigdy nie pytała. Nie chciała usłyszeć odpowiedzi.
Za to klęła go w duchu i wracała do projektowania. Pewnego dnia, myślała. I powtarzała sobie, że jeśli zarobi dla Howarda wystarczająco dużo pieniędzy, to może on odejdzie i da jej spokój.
I kiedyś rzeczywiście tak się stało. Nie przyszedł rano, tylko dopiero około czwartej po południu. To trwało przez parę tygodni, a Victory czuła taką ulgę, że Howard nie sterczy jej nad głową, że nie pytała o powód. Zauważyła jednak, że niezależnie od tego, jak długo pracuje, Howard zawsze zjawia się przed jej wyjściem.
Kilka tygodni później wpadła na ulicy na Myrnę Jameson.
– Widzę, że Howard wprowadził cię do outletu Dress Barn – powiedziała Myrna.
Victory popatrzyła na nią ze zdumieniem, pokręciła głową i pomyślała, że Myrna z pewnością się myli.
– Na pewno chodzi ci o dom towarowy. Może o Bloomingdale'a…
– Skarbie – prychnęła Myrna. Złapała Victory za rękę. – Znam twoje ciuchy. Wszędzie rozpoznam te projekty. Przecież to moja działka, czyżbyś zapomniała?
– To niemożliwe – wyszeptała Victory.
Myrna wyciągnęła przed siebie dłonie.
– Wiem, co widziałam. Byłam w outlecie w Five Towns w niedzielę, mieli całą półkę ubrań, które wyglądały na twoje. Nawet te koronkowe rękawiczki ze wstążkami z welwetu… I o co chodzi z tą nową firmą Howarda, po drugiej stronie ulicy, pod 1411?
Oszołomiona Victory kręciła głową. W tej dzielnicy ludzie posługiwali się wyłącznie numerami domów, a Broadway 1411 był najbardziej tandetnym budynkiem w okolicy. Sterty ubrań sprzedawano tam sieciom sklepów detalicznych na aukcjach, niczym niewolników; ten budynek był brzydkim pasierbem przemysłu, pasierbem, o którym nikt nie chciał rozmawiać. Nagle poczuła koszmarne przerażenie. Podziękowała Myrnie i pobiegła na drugą stronę ulicy, między autami. To niemożliwe, myślała. Nawet Howard nie mógł być tak głupi i w tajemnicy sprzedawać jej ubrań pod 1411. To by zrujnowało jej nazwisko i jego inwestycję, to nie miało żadnego sensu. Przecież miesiąc temu sprawdzała spis towarów i wszystko się zgadzało…
To niemożliwie, pomyślała, usiłując się uspokoić.
Hol budynku pod 1411 zalatywał tłuszczem milionów torebek z żarciem na wynos, które znalazły się tam w ciągu ostatnich siedemdziesięciu lat. Na ścianie wisiał spis wszystkich firm w budynku, ale Victory nie wiedziała, czego szuka – Howard mógł dowolnie nazwać swoją firmę, z pewnością był dość sprytny, żeby nie użyć własnego nazwiska. Postanowiła iść na pierwsze piętro, gdzie odbywały się licytacje. No i oczywiście w ogromnym pokoju wypełnionym wieszakami z ubraniami czekającymi na swoją kolej do zlicytowania znalazła dwa rzędy strojów, które były duplikatami jej projektów. Pomacała tkaninę i się wzdrygnęła – te ubrania uszyto z tanich materiałów, które rozpadną się po dwóch czy trzech noszeniach i skurczą w pralni chemicznej. Odwróciła materiał na lewą stronę, szew były nierówny, niewykończony. Popatrzyła na metkę. Jej znakiem firmowym był różowy kwadrat z napisem „Victory Ford" wyszytym fantazyjnymi literami. Metka na tanich podróbkach była niemal identyczna, tyle że tutaj nazwisko brzmiało „Viceroy Fjord".
Odrzuciła ciuch, jakby był skażony, i cofnęła się o krok, z przerażeniem zasłaniając dłonią usta.
