Rozdział 4

Biedna Wendy, pomyślała Victory, jakiś milionowy raz w tym tygodniu.

Minęło około dziesięciu dni, odkąd Shane wywołał sensację swoim oświadczeniem i wyniósł się z loftu. Wendy zadzwoniła do niej o wpół do dwunastej w nocy, pijana i w szoku, a Victory zarzuciła płaszcz na piżamę i pojechała do przyjaciółki. Zachowanie Shane'a było całkowicie niewytłumaczalne, w mieszkaniu panował chaos. Magda, zamiast spać, żądała wyjaśnień, a mała Chloe, wyczuwając, że czegoś brakuje, domagała się piersi, choć już ponad rok wcześniej została od niej odstawiona. Wendy nie miała mleka, ale i tak pozwoliła małej ssać, w przekonaniu, że skoro dzięki temu dziecko poczuje się lepiej, to warto się poświęcić.

– Popatrz na mnie! – wykrzyknęła, siedząc na kanapie, w rozpiętej bluzce i opuszczonym z jednej strony staniku, z dzieckiem przy sutku. – To moje zasrane życie. Pracuję siedemdziesiąt godzin na tydzień i mąż mnie opuścił z niewiadomych powodów. Jak do cholery do tego doszło?

Victory z przejęciem popatrzyła na Wendy.

– Ale nie odstawisz mi tu Sarah-Catherine, prawda?

Na szczęście Wendy parsknęła śmiechem.

Sarah-Catherine była wzorcowym przykładem dziewczyny, która przyjechała do Nowego Jorku, przez pewien czas kwitła i nagle sukces ją przerósł. Wspięła się na sam szczyt w branży hotelarskiej, „Bonfire" poświęciło jej sześciostronicowy artykuł. Pewnej nocy jednak, właściwie bez ostrzeżenia, zwariowała. O czwartej rano, całkiem naga, oglądała wystawy sklepowe na Piątej Alei.

– Nigdy nie zrozumiem, dlaczego Sarah-Catherine odbiło – oświadczyła Victory. – Czasem mnie to przeraża. Może się przytrafić każdemu.

Wendy prychnęła. Dziecko wciąż ssało jej sutek.

– Była walnięta od samego początku. Ale odniosła sukces, więc nikt tego nie zauważył. Kryła się.

– Kto to jest Sarah-Catherine? – chciała wiedzieć Magda.

– Ktoś, na kogo wolałabyś nie wyrosnąć – odparła Victory.

– Ja będę taka jak moja maamaa – oznajmiła Magda tym swoim dziwnym głosem. – Będę królową, która rozstawia ludzi po kątach.

Wendy i Victory wymieniły spojrzenia.

– Mamusia nie rozstawia ludzi po kątach, skarbie. Mówi im, co mają robić. Na tym polega jej praca.

– Tatę rozstawiałaś. Wszyscy twierdzili, że on to uwielbia, ale właśnie dlatego odszedł.

Victory zdołała jakoś zaprowadzić Magdę do łóżka, ale dopiero po złożeniu jej obietnicy, że zabierze ją do swojej sali do prezentacji. Biedna Magda była w trudnym wieku, niepewna, czy jest małą dziewczynką, czy nastolatką. Utyła, zaczynały jej rosnąć piersi. Victory było jej żal, ale cóż mogła na to poradzić?

Biedna Wendy, pomyślała raz jeszcze, wyglądając przez okno.

Siedziała na tylnej kanapie luksusowego mercedesa z doładowaniem i czuła się jak jagnię prowadzone na rzeź. Ten onieśmielający samochód należał do Lyne'a Bennetta, i został wysłany po Victory. Usiłowała wyjaśnić, że zdoła dotrzeć na randkę o własnych siłach, ale Ellen, asystentka Lyne'a, błagała, żeby Victory zgodziła się na przejażdżkę.

– Wkurzy się na mnie, jeśli pani tego nie zrobi – twierdziła.

Lyne Bennett, pomyślała Victory. Wzorcowy egzemplarz człowieka, który rozstawia wszystkich po kątach. Wyjęła telefon i zadzwoniła do Wendy.

– Szczerze? – zapytała Wendy. Mówiła nieco niewyraźnie, jakby coś jadła. – Przez ostatnie dwa dni byłam tak załatana, że nie bardzo miałam czas myśleć o Shanie. Czy to nienormalne?

– To dobrze – odparła Victory. – Niezależnie od tego, co będzie z Shane'em, masz swoją pracę. I dzieci.

– Nikt mi nie wierzy, ale jestem pewna, że on wróci.

– Ty znasz go najlepiej.

Victory pomyślała, że Wendy albo jest dzielna, albo tępa. A może zresztą miała rację. Shane prawdopodobnie wróci. Niby dokąd miałby pójść? Nie miał pieniędzy, no chyba że znalazł nową niańkę. Victory uważała, żeby nie poruszyć tego tematu ani nie zdradzić się przed Wendy z tym, co naprawdę myśli o Shanie. Jeśli mieli się na powrót zejść, nie chciała, żeby jej stosunek do Shane'a stanowił problem.

– Rozmawiałaś z nim dzisiaj?

– Wczoraj – odparła Wendy niewyraźnie.

– I?

– Mówi, że się zastanawia. No więc próbuję dać mu spokój.

– Pewnie ma kryzys wieku średniego. W tym roku stuknie mu czterdziestka, prawda?

– Uhm – przytaknęła Wendy. – Zasrani faceci. Dlaczego im wolno mieć kryzys wieku średniego, a nam nie? Pewnego – dnia rzucę to wszystko w diabły i wyjadę w podróż duchową do Indii. Ciekawe, co on na to. Gdzie jesteś? Victory popatrzyła na potylicę szofera.

– Mam tę randkę. Z Lyne'em Bennettem – wyszeptała. – Jestem w jego aucie.

– Pewnie będzie ubaw – oświadczyła Wendy z goryczą. – Przynajmniej zapłaci za kolację. Ale pewnie łyka viagrc, żeby móc uprawiać seks.

– Myślisz? – zapytała Victory. Nie dotarła do tego etapu w myśleniu o Łynie.

– Wszyscy ci faceci łykają viagrc. Mają na tym punkcie obsesję. Zwłaszcza te hollywoodzkie typki – oświadczyła Wendy z niesmakiem. – Wiem, że Lyne Bennett mieszka w Nowym Jorku, ale naprawdę jest bardzo hollywoodzki. Jego najlepsi przyjaciele to gwiazdy filmowe. Zawsze siedzi na trybunach dla VIP-ow na meczach Lakersów. Co za dno.

– Koszykówka?

– Viagra – wyjaśniła Wendy. – Skoro nie staje ci bez wspomagania, to może natura usiłuje dać ci do zrozumienia, że nie powinieneś uprawiać seksu?

Victory parsknęła śmiechem. Pomyślała, że Wendy jednak przejmuje się Shane'em, niezależnie od tego, co twierdzi. Takie gorzkie opinie o mężczyznach do niej nie pasowały.

Rozłączyły się i Victory wyjrzała przez okno. Auto jechało przez Madison Avenue, mijając kosztowne, olbrzymie butiki projektantów w rodzaju Valentino. Skrzywiła się i pomyślała o sytuacji Wendy i Shane'a. Bała się o Wendy – bała się, co będzie, jeśli Shane odejdzie, ale jednocześnie niepokoiła się, jak będzie wyglądało życie jej przyjaciółki, jeśli jednak wróci.

Kiedy po raz pierwszy zobaczyła przyjaciółkę z Shane'em, wiele lat temu na przyjęciu w Los Angeles, zapewne myślała o nim to samo co Wendy. Najpierw zdumiało ją, że Wendy ma męża. Wendy była bezpośrednia i chłopczykowata: nie robiła sobie makijażu, zwykle paradowała w dżinsach i wysokich butach, męskiej koszuli i granatowym blezerze. Victory była ciekawa, czy Wendy celowo maskuje swoją kobiecość, żeby traktowano ją poważnie w branży filmowej, ale przekonała się, że Wendy po prostu taka jest. Przez swoje ciepło i bezpośredniość przypominała Victory jej najlepsze koleżanki z dzieciństwa. Wendy wyrosła na kobietę, którą inne kobiety uważały za piękność, a mężczyźni ledwie zauważali. Przez pierwszy tydzień znajomości ani słowem nie zdradziła się z tym, że w jej życiu jest jakikolwiek facet.

Victory była zaszokowana, kiedy Wendy pojawiła się na kolacji z uroczym młodym człowiekiem. Shane miał rozczochraną grzywę włosów i okrągłą twarz cherubinka. Nie był zbyt wysoki, ale u mężczyzny o takim uroku to wcale nie przeszkadzało. Najpierw ta para wydała się jej niedopasowana. Shane zachowywał się jak chłopiec, który nie dojrzał do ożenku, a wyglądał jak mężczyzna, który nie potrzebuje żony. Victory natychmiast nabrała podejrzeń – zaczęła się zastanawiać, czy Shane nie jest przypadkiem ukrytym gejem albo czy nie wykorzystuje Wendy.