Zgięła się z bólu. Nawet nie chciało mu się szczególnie zmieniać nazwiska. Zapewne uważał, że Victory jest idiotką. Naprawdę sądził, że ujdzie mu to na sucho? Najwyraźniej tak. Miał ją za małą kretynkę, która zrobi to, co on będzie chciał, za kogoś, kogo będzie mógł wykorzystać i kopnąć w tyłek bez żadnych konsekwencji.
No to musiał to jeszcze przemyśleć.
Nagle przepełniła ją wściekłość. Ukradł jej dziecko, chciała go zabić. Nie. Najpierw zamierzała go skatować, a dopiero później zabić. Przypieprzanie się do niej to jedno, ale wpieprzanie się w jej biznes to całkiem inna sprawa.
Te uczucia były dla niej kompletnie nowe. Nie miała pojęcia, że potrafi być aż tak zła. Jakby sterowana automatycznym pilotem wróciła do holu, znalazła nazwę jego „nowej firmy" na drzwiach, i weszła. Howard siedział przy metalowym biurku z nogami opartymi na blacie, wpychał w usta coś, co chyba składało się z samych okruszków, i gadał przez telefon.
– Czego? – warknął, jakby zirytowała go jej niespodziewana wizyta.
– Ty pieprzony dupku! – wrzasnęła ile sił w płucach, złapała gazetę z jego biurka i cisnęła ją na podłogę.
– Co jest, kurwa? – wybąkał i powiedział do słuchawki: – Oddzwonię.
– Jak śmiesz? – Podeszła do niego, jakby chciała go uderzyć. Żałowała, że nie jest mężczyzną, wtedy na pewno by to zrobiła. – Widziałam te ubrania. Na pierwszym piętrze…
Zanim zdążyła coś dodać, zerwał się z miejsca.
– Jak ty śmiesz? – krzyknął, wskazując ją palcem, jakby to on był pokrzywdzony. – Nigdy nie wpadaj z wrzaskiem do mojego gabinetu.
To, że się bronił, zaszokowało ją. Na przemian otwierała i zamykała usta, niepewna, co powiedzieć.
– Widziałam te ubrania…
– Tak? I co z tego? – Pochylił się, żeby podnieść gazetę. – No i widziałaś jakieś ubrania. A potem wpadasz tutaj, drąc się jak wariatka…
Znów poczuła wściekłość.
– Ukradłeś moje projekty! – krzyknęła. – Nie możesz tego robić. Nie możesz mnie ograbiać.
Wykrzywił się z niesmakiem.
– Jesteś nienormalna. Wyjdź stąd.
– Nie możesz…
– Czego nie mogę? – Pogardliwie wzruszył ramionami. – Cały ten biznes to kopiowanie. Wszyscy to wiedzą.
– Coś ci wyjaśnię, Howardzie – oświadczyła ostrzegawczym tonem. – Nie zadzieraj ze mną. I nie myśl, że dostaniesz choćby grosz z moich zysków.
– O, czyżby? – Jego twarz poczerwieniała. Podszedł do Victory i szarpnął ją za ramię, pociągając ku drzwiom. – Mam dokument, który podpisałaś i w którym można przeczytać coś innego. Nawet o tym nie myśl.
I nagle już była na korytarzu, a Howard zamykał jej drzwi przed nosem.
Każda żyła w jej głowie pulsowała gniewem i upokorzeniem. Przez parę sekund Victory stała nieruchomo, zaszokowana, niezdolna do ogarnięcia tego, co przed chwilą zaszło. Howard powinien się jej bać: to on był tym złym, a nawet nie starczyło mu przyzwoitości, by udawać strach. Wykręcił kota ogonem i teraz ona wyszła na potwora, wariatkę. Wtedy uświadomiła sobie, że straciła całą władzę w chwili, w której zaczęła wrzeszczeć.
Cholera, teraz on wiedział, że ona wie. Podeszła do windy i raz po raz naciskała przycisk. W panice zapragnęła wydostać się z budynku. Bała się, że Howard wyjdzie z biura i się na nią natknie, a nie była przygotowana na jeszcze jedną konfrontację. Powinna była przemilczeć kradzież, dopóki nie dowie się, co można z tym zrobić. Drzwi windy w końcu otworzyły się z trzaskiem i Victory wsiadła. Oparła się o ścianę, łzy wypełniły jej oczy. To niesprawiedliwe. Cale życie harowała na swoje nazwisko, na swoją firmę, licząc na nagrodę za ciężką pracę, a doczekała się tego, że przylazł jakiś typ i ją okradł. Nie mogło mu to ujść na sucho.
– Przestań zachowywać się jak dziecko, dorośnij – radziła jej zaprzyjaźniona sąsiadka bankowiec. – Jesteś kobietą interesu. Nie doprowadzaj do osobistej konfrontacji z tym zasrańcem, tylko konkretnie zabierz się do sprawy. Pozwij go. Zaciągnij do sądu i tam mu przylej po tej wielkiej dupie.
– Nie mogę wynająć adwokata – zaprotestowała Victory. – To w złym stylu.
Potem się jednak nad tym zastanowiła. Jeśli miała przetrwać w tej branży, musiała wysłać jasny komunikat: Zadrzyj z Victory Ford, a pożałujesz. Nie ujdzie ci to na sucho.
Na jej prośbę Kit wcieliła się w kierowniczkę działu zakupów w sieciowym outlecie i umówiła się z Howardem w Viceroy Fjord. Kit udawała, że ubrania bardzo jej się podobają i narobiła zdjęć polaroidem. Potem Victory sfotografowała własne projekty. Myrna, która czuła się trochę winna zaistniałej sytuacji, pomogła jej znaleźć adwokata.
Trzy miesiące później Victory spotkała Howarda w sądzie. Śmierdział i był równie fatalnie ubrany jak zawsze, i ani trochę się nie przejmował, jakby takie rzeczy przydarzały mu się bez przerwy. Victory wyłożyła fotografie ubrań Howarda tuż obok zdjęć własnych projektów, a kiedy sędzia zarządził przerwę na podjęcie decyzji, prawnik Howarda zaproponował ugodę. Oświadczył, że jeśli Victory odda Howardowi pożyczone osiemdziesiąt tysięcy, zrezygnują z trzydziestu procent i będzie wolna.
Bardzo jej ulżyło. Była to niewielka cena za tak idiotyczny błąd. Victory nauczyła się pożytecznej prawdy: że ludzie, z którymi robi się interesy, są równie ważni jak sam interes. Ta lekcja była bolesna dla każdego projektanta, niestety, nie uczyli tego w szkole mody…
Zadzwonił telefon i przerwał te wspomnienia. Natychmiast przeszył ją niepokój. To były z pewnością jakieś złe wieści. Od trzech tygodni przychodziły jedna za drugą, kumulując się przed katastrofą.
Miała nie odbierać, ale doszła do wniosku, że to tchórzostwo. Dzwoniła jedna z jej asystentek, Trish, ze studia projektów.
– Pan Ikito telefonował trzy razy. Podobno to pilne. Pomyślałam, że pewnie chciałabyś wiedzieć.
– Dziękuję. Zaraz do niego zadzwonię.
Odłożyła słuchawkę i skrzyżowała ręce na piersi, jakby dla ochrony przed zimnem. Co miała powiedzieć panu Ikito? Udawało się jej wykręcać przez ponad tydzień, pod pretekstem podróży, ale Japończycy potrafili pilnować swoich spraw. „Lubię panią – pani szybko podejmuje decyzję", powiedział pan Ikito pięć lat wcześniej, kiedy zaczęli ze sobą współpracować. Mimo to pan Ikito chciał przede wszystkim zarabiać i z pewnością wypnie się na nią w chwili, gdy tylko poczuje, że Victory przestaje się sprzedawać. To jednak, co zaproponował, było nie do pomyślenia.