– Nie miałam pojęcia, że jesteś mężatką! – wykrzyknęła, patrząc na nich oboje ze zdumieniem.

– Jestem jej wielkim sekretem. – Shane spojrzał na Wendy z uwielbieniem. – Wypuszcza mnie tylko, kiedy ma dobry humor.

Wendy zaśmiała się z dumą, a Victory poczuła się jak idiotka. Głupio, że nie rozważyła trzeciej możliwości – że Shane zwyczajnie kocha Wendy. Niby dlaczego nie? Znały się dopiero od paru tygodni, a Victory sama się w niej prawie zakochała. To, że Shane był dość bystry, by dostrzec, jak cudowna jest Wendy, sprawiło, że Victory również zapragnęła go pokochać.

Jej uwielbienie nie trwało jednak długo. Jeśli pominęło się jego urodę, Shane przypominał tani posrebrzany talerz, który, raz zmatowiały, nigdy nie odzyska blasku. Był przymilny i podlizywał się słynnym kolegom i przyjaciołom Wendy z branży filmowej. Wendy harowała jak głupia, a Shane'a zajmowały rozliczne hobby: golf, jazda na nartach, nawet na desce. O swój wygląd dbał jak dziewczyna. Victory była u Wendy kilka razy, gdy Shane właśnie popisywał się nowymi ciuchami, które kupił w butiku Dolce Sc Gabbany albo u Ralpha Laurena czy Prądy, a kiedyś wyciągnął buty z aligatora, marki Cole Haan, za półtora tysiąca dolarów. Wendy tylko się roześmiała. Uważała, że to zabawne – śmieszyło ją, że Shane chodzi do miejskich spa, bierze masaże, robi sobie manikiur i pedikiur. Nawet kazał rozjaśnić końcówki swoich przeszczepionych włosów. I wstrzykiwał sobie botoks, w przeciwieństwie do Wendy (nie potrzebowała, na jej bardzo jasnej, nigdy nie opalanej skórze nie tworzyły się zmarszczki). Do tego gadał o liftingu oczu u bardzo słynnego hollywoodzkiego chirurga.

– Wen – zaczęła kiedyś ostrożnie Victory. – Nie martwi cię, że Shane wydaje wszystkie twoje pieniądze?

To było w sylwestra, parę lat temu. Wendy i Shane urządzili przyjęcie, zrobiło się późno, większość gości wyszła. Shane poszedł spać, a Wendy, Victory i Nico siedziały na zniszczonej kanapie Wendy, piły szampana i rozmawiały o swoich najgłębszych uczuciach.

– Nigdy nie byłaś mężatką, więc nie zrozumiesz – powiedziała Wendy. – Małżeństwo polega na dzieleniu się. Chcesz, żeby ta druga osoba była szczęśliwa. Nie jestem policjantem. Nie będę kontrolowała zachowania Shane'a i nie chcę, żeby on mnie kontrolował. Kocham go.

Victory pomyślała, że Wendy mówi z wielką pasją. Nigdy nie zapomniała tamtej chwili. Zawsze kojarzyła z nią myśl, że Wendy ma dobrą i hojną naturę. Byia niezwykle troskliwą osobą. Victory zachodziła w głowę, skąd się to wzięło. Chciałaby być taka jak Wendy, ale wątpiła, by to się kiedykolwiek ziściło. Zbyt koncentrowała się na tym, co sprawiedliwe i fair, a w relacjach z mężczyznami to ona liczyła punkty. Specjaliści mówili, że tak nie wolno, ale Victory nic nie potrafiła na to poradzić. Pod koniec dnia chciała mieć poczucie, że mężczyzna włożył taki sam wysiłek w związek jak ona. Zwykle było inaczej, i właśnie dlatego wszystkie jej związki się rozpadały…

Zadzwoniła komórka. Victory odebrała, patrząc na numer. Jezu, Ellen, chyba piąty raz dzisiaj.

– Cześć, Ellen – oznajmiła z rezygnacją.

– Nie uwierzy pani, ale Lyne jednak chce, żeby przyjechała pani do biura.

Victory wywróciła oczyma.

– OK – powiedziała ostrożnie. – Na pewno?

– Tym razem na pewno – zapewniła ją Ellen.

Victory usłyszała odgłosy szamotaniny, po czym w słuchawce rozległ się głos Lyne'a Bennetta.

– Hej, mała, gdzie jesteś? – spytał. – Przywlecz swój tyłek na Siedemdziesiątą Drugą.

– Będę za chwilę. – Victory starała się ukryć irytację w głosie.

Rozłączyła się i spojrzała na szofera.

– Dzwoniła Ellen. Mamy jednak jechać na Siedemdziesiątą Drugą.

Wyprostowała się na kanapie. Coś podobnego! To już przesada. Dlaczego mężczyźni nie potrafią podjąć ostatecznej decyzji? Najwyraźniej Lyne był właścicielem dwóch przylegających do siebie budynków, które biegły przez długość całej ulicy, od Siedemdziesiątej Drugiej do Siedemdziesiątej Trzeciej. Mieszkał na Siedemdziesiątej Trzeciej i miał biura na Siedemdziesiątej Drugiej. Przez całe popołudnie Ellen wydzwaniała do niej, najpierw żeby poinformować, że Lyne powita ją w rezydencji, a potem, że zmienił zdanie i Victory ma jechać do biura. Później chciał się spotkać przed Whitney. Teraz ponownie mu się odmieniło i zażądał przyjazdu do biura.

W ten oto niezbyt subtelny sposób poinformował Victory, że jego czas jest znacznie cenniejszy niż jej.

Samochód zahamował, a szofer wysiadł, by otworzyć jej drzwi. Victory jednak była szybsza i wysiadła samodzielnie. Stanęła na chodniku i popatrzyła na budynek należący do Lyne'a. Było to szkaradzieństwo z białego marmuru z małą wieżyczką z boku. Mogłaby przysiąc, że widzi w oknie niespokojną twarz kobiety.

Nagle twarz zniknęła.

Victory się zawahała. Przyszło jej do głowy, że to naprawdę strata czasu. Nie znała Lyne'a Bennetta, ale już go nie lubiła. Zadzwoń do Ellen i powiedz jej, że zmieniłaś zdanie, nalegał głosik w jej głowie. Niby co zrobi Lyne? Wkurzy się i doprowadzi do bankructwa twoją firmę?

Wtedy jednak ciężka brama z kutego żelaza z kolcami się otworzyła. Krzepki mężczyzna w garniturze i ze słuchawką w uchu zmierzał ku niej niepokojącym krokiem zbyt rozrośniętego osiłka. Victory pomyślała, że chodzi, jakby miał kupę w majtkach.

– Do pana Bennetta? – zapytał.

– Tak…

– Proszę za mną – przerwał.

– Wszystkich gości tak witacie? – zapytała.

– Tak. – Wpuścił ją do środka.

– Jak to, czy jest ładna? Jasne, że tak. Boska. – Trajkocząc do słuchawki, Lyne Bennett zerknął na Victory. Siedział na obrotowym krześle obitym brązowym zamszem, palił cygaro i trzymał stopy w sznurowanych butach na biurku, jakby miał mnóstwo czasu, a Victory na niego nie czekała. Dekorator wnętrz urządził gabinet tak, jak sobie wyobrażał bibliotekę znamienitego dżentelmena – boazeria na ścianach, regały z książkami, orientalny kominek i wielka emaliowana popielnica Dunhilla. Victory przycupnęła na małym foteliku pokrytym tkaniną w cętki. Uśmiechnęła się dzielnie.

Jak długo jeszcze miała to znosić? Weszła do gabinetu Lyne'a przynajmniej trzy minuty temu, a ten ciągle gadał. Może jednak powinna wyjść.

– Siedzi tutaj – oznajmił Lyne do telefonu. – Nazywa się Victory Ford. Tak jest. – Pokiwał głową i mrugnął do Victory.

– Projektantka mody. Uhm. Piękna kobieta. – Zakrył dłonią słuchawkę. – Tanner Cole wie, kim jesteś, i cię docenia. Masz.

– Wręczył jej telefon. – Przywitaj się z nim. Niech się ucieszy. Ostatnio kiepsko sobie radzi w sprawach sercowych.

Victory westchnęła i wstała, po czym wyjęła mu telefon z ręki. Co za dziecinada. Nie znosiła, kiedy ludzie się tak zachowywali, zmuszali ją do rozmowy z kimś, kogo nie znała, nawet jeśli tym kimś był gwiazdor filmowy.

– Halo – powiedziała do słuchawki.

– Nie daj mu wejść sobie na głowę – zagruchał głos Tannera Cole'a w jej uchu.

– Nie dam. – Popatrzyła na Lyne'a. – A jeśli to zrobi, może będę musiała się umówić z tobą.

Lyne z udawaną wściekłością wyrwał jej telefon.

– Słyszałeś? – Uśmiechnął się do Victory. Zauważyła, że ma wielkie i olśniewająco białe zęby. – Powiedziała, że może się z tobą umówić. Najwyraźniej nic nie wie o rozmiarach twojego siusiaka.