Dom mody Victory Ford nie był wielką firmą w rodzaju Ralpha Laurena czy Calvina Kleina, ale przez tych pięć lat, odkąd zaczęła robić interesy z Japończykiem, jej przedsiębiorstwo stało się minikonglomeratem, o wiele potężniejszym niż jednoosobowa firma, którą prowadziła we własnym mieszkaniu. W Japonii miała osiemdziesiąt trzy butiki, a w tym roku ona i pan Ikito planowali rozszerzyć działalność na Chiny, następny wielki rynek potencjalnych klientów. Pan Ikito wykupił licencję na jej projekty, nie tylko ubrania, ale również torebki, buty, okulary słoneczne i inne akcesoria, i sam zajął się ich wyrobem w Japonii, ponosząc koszty produkcji. Dzielił się z Victory procentem od zysków, i razem z tymi pieniędzmi jej firma przynosiła teraz dochód w wysokości pięciu milionów rocznie.
Panu Ikito nie spodobała się wiosenna kolekcja – nie cierpiał jej, właściwie nienawidził – i tak, dwa dni po pokazie, Victory poleciała do Tokio na spotkanie, które okazało się lekcją upokarzania. Pan Ikito nosił zachodnie ubrania, ale wierzył w japoński sposób załatwiania interesów. Oboje siedzieli przy niskim drewnianym stole. W trakcie typowo japońskiego ceremoniału picia herbaty pan Ikito przeglądał jej katalog na sezon wiosenny. Był małym człowieczkiem o krótkich, siwiejących włosach i usteczkach jak pyszczek gupika.
– Panno Victory. Co się dzieje? – zapytał, z niesmakiem przewracając strony. – Skąd pomysły? To nie pani. Kto nosi takie ubrania? Żadna kobieta nie nosi długich spódnic wiosną. Mało zabawne, obszerne fasony. Kobiety chcą pokazywać nogi.
– Panie Ikito. – Pochyliła głowę na znak szacunku (nie znosiła tego, ale musiała respektować cudzoziemskie zwyczaje, prowadząc interesy). – Próbowałam czegoś nowego. Usiłuję dorastać. Rozwijać się. Jako projektantka.
– Czemu pani to robi? – przerwał jej pan Ikito z przerażeniem. – Pani mieć wielki sukces. Jak to mówią w Ameryce, po co naprawiać, jak się nie popsuło?
– Ale usiłuję być coraz lepsza. Próbuję być jak najlepszą projektantką, w ramach swoich możliwości.
– Phi! – Pan Ikito zamachał rękoma przed twarzą, jakby odpędzał owada. – W Nowym Jorku pani zawsze myśli o sobie. Tu, w Japonii, myślimy o interesach.
– Ależ ja myślę o interesach – sprzeciwiła się Victory, stanowczo, choć uprzejmie. – Jeśli mam się utrzymać w branży, muszę rozwijać projekty. Udowodnić, że potrafię tworzyć ekskluzywne kolekcje.
– Ale po co? – spytał pan Ikito. – W haute couture nie ma pieniędzy. Każdy to wie. Pięć lat temu pani mówić, że chce zarabiać miliony…
– I nadal chcę…
– Ale teraz próbuje pani być Oscarem de la Rentą. – Pan Ikito nie przestawał jej przerywać – A może panem St. Laureatem? Świat nie potrzebuje St. Laurenta. Świat potrzebuje Victory Ford.
– Czyżby?, pomyślała Victory, wpatrzona w swoją herbatę.
– Nie mamy tu sklepów Oscara. No, może jeden w Tokio. Ale Victory Ford ma w Japonii osiemdziesiąt trzy butiki. Rozumie pani, co mówię? – spytał pan Ikito.
– Tak, ale…
– Mam odpowiedź – oświadczył pan Ikito. Klasnął w dłonie, a jego sekretarka (Victory wątpiła, żeby ktokolwiek mógł brać ją za asystentkę), rozchyliła ściany z ryżowego papieru. Złączywszy ręce i pochyliwszy głowę, zapytała po japońsku:
– Tak, panie Ikito?
Pan Ikito powiedział coś do niej w tym samym języku. Pokiwała głową i ostrożnie zamknęła drzwi. Pan Ikito odwrócił się do Victory.
– Będzie pani dziękowała. Powie pani: „Pan Ikito, to dopiero geniusz"!