Victory znów westchnęła i usiadła. Popatrzyła znacząco za zegarek, myśląc jednocześnie o tym, jak strasznym pozerem jest Lyne. Było to dość żałosne. Ale może czuł się niepewnie. Mało prawdopodobne, ale nie wykluczone. Być może dzięki niepewności zarobił miliard dolarów. Rozejrzała się po gabinecie i zauważyła trzy dziwne szkice Alexandra Caldersa, warte setki tysięcy dolarów. Lyne zapewne zaaranżował całą scenkę, żeby zrobić na niej wrażenie. Wcześniej dopilnował, żeby Ellen wprowadziła ją w chwili, gdy będzie rozmawiał ze swoim kumplem Tannerem Cole'em.

Wyprostowała nogi. Przynajmniej się postarał, pomyślała. Nagle zrobiło jej się go żal.

– Dobra, stary, do zobaczenia jutro wieczorem. Pieprzeni Jankesi! – wrzasnął i odłożył słuchawkę. Trwał sezon baseballowy. Lyne bez wątpienia był właścicielem prywatnej loży na stadionie Jankesów.

Miała tylko nadzieję, że nie będzie gadał o sporcie przez cały wieczór.

– Co słychać? – zapytał, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z jej obecności. Wstał, wyszedł zza biurka, ujął dłonie Victory, ścisnął je, po czym się pochylił i ucałował ją w policzek. – Świetnie wyglądasz – mruknął.

– Dziękuję – powiedziała lodowato.

– Poważnie. – Nie puszczał jej dłoni. – Cieszę się, że się zgodziłaś.

– Nie ma problemu – oświadczyła sztywno. Zastanawiała się, czy on jest równie zakłopotany jak ona.

– Ellen! – wrzasnął znienacka. – Samochód na dole?

– Wiesz, że tak – dobiegł ich głos Ellen.

– Tak, ale czy stoi na wprost wejścia? Chcę wyjść z budynku prosto do auta. Nie zamierzam stać na chodniku i czekać na Wybój a.

– Powiem mu, że już schodzisz – oświadczyła Ellen radośnie.

– Wyboja? – Victory zastanawiała się, o czym będą rozmawiali przez cały wieczór.

– To mój kierowca – wyjaśnił Lyne. – Pan Dziurawiec. Jeśli w odległości pół kilometra od samochodu jest jakaś dziura, Wybój na pewno w nią wjedzie. Prawda, Ellen? – zapytał, wychodząc z biura.

Victory patrzyła na niego. Nie wiedziała, czy żartował, czy też mówił poważnie.

Ellen stała przy biurku z czarną kaszmirową marynarką w dłoniach. Lyne włożył ręce do rękawów.

– Bąbelki? – spytał.

– Tu. – Ellen wskazała butelkę szampana Cristal na swoim biurku.

– W Whitney zawsze częstują gównianym szampanem – wyjaśnił Lyne Victory. – Mówię im, żeby się poprawili i serwowali przynajmniej veuve, ale to tandeciarze. No to zabieram szampana ze sobą.

Ellen poszła za nimi do auta. Niosła szampana i dwa kieliszki. Kobiecie nawet by do głowy nie przyszło żądać od sekretarki takich usług, pomyślała Victory i krzywo popatrzyła na Lyne'a. Usiadł na kanapie, a Ellen wręczyła mu butelkę.

– Bawcie się dobrze, dzieciaki – powiedziała.

Victory gapiła się na nią. W pewnej chwili Ellen podłapała jej wzrok i bezradnie wzruszyła ramionami.

Victory spojrzała na Lyne'a, który fachowo zdzierał złotą folię z butelki szampana. Zmrużyła oczy. Jeśli wieczór i tak miał być stracony, to przynajmniej mogła dać nauczkę Lyne'owi Bennettowi.


Ten Lyne Bennett to koszmarny dupek, pomyślała Nico, patrząc ze złością na pierwszą stronę „New York Post".

Nagłówek krzyczał: „Soksi rządzą", ale całą górę kolumny zajmowało zdjęcie Lyne'a Bennetta i napis: „Milioner w starciu z psami. Patrz strona trzecia".

Mam nadzieję, że jakiś pies go pogryzł, pomyślała Nico, przewracając kartkę. Niestety, trochę się rozczarowała. Napisano jedynie, że Lyne Bennett usiłował nie dopuścić do tego, żeby szkolne boisko nieopodal jego domu zamieniało się popołudniami w wybieg dla psów. Lyne Bennett wspominał o „niehigienicznych warunkach", jego sąsiedzi zaś, właściciele psów, nazywali Lyne'a Bennetta „despotycznym wrogiem psów". Nico musiała się z nimi zgodzić. Przyszło jej do głowy, że nie ma nic gorszego niż facet, który nienawidzi psów. Znała Lyne'a Bennetta od lat i za każdym razem na jego widok dochodziła do wniosku, że to typ, który w dzieciństwie kopał psy, kiedy nikt nie patrzył. Refleksje na temat mężczyzn i psów przypomniały jej Kirby'ego i jego zwierzaka. I to, co robiła z Kirbym dwa razy w zeszłym tygodniu. Obiecała sobie, że w domu, w pobliżu Seymoura nie będzie myślała o Kirbym, to nie było fair wobec męża. Zamknęła gazetę i rzuciła ją na podłogę.

Była niedziela, dziesiąta rano. Nico siedziała w „jaskini", czyli mieszczącej się w piwnicy sali treningowej. Sala, położona dokładnie pod kuchnią, do której przylegał ogród i teren dla psów, pierwotnie była pozbawionym okien labiryntem małych schowków. Seymour wyłożył podłogę matami z sizalu, kazał tu wybudować prysznic, saunę i łaźnię parową, co kosztowało sto pięćdziesiąt tysięcy, a potem wstawił tu najnowocześniejsze urządzenia. Nico ćwiczyła teraz na czymś zwanym wszechstronnym atlasem treningowym. Aby prawidłowo korzystać z urządzenia, należało się do niego odpowiednio przypiąć pasami, więc podczas każdego treningu czuła się niczym ofiara jakiegoś dziwacznego naukowego eksperymentu. I pewnie tak było, do pewnego stopnia.

Popatrzyła na elektroniczny licznik. Jeszcze dziesięć minut. Zerknęła na swoje odbicie w lustrzanej ścianie. Dyszała i sapała, w napięciu marszczyła czoło. Dasz radę, motywowała samą siebie. Jeszcze… jeszcze dziewięć minut. Potem będzie osiem, i tak dalej, aż wreszcie to się skończy. Nienawidziła ćwiczeń, ale nie mogła ich sobie odpuścić, nie tylko ze względu na Seymoura. To naprawdę była część jej pracy. Victor Matrick wydał zarządzenie, że kadra zarządzająca nie tylko ma ciężko pracować, ale i bawić się do utraty tchu. Dwa razy w roku dwudziestu najlepszych dyrektorów wyjeżdżało na obóz przetrwania, gdzie uczestniczyło w górskim spływie tratwami (czwarty stopień trudności trasy), skakało ze spadochronem (mięczaki mogły skakać razem z instruktorem przywiązanym im do pleców) i jeździło na górskich rowerach w Utah. Małżonkowie byli mile widziani, ale nie niezbędni, Seymour jednak zawsze jej towarzyszył i zawsze błyszczał.

– Nie ma mowy, żeby zdołali przygotować się do każdej dyscypliny z osobna – mówił. – Sztuczka polega na tym, żeby być przez cały czas w gotowości. Dzięki dobrej kondycji będziesz mogła skutecznie rywalizować.

Stąd się wzięła sala treningowa.

Nagle zadzwoniła komórka, która wisiała na haczyku z boku atlasu. Przez chwilę Nico patrzyła na nią niespokojnie. W innych okolicznościach zostawiłaby ją na górze, zwłaszcza w niedzielę. Teraz jednak, kiedy łączyło ją coś z Kirbym (nawet przed sobą nie przyznałaby się do romansu), nie odważyłaby się na ryzyko. Co prawda powiedziała Kirby'emu, że pod żadnym pozorem nie wolno mu dzwonić do niej w tygodniu ani w weekendy, ale mógł nagle dać się porwać namiętności i zapomnieć. Popatrzyła na numer. Dzwoniła Wendy.

– Cześć – powiedziała Nico, wyplątując się z pasów.

– Victory chodzi z Lyne'em Bennettem. – W głosie Wendy pobrzmiewała mieszanka przerażenia i podziwu. – O Boże. Mam nadzieję, że nie zamieni się w Sarah-Catherine. Ona też z nim chodziła.

Nico otarła strumyk potu z karku. Dlaczego u licha Wendy nagle przypomniała sobie Sarah-Catherine? Zwłaszcza że nikt o niej nie słyszał od co najmniej trzech lat (Bogu dzięki).

– Nie przepadam za Lyne'em Bennettem, ale Vic w niczym nie przypomina Sarah-Catherine – powiedziała. – Ma swoją firmę. I prawdziwy talent.

Pomyślała, że Wendy zachowuje się jak te kobiety, którym wali się życie, więc zakładają, że dotyczy to również wszystkich innych.

– Zjesz lunch? – zapytała, wiedząc, że raczej powinna w tym czasie popracować.

– Nie powinnam – odparła Wendy.

– Ja też nie – oświadczyła Nico. – W Da Silvano o pierwszej? Zadzwonię do Victory.

Rozłączyła się i podniosła gazetę, po czym zaczęła przerzucać kartki. Na szóstej stronie znalazła zajmujące ćwierć kolumny kolorowe zdjęcie Victory i Lyne'a Bennetta w baseballowych czapeczkach Jankesów. Victory wiwatowała na stojąco, a Lyne, którego długa twarz kojarzyła się Nico z rombem, unosił zaciśniętą w pięść dłoń w triumfalnym geście.

No tak, pomyślała Nico. Widać nie mieli pojęcia, że Jankesi przegrają.

Przeniosła się na ławeczkę do wyciskania i usiadła na jej skraju. Odsunęła gazetę, żeby zagłębić się w tekst. Psuł się jej wzrok – nieuchronne po przekroczeniu czterdziestki – więc zdołała tylko przeczytać słowa: „Miłosna rozgrywka", a niżej: „Jankesi przegrali, ale to chyba nie zmartwiło miliardera Lyne'a Bennetta i projektantki Victory Ford. Tych dwoje widuje się razem na całym Manhattanie… ".

Jak do tego doszło? Nico rozmawiała z Victory w piątek rano. Victory powiedziała jej, że świetnie się bawiła z Lyne'em Bennettem, ale inaczej, niż można by przypuszczać. Szczerze mówiąc, wątpiła, czy Lyne jeszcze kiedykolwiek do niej zadzwoni. Nico uważniej popatrzyła na zdjęcie. Victory wyglądała tak, jakby faktycznie dobrze się bawiła. Nico pokręciła głową i pomyślała, że przyjaciółki nigdy nie przestaną jej zdumiewać i wprawiać w osłupienie.


A było tak, że Lyne Bennett właściwie zakochał się w Victory, a Victory w nim.

No dobrze, „zakochać się" to zbyt mocne słowo, pomyślała Victory. Ale to mógł być początek „zakochania". Sympatia, troska i czułość, które budzi w tobie mężczyzna, kiedy nagle odkrywasz, że go lubisz, że jest w porządku, może nawet bardziej niż w porządku, że być może jest niezwykły. To było takie świąteczne uczucie. W środku ciepło i przytulnie, na zewnątrz ślicznie i błyszcząco.

– Będę na dole. Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, zejdź albo wezwij Roberta.

Robert był lokajem, jedną z pięciu mieszkających tu na stałe osób personelu. Oprócz niego było jeszcze dwóch ochroniarzy, pokojówka i kucharka.

Lyne pochylił się, żeby pocałować Victory. Nadstawiła twarz i objęła go za szyję, dotykając gładko ogolonej skóry.

– Zadzwonię w parę miejsc – szepnęła. – Nie przejmuj się mną.

– Wiem, że nie muszę. – Pocałował ją mocniej, tak że opadła na łóżko. Po chwili go odepchnęła.

– Uważaj, bo się spóźnisz na spotkanie z George'em – powiedziała.

– E tam. Ten mały sukinsyn może poczekać. Boisko jest moje. – Ale po sekundzie już się wyprostował. Ma fioła na punkcie zobowiązań, całkiem jak ja, pomyślała Victory. Nie cierpiał nie dotrzymywać obietnic. – Zobaczymy się za godzinę.

– Baw się dobrze.

Zauważyła, że tego ranka wyglądał naprawdę słodko, w białym sportowym stroju i adidasach. Zamierzał pograć w squasha z innym miliarderem, George'em Paxtonem, na boisku, które najwyraźniej znajdowało się gdzieś na tyłach budynku. Victory mu pomachała, czując się trochę jak żona żegnająca idącego do pracy męża.

Opatuliła się kołdrą i rozejrzała. Postanowiła, że wstanie za minutkę. Lyne Bennett miał naprawdę wygodne łóżko. Pościel była wyjątkowo miękka, a pod plecami Victory leżały trzy poduszki królewskich rozmiarów, na których czuła się jak na chmurze. Naturalnie pościel i poduszki były białe, podobnie jak dywan i ciężkie jedwabne zasłony, a meble w stylu biedermaier. I był to prawdziwy biedermeier, w odróżnieniu od imitacji, które można znaleźć w dzielnicy antyków w Village. Same meble warte były zapewne z pół miliona dolarów. A pościel!

Dlaczego tylko prawdziwi bogacze miewają taką pościel? Victory zawitała kiedyś do Pratesi – najdroższego, jak sądziła, sklepu z bielizną pościelową na Madison Avenue – i zapłaciła tysiąc dolarów za komplet (tak naprawdę pół tysiąca, bo skorzystała z pięćdziesięcioprocentowej wyprzedaży), a jednak nie dorównywał miękkością temu tutaj. Pościel Lyne'a była wyznacznikiem różnicy między milionerem a miliarderem. Pomyślała, że niezależnie od tego, jaki sukces się odniesie, zawsze ktoś będzie miał więcej.

No i co z tego? Formalnie rzecz biorąc, Lyne miał więcej pieniędzy, za to ona była kobietą światową, wyrobiła sobie nazwisko, miała własną firmę i interesujące życie. Nie potrzebowała Lyne'a ani jego pieniędzy, ani nawet jego pościeli. Jednak właśnie dlatego romans z Lyne'em sprawiał jej uciechę. Lyne był dupkiem, ale zabawnym. Położyła głowę na poduszkach (które wznosiły się po obu stronach jej głowy, przez co niemal utonęła w pierzu), i zaczęta rozmyślać o wydarzeniach ostatnich dni.

Tamtego wieczoru, podczas pierwszej, niemal katastrofalnej randki, zaczęła kłócić się z Lyne'em już w chwili, gdy samochód ruszył spod domu.

– Naprawdę uważasz za konieczne zmuszanie swojej asystentki do noszenia za tobą szampana do auta? – Celowo nie użyła słowa „sekretarki".

– A co jej to szkodzi? – Otworzył butelkę. – Jest najlepiej opłacaną sekretarką w Nowym Jorku. Kocha mnie.

– Bo musi. I dlaczego zmuszasz ją do umawiania cię na randki? Czemu sam nie dzwonisz?

Wiedziała, że jest obcesowa, ale miała to gdzieś. Lyne kazał jej czekać podczas rozmowy z Tannerem Cole'em i to było znacznie bardziej niegrzeczne.

– No cóż… – Lyne nalał szampana do kieliszka, który stał w uchwycie z polerowanego drewna na środku kanapy. – Swój czas wyceniam na jakieś pięć tysięcy dolarów za minutę. Nie twierdzę, że nie jesteś tego warta, ale gdybym zadzwonił, a ty byś odmówiła, kosztowałoby mnie to około dwudziestu tysięcy.

– Na pewno możesz sobie na to pozwolić – oświadczyła z pogardą.

– Nie chodzi o to, na co mogę sobie pozwolić, tylko na co chcę. – Wyszczerzył zęby. Odpowiedziała mu cynicznym uśmiechem. Lyne był atrakcyjny, ale uśmiechał się jak rekin.

– To najbardziej żałosny wykręt, jaki kiedykolwiek słyszałam – powiedziała.

Postanowiła, że pokaże się z nim w Whitney, a potem wróci do domu. Nie mógł jej zmusić do wspólnej kolacji.

– Ale nie odmówiłaś – powiedział.

– Odmówię.

– Naprawdę jesteś zła, bo kazałem Ellen umówić cię na randkę? – spytał.

Przynajmniej wystarczyło mu przyzwoitości, żeby wyglądać na zdumionego.

– Nie – odparła. – Naprawdę jestem zła, bo kazałeś mi siedzieć i czekać, aż skończysz rozmowę z Tannerem Cole'em.

– Oczekujesz, że będę wyłączał telefon za każdym razem, kiedy wejdziesz do pokoju?

– Zgadza się – przytaknęła. – Chyba że to ja będę na linii. W takim wypadku możesz rozmawiać.

Popatrzyła na niego, ciekawa, jak to przyjmie. Czy wyrzuci ją z auta? Nie miałaby nic przeciwko temu. Najwyraźniej jednak nie potraktował jej poważnie. Zadzwoniła jego komórka, Lyne wyjął ją i popatrzył na numer.

– Więc nie pozwolisz mi odebrać telefonu od prezydenta Brazylii?

Uśmiechnęła się lodowato.

– Kiedy jesteś ze mną, prezydent Brazylii musi poczekać.

– Jak sobie chcesz. – Wyłączył telefon.

Przez chwilę jechali w niechętnym milczeniu. Nawet go nie znała, więc dlaczego wykłócali się jak para? Zaczynały jej dokuczać wyrzuty sumienia. Takie jędzowate zachowanie do niej nie pasowało. Mężczyźni pokroju Lyne'a Bennetta potrafili wyzwolić w kobiecie najgorsze instynkty, ale nie wolno sobie folgować.

– To naprawdę był prezydent Brazylii? – zapytała.

– Ellen. – Zarechotał. – Jeden zero dla mnie. Przygryzła wargę, kryjąc uśmiech.

– Na razie – powiedziała.