Victory uśmiechnęła się z zakłopotaniem. Przepełniało ją poczucie winy, jakby była małym dzieckiem, które zrobiło coś strasznego. I tak się właśnie stało. Rozczarowała pana Ikito. Nigdy nie chciała nikogo rozczarowywać. Pragnęła, żeby wszyscy ją kochali, chwalili i głaskali po głowie jak grzeczną dziewczynkę. Zastanawiała się, dlaczego, niezależnie od swoich sukcesów, nie potrafi wyrosnąć z instynktownego chylenia czoła przed męskim autorytetem? Była dorosłą kobietą z własną firmą, zaczynała od zera, miała do dyspozycji wyłącznie swój talent i ręce, a teraz dysponowała nawet czarną kartą American Express. I oto siedziała jak na szpilkach koło pana Ikito, czekała na jego „odpowiedź", a przecież powinna mu powiedzieć, czego ona chce. Nie odważyła się jednak go obrazić. Dlaczego nie mogę być bardziej podobna do Nico, westchnęła w duchu. Nico powiedziałaby: „Panie Ikito, będzie tak, i koniec. Albo pan w to wchodzi, albo nie… "
I wtedy pan Ikito zrobił coś, od czego ścisnął się jej żołądek. Podniósł imbryczek i trzymając dłoń na pokrywce, nalał Victory więcej herbaty.
Nerwowo przełknęła ślinę. W tej samej chwili zrozumiała, że nie spodoba się jej pomysł pana Ikito. W Japonii nalewanie komuś herbaty miało różne znaczenie, a w tym konkretnym przypadku był to gest pojednania, ale też przygotowanie do niemiłych wiadomości.
Pan Ikito podniósł swoją filiżankę i wypił trochę naparu. Spojrzał na Victory, jakby sugerując, że powinna zrobić to samo.
Herbata była gorąca, Victory lekko poparzyła sobie usta, ale pan Ikito wydawał się usatysfakcjonowany jej potulnością. Wtedy drzwi rozsunęły się ponownie i stanęła w nich młoda Japonka w granatowym kostiumie.
– A! Panna Matsuda! – wykrzyknął pan Ikito.
– Dzień dobry, panie Ikito. – Młoda kobieta lekko skinęła głową. W jej głosie pobrzmiewał angielski akcent, i Victory domyśliła się, że Japonka studiowała w Anglii, najprawdopodobniej w Oksfordzie.
– Panno Victory Ford – zaczął pan Ikito. – Oto pani nowa projektantka, pani Matsuda.
Victory przeniosła spojrzenie z panny Matsudy na radośnie uśmiechniętego pana Ikito. Zrobiło się jej niedobrze, ale uprzejmie wyciągnęła rękę.
– Uwielbiam pani stroje. – Panna Matsuda usadowiła się koło stolika. – Będę zaszczycona, mogąc z panią pracować.
Jeszcze nie ustaliłyśmy, że będziemy wspólnie pracować, chciała powiedzieć Victory, jednak gardło kompletnie jej wyschło i nie mogła wydobyć z siebie głosu. Upiła łyk herbaty, usiłując odzyskać równowagę.
– Panna Matsuda świetna projektantka. – Pan Ikito przenosił spojrzenie z jednej kobiety na drugą. – Rysuje nowe projekty jak projekty dawnej Victory Ford. Pani zatwierdza, naturalnie. Robimy dalej interesy, wszyscy szczęśliwi.
Victory zakaszlała w dłoń, – Z pewnością panna Matsuda to świetna projektantka – powiedziała ostrożnie, nie chcąc od razu odrzucać propozycji. – Ale najpierw muszę zobaczyć jej projekty. Zanim cokolwiek zdecydujemy – dodała.
– Zobaczy pani wszystkie projekty, co pani chce. – Pan Ikito szeroko rozłożył ręce. – Ona dobra, zobaczy pani. Wszystkich kopiuje. Lepiej robi Ralpha Laurena niż sam Ralph Lauren.
Victory myślała tylko o tym, żeby się stąd wydostać. Była zła i urażona, ale pewnie chodziło tylko o jej ego, a w interesach czasem człowiek bywa w stanie przeżyć pomysły, które początkowo wydają mu się koszmarne. Trzeba dać sobie czas na przemyślenia i uporać się z początkową urazą. Teraz nie wolno jej było pochopnie zareagować i spowodować wyłomu, którego nie dałoby się naprawić.
Wstała.
– Bardzo dziękuję, panie Ikito, za to uprzejme rozwiązanie – powiedziała. – Teraz muszę się z kimś spotkać. Zadzwonię do pana po lunchu.
To samo w sobie było ryzykowne, gdyż pan Ikito oczekiwał, że Victory zostanie tak długo, jak on uzna za konieczne. Zmarszczył brwi.
– Nie podoba się rozwiązanie?
– Och, tak, to bardzo dobre rozwiązanie – powiedziała, zmierzając do drzwi i kłaniając się raz po raz, jak marionetka. Pomyślała, że jeśli będzie się tak kłaniać, może pan Ikito nie zauważy jej rejterady. Albo przynajmniej nie uzna jej za zniewagę.
– Musi pani zdecydować – oświadczył. – To bardzo dobra propozycja.
– Tak, panie Ikito. Bardzo dobra. – Dotarła do drzwi i je otworzyła. Nadal w ukłonach, stanęła w progu.
– Zegnam. – Panna Matsuda pomachała do niej.
Faktycznie żegnam, pomyślała Victory z uśmiechem.
Niestety, to najlepiej podsumowywało zaistniałą sytuację.
Nie mogła dopuścić do tego, żeby jej nazwisko widniało na cudzych projektach. A może jednak?, pomyślała, wychodząc na zatłoczoną ulicę. Szła do hotelu w nadziei, że dzięki wysiłkowi fizycznemu zdoła się pozbyć dręczącej klaustrofobii. Jednak hałas, ruch uliczny i wysokie budynki wznoszące się chwiejnie w niewidzialne niebo sprawiły, że poczuła się jeszcze gorzej i w końcu złapała taksówkę. Drzwi się otworzyły, Victory opadła na tylne siedzenie.
– Do hotelu Hyatt – powiedziała słabym głosem.
W hotelowym pokoju było jeszcze gorzej. Takie pokoje w Tokio były niewiarygodnie małe i Victory zwykle rezerwowała niewielki apartament w Four Seasons, nie zważając na dodatkowe wydatki. Teraz jednak, w ramach kary, wzięła ciasny pokoik w Hyatcie, z twardym małżeńskim łożem (Japończycy całkiem inaczej rozumieli wygody), które ledwie mieściło się w tej klitce. Poszła do łazienki (znowu klitka wielkości nowojorskiego schowka), zmoczyła ręczniczek zimną wodą i przyłożyła go do twarzy. Ręczniczek był szorstki i w zasadzie nie wchłaniał wody. Victory oderwała go od twarzy, przyjrzała mu się i wybuchnęła płaczem.
Zawsze tak było. Od początku kariery ciągle płakała, a potem wracała do pracy. Praca, płacz, praca, płacz, praca, płacz, pomyślała.
Pociągając nosem, wróciła do pokoju i usiadła na twardym łóżku. Przyszło jej do głowy, że większość ludzi byłaby zaszokowana, gdyby wiedziała, jak często Victory zalewa się Izami, gdyż powszechnie sądzono, że jest wyluzowana, zabawna i niepoprawnie optymistyczna, że zawsze wierzy, iż wszystko się dobrze skończy i że nowe możliwości są na wyciągnięcie ręki. Nigdy nie płakała publicznie (choć asystentki widywały jej opuchniętą twarz, zawsze udawała, że nic się nie dzieje), ale jednocześnie nie narzucała sobie ograniczeń. Uwalnianie emocji było ważne – inaczej człowiek wpadał w jakieś uzależnienie…
Położyła się na plecach, patrząc bezmyślnie w sufit, niewiele ponad dwa metry nad podłogą. Chętnie by do kogoś zadzwoniła – do Nico albo Wendy, albo jakiegoś chłopaka czy kochanka, chociaż chwilowo nie miała nikogo takiego – do kogokolwiek, kto zechciałby wysłuchać jej narzekań, powiedzieć, że jest cudowna, i sprawić, że poczułaby się lepiej. Nie miała jednak do kogo zadzwonić i zaczęła rozmyślać nad tym, jak poradzić sobie z tym samodzielnie. Zawsze sama radziła sobie ze wszystkim i jakoś dawała radę.