– A właściwie jeden zero dla ciebie. Bo to naprawdę był prezydent Brazylii.

O Boże. Wariat, pomyślała.

Auto wjechał na Madison Avenue. Przed Whitney Museum stał tłum samochodów i Lyne'a nagle ogarnęła obsesja. Koniecznie chciał, żeby Wybój zaparkował naprzeciwko wejścia.

– Dawaj, Wybój! – wrzeszczał zachęcająco.

– Staram się, proszę pana. Ale przed nami jest limuzyna…

– Pieprzyć limuzynę! – wrzasnął Lyne. – To auto starego Shinera. Srajnera, jak go nazywam – wyjaśnił Victory. – Kiedy startowałem w biznesie, powiedział, że nie zarobię ani grosza. Nigdy nie dam mu o tym zapomnieć. Jeśli limuzyna Srajnera nie zniknie stąd za pięć sekund, rąbnij w nią, Wybój.

– Przyjedzie policja. To długo potrwa – narzekał Wybój.

– No i co z tego? Przecież wiesz, jak sobie radzić z policją…

Victory miała serdecznie dosyć tego cyrku.

– Przestaniesz wreszcie? – Popatrzyła na Lyne'a. – Zachowujesz się jak kompletny wariat. To żenujące. Jeśli nie jesteś w stanie przejść półtora metra po chodniku, masz poważny problem.

Na Łynie nie zrobiło to najmniejszego wrażenia.

– Słyszałeś, Wybój? – Poklepał kierowcę po ramieniu. – Spędziliśmy ze sobą zaledwie dziesięć minut, a ona już mnie zna. Dajże spokój. – Wziął Victory za rękę. – Wiedziałem, że będę się z tobą dobrze bawił.

Skrzywiła się. Najwyraźniej trudno było obrazić Lyne'a Bennetta. Uznała, że zaczyna go odrobinę lubić.

I dobrze, bo nawet gdyby w tym momencie zechciała go opuścić, nie byłoby to możliwe. Wysiedli z auta i natychmiast otoczyli ich fotografowie. Biennale w Whitney było największym pokazem ostro rywalizującej grupki artystów wybranych przez komitet wystawy, jednym z najważniejszych i najbardziej kontrowersyjnych wydarzeń artystycznych w kraju. Victory zawsze zapominała, że to również wydarzenie towarzyskie. Wszyscy zapewne założą, że ona i Lyne nie tylko się spotykają, ale zapewne już od pewnego czasu są ze sobą. Pary zwykle pojawiały się na biennale w Whitney, gdy pragnęły oficjalnie powiadomić innych o swoim związku.

No i jeszcze Lyne trzymał jej dłoń, jakby byli kochankami. Nie miała nic przeciwko temu, żeby ją z nim widzieli, ale przeszkadzałoby jej, gdyby ktoś pomyślał, że uprawia z Lyne'em seks. Usiłowała delikatnie wysunąć dłoń z jego uścisku, ale tylko go zacieśnił.

– Czy kiedykolwiek przyszło ci do głowy, że pewnie cierpisz na zespół nadpobudliwości psychoruchowej? – zapytała, myśląc o jego zachowaniu w aucie.

– Niech ci będzie. – Popatrzył na nią nieuważnie. – No chodź, mała. – Pociągnął ją za rękę. – Jeśli masz dość paparazzich, wejdźmy do środka.

Zupełnie jakby była małą dziewczynką!

Mimo jej obcasów był co najmniej piętnaście centymetrów wyższy, więc nie mogła się wyrwać. To był dodatkowy punkt dla niego. Potem zaciągnęła go na Pochwy. Ale ostateczny cios padł w Ciprianim, pomyślała z zadowoleniem…

– Olbrzymie pochwy w Whitney? – zapytała Wendy.

Właściwie nie była zaszokowana – teraz prawie nic nie było w stanie jej zaszokować, miała jednak spore kłopoty z koncentracją. Tego ranka zadzwonił Shane i spytał, czy może zabrać dzieci do swoich rodziców, którzy mieszkali na Upper West Side. Myśl o Shanie razem z dziećmi i ich dziadkami bez niej przyprawiała ją o mdłości.

Wendy, Nico i Victory siedziały przy stoliku nieopodal wejścia, w najbardziej pożądanym kącie Da Silvano. Restauracja była zatłoczona, drzwi bez przerwy się otwierały i wchodzili ludzie, tylko po to, żeby usłyszeć, że nie ma wolnych stolików, i za każdym razem Wendy czuła zimny podmuch wiatru na karku. Wciąż poprawiała paszminc, ale cholerstwo nie chciało się trzymać. Paszminy zapewne dawno wyszły z mody, ale nie miała nic lepszego, w czym wyglądałaby przyzwoicie w niedziele.

Pochyliła się do przodu, udając zainteresowanie. Czy Shane powiedział już swoim rodzicom? Teściowa nigdy jej nie lubiła. Pewnie teraz opowiadała Shane'owi, że Wendy jest złą matką…

– Co roku usiłują pokazać coś szokującego – mówiła właśnie Nico. – Kilka lat temu zaprezentowali taśmę wideo z pomalowanym niebieską farbą facetem, który bawił się penisem.

– Przynajmniej szokują na równych prawach. – Victory zatopiła paluszek w talerzyku z oliwą. – W tym roku są wielkie waginy, w które wetknięto plastikowe lalki.

– Nieszczególnie staranne wykonanie – oznajmiła Nico.

– Widziałaś je? – chciała wiedzieć Wendy.

– Musiałam – odparła Nico. – Pokażemy je w grudniowym numerze.

Wendy pokiwała głową. Poczuła się wykluczona. Ona tylko robiła filmy i zajmowała się rodziną. Brak jej było ogłady, nie miała żadnego życia poza tą małą tratwą egzystencji, w której kurs wkładała całą energię. Popatrzyła na Victory, promienną niczym dwudziestopięciolatka. Były niemal rówieśnicami, ale Victory wszędzie bywała i wszystko robiła – nadal umawiała się z mężczyznami. Nagle Wendy uświadomiła sobie, że od ponad piętnastu lat nie wybrała się na randkę. Poczuła się jeszcze gorzej. A gdyby znowu musiała na nie chodzić? Nie miałaby pojęcia, jak się zachować…

– Artystka, młoda kobieta z Brooklynu, chyba niedawno urodziła dziecko i najwyraźniej przeraziło ją to doświadczenie – mówiła Victory. – Oświadczyła, że nikt jej nie uprzedził, jak to naprawdę jest.

– Błagam – jęknęła Wendy lekceważąco. – Dlaczego każda babka, która urodziła dziecko, zachowuje się jak pionierka w tej dziedzinie?

– Myślę, że tak zareagowała na to, że właśnie kobiety muszą rodzić dzieci – zauważyła Nico.

– W każdym razie Lyne'owi kompletnie odwaliło – ciągnęła Victory. – Twierdzi, że omal nie zwymiotował.

– I z takim facetem się umawiasz? – mruknęła Wendy.

– Wen, te rzeźby naprawdę były okropne – powiedziała Victory. – Nie chodzi o temat, ale o wykonanie. Postanowiłam wykręcić mu numer, za to, że jest takim dupkiem. Przekonałam go, że pewnego dnia rzeźby damskich pochew będą tak ważne jak Wenus z Willendorfu – prehistoryczna figurka bogini płodności – a on mi uwierzył. Kupił rzeźbę pochwy za dwadzieścia tysięcy dolarów.

Odchyliła się i przypomniała sobie, jak w muzeum nabierała Lyne'a, który mamrotał, niezadowolony jak uczeń, coś na temat tego, „co się porobiło ze sztuką w dzisiejszej Ameryce".

– Wiesz, te rzeźby trafią do muzeum – oznajmiła. – Na początku nikt nie traktował poważnie puszek Campbella Andy'ego Warhola.

– Oszalałaś – powiedział.

– Może ja oszalałam, ale Brandon Winters raczej nie. – Brandon Winters był kuratorem wystawy w Whitney Muse- um. Victory ledwie go znała, ale odstawiła wielkie show, ucinając z nim sobie pogawędkę przy Łynie. – Nie słyszałeś, co powiedział Brandon? Muzeum Sztuki Współczesnej w Chicago niesamowicie się interesuje tymi rzeźbami, podobnie jak dwa muzea w Niemczech. Brandon twierdzi, że porównują te rzeźby do Wenus z Willendorfu…

Brandon wcale tak nie twierdził, uznała jednak, że swobodnie mógłby wygłaszać takie bzdury.

– Jakiej Wenus? – chciał wiedzieć Lyne.

Popatrzyła na niego z udawanym zmieszaniem.

– Wenus z Willendorfu. Boże, Lyne, podobno interesujesz się sztuką… Myślałam, że o niej słyszałeś. Naturalnie, ma dopiero dwadzieścia pięć tysięcy lat, więc może umknęła twojej uwagi…

Wtedy Lyne, z dziwnym wyrazem twarzy wmieszał się w tłum gapiów, którzy zebrali się wokół instalacji z pochwą. Zamienił kilka słów z Brandonem Wintersem, który najpierw się zdumiał, potem ucieszył, a potem zrobił służalczą minę. Lyne wręczył mu wizytówkę.