Tego popołudnia nie zadzwoniła do pana Ikito. Poczekała do następnego ranka i wróciła do Los Angeles. Powiedziała panu Ikito, że potrzebuje kilku dni na przemyślenie jego rozwiązania, a potem przez cały czas odwlekała decyzję, koncentrując się na sytuacji w sklepach towarowych, które zakupiły wiosenną kolekcję, w Los Angeles, Dallas, Miami i Chicago. Wszędzie spotykała się z identyczną reakcją: wiosenna kolekcja była „interesująca". Ale na pewno zaprojektowała też inne ubrania, bardziej typowe, prawda? Nie, nie zaprojektowała. Jak zareagował wobec tego Nowy Jork? Czy Bergdorf kupił kolekcję?
Jasne, że kupił, zapewniała wszystkich, podobnie jak Barney, ale nie wspomniała, że wzięli zaledwie po kilka sztuk. Najbardziej konserwatywnych. Byli, w kupieckim języku, „pełni nadziei". Jednak żadna nadzieja nie wchodziła w grę, jeśli mieli sprzedać te rzeczy na osiemdziesięcioprocentowej obniżce.
Cholera, pomyślała, piorunując wzrokiem telefon na kominku. Co się działo ze wszystkimi? Czego się tak bali? Nie interesowały jej opinie ludzi. Wiedziała, że nigdy nie zaprojektowała nic lepszego od tej wiosennej kolekcji. Była zupełnie inna, ale właśnie taka miała być, od samego początku, kiedy Victory zaczęła o niej myśleć jakiś rok wcześniej. Nikomu by się do tego nie przyznała, ale momentami zdarzało się jej fantazjować, że ta kolekcja przeniesie ją na inny poziom i zapewni jej miejsce w historii mody. Chciała, by po jej śmierci ludzie mówili: „Była jedną z najwybitniejszych amerykańskich projektantek".
No dobrze, mogła się bez tego obejść, ale nie oznaczało to, że nie powinna próbować. To był właśnie problem z sukcesem: kiedy się już go posmakuje, chce się coraz więcej. I nic nie może się równać z sukcesem w Nowym Jorku, z podziwem i lekką obawą ludzi. Sukces daje pewność i bezpieczeństwo. Porażka zaś…
Pokręciła głową. Nie będzie o tym myśleć. Nikt nie przyjeżdżał do Nowego Jorku, żeby ponieść klęskę. Przyjeżdżano po sukces. Wiele razy wcześniej była na krawędzi porażki i wiele razy strach motywował ją do większych starań. W przeszłości jednak nie było to aż tak istotne: nie miała wiele do stracenia. Teraz jednak musiała wziąć się w garść. Nie mogła panikować. Powinna zachować spokój i działać jak gdyby nigdy nic, jakby nie była urażona, jakby wszystko miało się ułożyć…
Musiała zadzwonić do pana Ikito. Co jednak powinna mu powiedzieć?
Wykluczone, żeby poprawia! ją ktoś w rodzaju hollywoodzkiego scenarzysty. Nie pisała się na to, a gdyby kiedykolwiek wydało się, że nie ona zaprojektowała japońską kolekcję, zniszczyłoby to wiarygodność, na którą tak ciężko pracowała. Tej granicy nie mogła przekroczyć. To był punkt honoru, a w świecie, gdzie w żadnej branży nie pozostało zbyt wiele honoru, należało bronić tych nielicznych wartości, które się uchowały.
Utrata zagranicznych dochodów poważnie zmieni firmę, ale Victory uznała, że jakoś to przełknie. Trafi się coś innego. Albo pan Ikito weźmie jej kolekcję, albo nic z tego nie będzie, i to właśnie powinna mu była powiedzieć już na początku.