– Co? – zapytała.

Ujął ją za ramię i powiódł na bok.

– Kupiłem jedną – powiedział. – Za ile?

– Za dwadzieścia tysięcy.

Pomyślała z satysfakcją, że to mniej więcej tyle, ile by stracił, gdyby raczył osobiście do niej zadzwonić, a ona by odmówiła. Mimo wszystko postanowiła iść z nim na kolację, choćby po to, by sprawdzić, jaki jeszcze numer zdoła mu wywinąć.

Posadzono ich przy romantycznym stoliku w kącie w Ciprianim. Lyne natychmiast zamówił butelkę cristala, którego popijał jak wodę. Victory naprawdę zaczynała wierzyć w to, że cierpiał na niezdolność do koncentracji, bo nie mógł usiedzieć na miejscu – ciągle wstawał, żeby pogadać z ludźmi przy innych stolikach. Nie komentowała tego ani słowem, gdyż jedynym sposobem na to, żeby mężczyzna zrozumiał swoje niewłaściwe zachowanie, jest odpłacenie mu pięknym za nadobne. Kiedy po raz trzeci wrócił do stolika, wstała i poszła do baru. Siedziała tam dwójka jej znajomych. Victory nie śpieszyła się, zamawiając piwo imbirowe, i pogadała jeszcze z nimi o renowacji ich mieszkania. Potem wróciła do Lyne'a.

– Trochę cię nie było – zauważył, dotknięty.

– Rozmawiałam z ważnymi ludźmi. – Wzruszyła ramionami.

Podszedł kelner, żeby przyjąć zamówienie.

– Poproszę trzy porcje kawioru z bieługi – powiedziała Victory z satysfakcją, jakby było to całkiem zwyczajne. Lyne starał się ukryć niezadowolenie. W końcu był miliarderem, ale dostrzegła, że lekko się wkurzył.

– Większość ludzi zadowoliłaby się jedną porcją kawioru – powiedział gniewnie.

– Nie jestem większością ludzi – odparła. – A poza tym zgłodniałam.

Potem zamówiła homara, a na deser czekoladowy suflet. Wciągnęła Lyne'a w rozmowę o dzieciństwie, o jego ojcu, który odszedł, gdy Lyne miał czternaście lat, o dwóch młodszych braciach, o tym, jak musiał pracować w delikatesach i kłamać, że jest starszy. Wzbudził w niej nieco większą sympatię. Pod nieznośną ostentacją Lyne'a Victory wyczuwała przyzwoitego człowieka. Szkoda tylko, że przez większość czasu musiał zachowywać się jak dupek.

Kiedy pojawił się deser, wstała, żeby pójść do łazienki. Faktycznie tam poszła, ale najpierw znalazła kierownika sali i wręczyła mu swoją czarną kartę American Express, by uregulować rachunek. Planowała to od samego początku. Jeśli ktoś naprawdę chce uregulować rachunek, nie czeka, aż pojawi się on na stole, tylko robi to wcześniej, dyskretnie i sprawnie, co pozwala uniknąć przepychanek podczas płacenia.

Po wyjściu z toalety podpisała potwierdzenie. Koszt posiłku wyniósł ponad tysiąc dolarów, ale Victory ani trochę się tym nie przyjęła. Może i jej firma wpadła w finansowe tarapaty, ale Lyne nie musiał o tym wiedzieć. Poza tym warto było zapłacić choćby po to, żeby zobaczyć wyraz jego twarzy, kiedy się dowie, że Victory już załatwiła sprawę rachunku.

Wróciła do stolika i czekała, plotkując nieszkodliwie o rozmaitych wspólnych znajomych. Może było to dziecinne, ale tak naprawdę uregulowanie rachunku dawało władzę, i nawet jeśli większość kobiet by tego nie zrozumiała, dla mężczyzny pokroju Lyne'a była to wyraźna oznaka dominacji. Victory odkryła również, że w chwili, w której zyskała kontrolę nad sytuacją, zachowanie Lyne'a zupełnie przestało ją denerwować.

– Prosimy o rachunek. – Lyne machnął ręką na kierownika sali.

Victory starannie złożyła serwetkę i z uśmiechem czekała, aż maitre d'hotel podbiegnie do stolika. Przenosił zatroskane spojrzenie z niej na Lyne'a i z powrotem. Pochylił się nad Lyne'em.

– Rachunek już został uregulowany – wymamrotał.

– Kogo to robota? – Lyne rozejrzał się po sali ze wściekłym niedowierzaniem.

– Czyja to robota, skarbie – poprawiła go Victory swobodnie. – Zastosowałeś niewłaściwy zaimek pytający.

– Guzik mnie obchodzą jakieś tam zapytaimki. Chcę wiedzieć, kto zapłacił rachunek.

Wyglądał tak, jakby zamierzał komuś przyłożyć. Kierownik sali, który przywykł już do napadów wściekłości wpływowej klienteli, złożył dłonie i pochylił głowę.

– Zapłaciła młoda dama. Pani Ford.

– Kto? – Lyne rozejrzał się po sali, jakby zapomniał, że jadł z nią kolację. Nagle załapał. – Och.

Uśmiechnęła się i wypuściła powietrze z płuc. W końcu zdołała zamknąć mu usta.

Nie był w stanie wydobyć z siebie słowa przez kilka następnych minut, kiedy wkładali płaszcze i schodzili po schodach. Już na chodniku burknął:

– Nie musiałaś tego robić.

– Ja nic nie muszę – poinformowała go. – Robię, co chcę.

– Zamierzałem zaprosić cię do siebie na kieliszek przed snem – powiedział. – Ale wygląda na to, że masz inne plany.

Boże, co za dzieciak, pomyślała.

– Nie mam innych planów – odparła, zirytowana jego konkluzjami. – Ale muszę iść. Dobranoc, Lyne. – Wyciągnęła rękę. – Miło się było z tobą spotkać.

– Mnie również – wymamrotał i odszedł do swojego auta.

Wybój stał i trzymał otwarte drzwi. Patrzył ze zdumieniem na Victory.

Uniosła dłoń i zatrzymała taksówkę. No cóż, wiem o nim wszystko, co powinnam wiedzieć, pomyślała, siadając z tyłu auta. Całkiem dobrze się bawiła, ale nie był dżentelmenem. Nie zaczekał z nią na taksówkę, nawet nie podziękował za kolację. Może był zbyt zaskoczony, żeby ją odprowadzić, ale mimo wszystko prawdziwy mężczyzna nigdy nie powinien zapominać o dobrych manierach. Czyżby miał takie kruche ego? To bez sensu. W przeszłości Lyne Bennett wykupywał firmy i bezlitośnie je parcelował, prawdopodobnie z czystej złośliwości. Igrasz z ogniem, szepnął głosik w jej głowie.

Nagle jednak przypomniała sobie wyraz jego twarzy, kiedy wyznał, że chciał ją zaprosić do siebie na drinka. Przez moment wydawał się zrezygnowany, jakby przypomniał sobie, że randkowanie w Nowym Jorku jest bezsensowne i nie ma sensu się starać. Zrobiło się jej smutno.

Nie poświęciła temu jednak zbyt wiele myśli. Uznała, że to koniec całej sprawy i że Lyne więcej nie zadzwoni.

– Jasne, że zadzwonił – przerwała tę opowieść Wendy. – Nie miał wyjścia.

No tak, faktycznie zadzwonił, ciągnęła Victory, pochylając się nad stolikiem, żeby nie usłyszał jej nikt postronny. O wpół do ósmej rano w sobotę. Do tego czasu zdążyła niemal całkiem o nim zapomnieć. Wszyscy w Nowym Jorku umawiali się na dziwaczne randki i wiedziała, że jeśli kiedyś na niego wpadnie, oboje będą zachowywali się tak, jakby nic się nie wydarzyło. Ale Lyne wcale nie zamierzał się poddawać.

– Halo? – powiedziała sennie do słuchawki, myśląc, że o tak wczesnej porze to zapewne Wendy.

– Chcę, żebyś wiedziała, że potencjalnie tracę dwadzieścia tysięcy, dzwoniąc do ciebie osobiście – rozległ się głos Lyne'a.

Roześmiała się wbrew sobie, zdumiona, że jego telefon ją ucieszył.

– Poważnie? – zapytała. – Czyli nadal zarabiasz pięć tysięcy na minutę, nawet w weekendy? Co ty jesteś, telekomunikacja?

– Chciałoby się. Jestem znacznie bogatszy niż telekomunikacja – mruknął.

– Na wypadek gdybym zapomniała…

– Tak czy siak, wysoko mnie wyceniają. Nawet jeśli ty mnie odrzucisz – powiedział. – Pamiętasz tę ohydną rzeźbę, którą kazałaś mi kupić? Wiedz, że się nie myliłaś. Sprzedałem ją muzeum w Chicago za czterdzieści tysięcy dolców. Uznałem, że masz prawo do dwudziestu tysięcy mojego czasu, że- by mnie odrzucić. Pozostało ci – urwał – dokładnie dziewięćdziesiąt dwie sekundy.

– O co ci chodzi? – przerwała.

– O mecz Jankesów z Red Soksami. Ostatni w tym sezonie amerykańskiej ligi. Dziś, o siódmej.

– Dobra – odparła.

Doszła do wniosku, że nie jest tak straszny – nie dość, że chciał się z nią znowu spotkać, to jeszcze próbował zmienić swoje nawyki.

Oczywiście, Lyne Bennett na zawsze miał pozostać dupkiem, ale tego wieczoru, na meczu baseballu, był całkiem słodkim dupkiem. Siedział w aucie, kiedy zjawił się po nią Wybój, co oznaczało, że przedzierał się przez całe śródmieście. Pojechali razem na lądowisko dla helikopterów na East River.

– Wiem, że jesteś bogaty – zaczęła Victory, gdy szli do srebrnego helikoptera na tratwach pontonowych. – Ale nie uważasz, że lot helikopterem na Bronx to już przesada?

– Uważam. – Pomógł jej wsiąść. – Mecz jest w Bostonie.

– Och – powiedziała Victory.

I z powodów starych jak świat, od tamtej chwili wieczór rozwijał się bardzo interesująco.


No tak, pomyślała Nico, wciągając rękawiczki. Co powinna teraz zrobić?

Zimny wiatr, ostry jak nóż, hulał po Szóstej Alei przed restauracją. Z trudem łapiąc oddech, spojrzała na zegarek i zobaczyła, że jest dopiero wpół do trzeciej. Jej córka Katrina miała być w szkółce jeździeckiej co najmniej do czwartej, ćwiczyła przed pokazem, którego organizacją zajął się Seymour. Właściwie to Seymour pewnie też był teraz w szkółce, razem z innymi rodzicami, którzy obserwowali trening swoich dzieci. Ta tajemnicza miłość do koni była wspólną pasją Seymoura i Katriny, a Nico już dawno doszła do wniosku, że jej to w ogóle nie interesuje. Także w dzieciństwie nie potrafiła zrozumieć tych małych wielbicielek koni, które przychodziły do szkoły z brudnymi włosami i śmierdziały nawozem. Naturalnie Katrina, która jeździła pięć razy w tygodniu w szkółce na Chelsea Piers (za dwieście pięćdziesiąt dolarów za godzinę), nie śmierdziała – co dzień rano brała prysznic, a raz w miesiącu szła do salonu Bergdorf Goodman, gdzie zajmowano się jej włosami i paznokciami. Ale kiedy Katrina i Seymour zaczynali mówić o koniach, oczy Nico robiły się puste. Nic nie mogła na to poradzić A tak w ogóle chodziło o to, że przez następne półtorej godziny ani Seymour, ani Katrina nie będą się zastanawiali, gdzie się podziewa.

Ani co robi.

Znów zerknęła na zegarek. Jej serce biło głośno na skutek zimna albo z podniecenia. Czy się ośmieli? Przecież nikt się nie dowie. Skłamie, że wraca do biura, i w końcu naprawdę wróci. To wcale nie było podejrzane, często pracowała w weekendy. A Wendy właśnie pojechała na nieplanowane spotkanie ze scenarzystą, Victory zaś oznajmiła, że idzie do pracowni rysować.

Jeśli miała to zrobić, musiała się pośpieszyć.

Wsiadła do taksówki i rozejrzała się uważnie, żeby sprawdzić, czy ktoś ją obserwuje. Jednak wpadała w paranoję, nie ma nic podejrzanego w samotnym wsiadaniu do taksówki. Ostatnio przed Da Silvano zawsze kręciło się paru paparazzich, nawet strzelili kilka fotek, kiedy Nico i Victory wychodziły. Teraz jednak ją ignorowali, przycupnięci niczym stadko wron na ławce przed restauracją.

– Rondo Kolumba – powiedziała do taksówkarza.

Jeśli Kirby był w domu, zawsze mogła zmienić trasę.

Wyciągnęła z torebki komórkę i popatrzyła na nią. Może lepiej nie dzwonić. Robiła się coraz śmielsza, przy każdej nadarzającej się okazji łamała złożone sobie obietnice. Po tym pierwszym razie przyrzekła sobie, że nigdy więcej tego nie zrobi. Ale po paru dniach zadzwoniła do Kirby'ego, poszła do jego mieszkania i znów uprawiała z nim seks. Dwukrotnie w trakcie jednego popołudnia! To przesądziło sprawę. Gdyby przespała się z Kirbym tylko raz, może zdołałaby uciec i nigdy nie wrócić. Najwyraźniej jednak była tak spragniona dobrego seksu, że za drugim razem miała jeszcze silniejszy orgazm – najmocniejszy w życiu. I po tym, niezależnie od tego, jak bardzo usiłowała się kontrolować, jej ciało najwyraźniej kierowało się własną wolą. Wciąż potrafiło znaleźć sposoby, by wrócić do Kirby'ego po więcej.

Podczas lunchu, kiedy Victory opowiadała o Łynie, Nico mogła myśleć tylko o tym, żeby wyjść do łazienki i zadzwonić do Kirby'ego. Powstrzymywało ją jedynie to, że zapewne i tak by go nie zastała w domu. Był młodym, wspaniałym mężczyzną i to niedzielne popołudnie spędzał z przyjaciółmi, kimkolwiek oni byli, a może nawet z dziewczyną. Kirby przysięgał, że nie ma dziewczyny i nie jest tym zainteresowany, ale Nico nieszczególnie mu wierzyła. To nie miało sensu.

– Ej, ja nie zdradzam – protestował. – Obrabiam tylko jedną kobietę naraz.

Nico trochę odrzuciło to, że Kirby uważa ją za kogoś do „obrabiania". To było prostackie.

Ale i podniecające.

Wstrzymała oddech i wybrała jego numer.

Odebrał po trzech sygnałach. Zorientowała się po odgłosach w tle, że był poza domem. Jej dobry nastrój prysł.

– Cześć – powiedział Kirby, nieco zdumiony. – Jest niedziela.

– Wiem – mruknęła. – Mam przerwę, i pomyślałam, że może się spotkamy. Ale chyba jesteś zajęty…

– Nie jestem – przerwał szybko. – To znaczy jestem. Jem późne śniadanie.

– Nic się nie przejmuj – powiedziała, usiłując ukryć zawód. – Spotkamy się w przyszłym tygodniu.

– Poczekaj. – Zniżył głos. Rozległ się śmiech i szczękanie sztućców, a potem zapadła cisza. – Jesteś?

– Halo?

– Jestem w łazience. A ty gdzie?

– Jadę do centrum.

– Super – powiedział. Co to niby ma znaczyć, zastanawiała się, sfrustrowana. Zamierzał się z nią spotkać czy nie? Kirby był zawsze taki niekonkretny, jakby nie potrafił pojąć, że język służy przede wszystkim do przekazywania informacji.

– Spotkamy się czy nie? – postanowiła go przycisnąć.

– Tak. Jasne. Czemu nie – odparł. – Ale nie w tej chwili. Właśnie czekam na swoje kanapki z jajkiem na miękko.

Kusiło ją, żeby zauważyć, że godzina z nią powinna być dla niego ważniejsza od jajek, ale zmieniła zdanie.

– To co robimy? – zapytała.

– Może spotkamy się tutaj? Zjem jajka i pójdziemy do mnie.

Wyobraziła sobie, jak siedzi w lokalu i patrzy, jak Kirby je kanapki z jajkiem, a jego przyjaciele gapią się na nią i zastanawiają, co ona tu robi, do cholery, i co w ogóle Kirby wyprawia z kobietą tak starą, że właściwie mogłaby być jego matką.

– Kirby, wiesz, że tego nie mogę zrobić – Nawet w jej własnych uszach zabrzmiało to lekko rozpaczliwie.

Zastanawiała się, jak młodzi w ogóle potrafią cokolwiek ustalić.

– Czekaj. Niech pomyślę – powiedział Kirby. Milczał przez dłuższą chwilę. – Już wiem – oznajmił w końcu. – Spotkajmy się przed restauracją. Zadzwoń, jak będziesz dojeżdżała, pewnie do tego czasu zjem jajka. Możemy się do mnie przespacerować.

Plan był ryzykowny, ale wizja popołudniowego seksu sprawiła, że Nico nie mogła zrezygnować. W sumie nie znała nikogo, kto mieszkałby w okolicy Kirby'ego… Pewnie nic się nie stanie.

– No dobrze – powiedziała ostrożnie. – Ale kiedy zadzwonię, wyjdź od razu.

– Halo? Nie jestem głupi – wyszeptał uwodzicielsko.

Rozłączyła się i usiadła wygodniej. Jej serce waliło jak oszalałe na myśl o spotkaniu z Kirbym. Teraz, kiedy wiedziała, że go zobaczy, czuła jednocześnie ulgę i niepokój. A jeśli ktoś zauważy, jak razem idą po ulicy? Jeśli ktoś zauważy ją wchodzącą do jego budynku… z nim?