Podniosła słuchawkę, żeby do niego zadzwonić, i w tym samym momencie spojrzała na statuetkę Perry Ellis Award, nagrodę Stowarzyszenia Amerykańskich Projektantów, prezentującą się dumnie na samym środku półki nad kominkiem. To kazało się jej zastanowić. Przekleństwo, pomyślała ze złością. Klątwa, która ją w końcu dopadła. Perry Ellis Award była najbardziej pożądaną nagrodą w branży, przyznawano ją co dwa lata obiecującym projektantom, na cześć Perry'ego Ellisa, który zmarł na AIDS pod koniec lat osiemdziesiątych. Przyznanie nagrody świadczyło o sukcesie młodego projektanta, katapultowało go w światła reflektorów, ale plotka niosła, że istniała też ciemna strona wyróżnienia. Kilkoro zdobywców nagrody odeszło z biznesu. Jako jedna z nielicznych kobiet, które ją otrzymały, Victory żartowała często, że dzięki swojej pici przezwycięży klątwę. Może jednak się myliła? Nagle ujrzała, jak jej wysiłki obracają się wniwecz. Znalazła się na równi pochyłej, a jej następne dwa sezony spotkają się z taką samą reakcją jak wiosenna kolekcja, ludzie przestaną kupować jej ubrania, za półtora roku zbankrutuje, trafi na ulicę, będzie musiała wrócić na prowincję, sama, nieudolna czterdziestotrzylatka…
Telefon w jej dłoni nagle zadzwonił i podskoczyła, pośpiesznie wciskając guzik. Kobiecy głos po drugiej stronie linii był nieznany.
– Victory Ford?
– Przy telefonie – odparła ostrożnie Victory, myśląc, że to pewnie akwizytorka.
– Mówi Ellen z biura Lyne'a Bennetta. – Kobieta umilkła, jakby czekała, aż Victory przetrawi informację, że dzwoni do niej wielki miliarder Lyne Bennett. Victory omal nie wybuchnęla śmiechem. Zastanawiała się, czego na litość boską może od niej chcieć Lyne Bennett. – Wiem, że to trochę nieoczekiwane, ale pan Bennett był ciekaw, czy spotka się z nim pani na drinku, w przyszły czwartek o osiemnastej.
Tym razem Victory naprawdę się roześmiała. Co za mężczyzna zatrudniał sekretarkę do umawiania mu partnerek na randki? Nie mogła jednak wyciągać pochopnych wniosków. Pewnie wcale nie chodziło o randkę – przez te lata spotkała się parę razy z Lyne'em Bennettem i nie zwracał na nią żadnej uwagi.
– Mogę zapytać, po co?
Ellen wydawała się zakłopotana i Victory natychmiast zaczęła jej współczuć. Ale praca.
– Myślę… myślę, że chciałby panią poznać. Wiem tylko, że kazał mi do pani zadzwonić i spytać, czy się pani zgodzi.
Victory zastanawiała się przez chwilę. Bogacze w rodzaju Lyne'a Bennetta nigdy jej specjalnie nie interesowali, ale z drugiej strony i ona nie należała do kobiet, które ich pociągają. Była zbyt niezależna i otwarta, żeby skakać wokół bogacza, i nigdy nie wierzyła, że jego pieniądze są rozwiązaniem damskich problemów. Jednak skoro Lyne Bennett postanowił ją poznać, może różnił się od reszty. Zważywszy na jej obecną sytuację, nie zaszkodziło przynajmniej potraktować go przyjaźnie.
– Bardzo chętnie się z nim spotkam, ale w przyszły czwartek idę na wernisaż biennale w Whitney – powiedziała. – Nie wiem, czy Lyne Bennett lubi sztukę…
– Uwielbia. – W głosie Ellen brzmiała ulga. – Ma jedną z najważniejszych kolekcji na świecie…
Victory uśmiechnęła się do siebie. Co ona sobie myślała? Naturalnie, że Lyne Bennett „uwielbiał" sztukę. W końcu był miliarderem. A pierwsze, co robią faceci po dojściu do wielkich pieniędzy (poza umawianiem się z supermodelką, rzecz jasna), to szlifują swoje ostre kanty sztuką i kulturą.
Victory odłożyła słuchawkę. Nagle humor się jej poprawił. Uznała telefon od Lyne'a Bennetta za znak, że coś się zmieni. Zdarzy się coś nowego i interesującego, czuła to przez skórę. Spojrzała bez strachu na telefon i zadzwoniła do Japonii.