Jadł jajka na miękko, pomyślała. Jajka na miękko na kanapce w niedzielne wczesne popołudnie. Było w tym coś wzruszająco prozaicznego. Kirby to facet, faceci jadają jajka w weekendy. Tylko nie Seymour. Seymour traktował je jak truciznę. Pomyślała, że od co najmniej siedmiu lat nie zjadł z własnej woli ani jednego jajka.


Taksówka skręciła w Drugą Aleję. Nico znajdowała się zaledwie dwie ulice od budynku Kirby'ego. Może powinna wejść do recepcji i poczekać? To jednak byłoby jeszcze trudniejsze do wytłumaczenia niż pętanie się po ulicy.

Zapłaciła kierowcy i wyszła. Ostatni raz, przysięgła sobie w duchu.

– Cześć – powiedziała do aparatu. – Jestem. Stoję przed… – uniosła wzrok – sklepem o nazwie Sable's?

– Zaraz tam będę – oznajmił.

Opatuliła się kurtką, uniosła futrzany kołnierz i ukryła w nim szyję. Zerknęła na witrynę niewielkiego sklepiku z kawiorem i wędzonymi rybami. „Spróbuj naszej sałatki z homara!", zachęcała tablica w oknie. „Najlepsza w Nowym Jorku".

W sklepie kłębił się tłum, dzwonek brzęczał za każdym razem, gdy ktoś otwierał drzwi.

– Nic na to nie poradzę – wyszeptała do siebie.

Mogła sobie wyobrazić, jak Seymour zareagowałby na takie wytłumaczenie, gdyby ją przyłapano. „Wybacz, skarbie, on był młody i wspaniały, nie mogłam nic na to poradzić. Jestem tylko kobietą, wiesz? To po prostu biologia". Przecież właśnie taki kit mężczyźni wciskali kobietom od wieków. Nigdy w to nie wierzyła, nigdy nie przyszło jej do głowy, że to może być prawda. Teraz jednak zaczynała rozumieć. To się zdarzało. Człowiek mógł dać się porwać pożądaniu, które nim zawładnęło, które było potężniejsze od rozumu. Musiała tylko skończyć ten układ, nim ktokolwiek się dowie. No bo jeśli nikt się nie dowie, to chyba nie będzie miało znaczenia?

Rozejrzała się po ulicy w nadziei, że ujrzy wysoką sylwetkę Kirby'ego. Gdzie on był? Jeśli nie przyjdzie za minutę albo dwie, będzie musiała się zbierać…

To niesprawiedliwe, pomyślała z rozpaczą. Przecież pragnęła jedynie odrobiny dobrego seksu przed śmiercią. Zanim będzie zbyt stara, by ktokolwiek ją zechciał.

Dzwonek nad drzwiami brzęknął.

– Nico? – rozległ się męski głos.

Zamarła. Pomyślała, że to było nieuniknione. W każdej chwili mógł zjawić się Karby i wszystko się wyda. Odwróciła się.

– Cześć, Lyne – powiedziała obojętnie, jakby wcale jej nie zdumiał jego widok. Co do jasnej cholery Lyne robi na Drugiej Alei, myślała gorączkowo. Wolała go o to nie pytać, bo mógł się zrewanżować podobnym pytaniem. I co by mu odpowiedziała? „Spotykam się tu z kochankiem"?

Nagle w jej mózgu włączył się automatyczny pilot.

– Widziałam cię dzisiaj w „Post" – powiedziała.

– Niezłe zdjęcie, nie? – Poklepał ją po ramieniu zwiniętą gazetą, jakby była którymś z jego kumpli. Czy zdawał sobie sprawę, że Nico przyjaźni się z Victory? Lepiej nie poruszać tego tematu. Poczuła, że włoski na karku stają jej dęba ze strachu. Była pewna, że Kirby nadejdzie lada moment.

– Chodzi mi o wybieg dla psów – powiedziała lodowato.

Jego rysy stwardniały. Victory uważała, że Lyne jest słodki, i pewnie taki byt, kiedy chciał. Podejrzewała jednak, że się zgrywał. Lyne Bennett był zimnym zabójcą, który nie lubił, kiedy mu się nastąpi na odcisk.

– Strasznie nakręcili – oświadczył. – Przeszkadza mi, że ludzie nie zbierają gówien po swoich psach. Miastu już nie zależy na egzekwowaniu tego przepisu.

Zastanawiała się z nienaturalnym uśmiechem, po co poruszyła ten temat. Teraz pewnie będzie zmuszona wysłuchać całej diatryby przeciwko psiemu gównu. Musiała jakoś się go pozbyć…

Wzruszyła ramionami.

– To miasto to jeden wielki śmietnik. – Klasyczny komentarz.

Zadziałało. Znów poklepał ją po ramieniu gazetą i odwdzięczy! się standardową ripostą:

– I jest coraz gorzej.

Odwrócił się, a Nico westchnęła z ulgą.

– Cześć – powiedział.

Pomachała mu, ale on nagle znów na nią popatrzył.

– A skoro już o śmietniku mowa, jak leci w Splatch? – zapytał.

No nie. Chciał gadać o pracy. Miną dwie albo i trzy minuty, nim zdoła się go pozbyć, a do tego czasu Kirby bez wątpienia się zjawi.

– Musimy się kiedyś umówić na lunch i o tym pogadać – oświadczyła, jakby w ogóle istniało choćby minimalne prawdopodobieństwo takiego spotkania.

Nie zadziałało. Podszedł bliżej i pochylił głowę, jakby zamierzał uciąć sobie z nią pogawędkę.

– Co myślisz o Seldenie Rosie? – zapytał.

Rany boskie. Musiała jakoś z tego wybrnąć. Pytanie Lyne'a wymagało odpowiedzi, ale bardziej zaniepokoiło ją, dlaczego Lyne Bennett zainteresował się właśnie Seldenem Rose'em? Przez głowę przemknęło jej kilka możliwości, w tym ewentualność, że Selden Rose może przejąć schedę po Victorze Matricku. Ta myśl ją rozzłościła i przyprawiła o lekkie mdłości.

Odwróciła głowę. Kirby szedł ulicą. Jakieś sto pięćdziesiąt metrów od nich…

Popatrzyła na Lyne'a, jakby nie zauważyła Kirby'ego. Serce podeszło jej do gardła. Odkaszlnęła i przyłożyła dłoń w rękawiczce do ust.

– To zależy od tego, co chcesz wiedzieć, Lyne – powiedziała.

– Pytam z ciekawości – odparła.

Czuła, że Kirby stoi tuż za nią. Miała wrażenie, że mięśnie jej nóg zaraz odmówią posłuszeństwa.

– Lyne! – wykrzyknął Kirby. Trącił Lyne'a w ramię.

Lyne obrócił się na pięcie, a irytacja na jego twarzy ustąpiła miejsca męskiej serdeczności.

– O, Kirby, chłopie. – Nagle zaczął się zachowywać jak dwudziestopięciolatek. Wyciągnął rękę, Kirby przybił mu piątkę, a potem poklepali się po ramionach.

– Jak się miewasz? – Kirby nie patrzył na Nico.

– Na jej twarzy pojawił się wyraz cierpliwej irytacji.

– Pojedziesz w tym roku do St. Barts? – spytał go Lyne.

Kirby przestępował z nogi na nogę, trzymał ręce w kieszeniach i naciągał tweedową marynarkę na tyłku. Nico nie potrafiła powstrzymać się od zerkania.

– Zależy – odparł Kirby. – A zapraszasz mnie w tym roku na swój jacht?

Lyne sprytnie uniknął odpowiedzi, odwracając się do Nico.

– Znasz Nico O'Neilly? – spytał Kirby'ego.

Popatrzyła na Kirby'ego z najbardziej lodowatą miną, jaką potrafiła zrobić. Błagam, Kirby, modliła się, nie bądź głupi.

– Tak…? – Kirby popatrzył na nią z wahaniem, jakby nie był pewien albo nie pamiętał. – Wydaje mi się, że kiedyś się poznaliśmy.

– Możliwe – oświadczyła Nico lekceważąco i celowo nie wyciągnęła ręki.

Lyne odwrócił się do Kirby'ego, żeby się pożegnać, a Nico skorzystała z okazji.

– Do zobaczenia, Lyne. – Wskazała dłonią na sklep rybny. – Muszę…

– No tak. – Pomachał jej. – Najlepsze ceny kawioru w mieście.

Kiwnęła głową, jakby dobrze o tym wiedziała, i otworzyła drzwi. Owionęło ją ciepłe, śmierdzące powietrze. Brzęknął dzwoneczek.

– Masz tu prezent. – Podała Kirby'emu puszkę kawioru z bieługi. – Za to, że byłeś takim grzecznym chłopczykiem.

Wziął puszeczkę i postawił ją na szklanym stoliku. Stali w jego salonie. Kirby w końcu zdołał się uwolnić od Lyne'a i wrócił do domu, a ona poszła za nim po spędzeniu jakiegoś kwadransa w sklepie rybnym.

Przywarł do niej.

– Gdybym wiedział, że będę dostawał kawior za oszukiwanie Lyne'a Bennetta, robiłbym to dzień w dzień – wymamrotał w jej szyję.

– Nie przyzwyczajaj się, skarbie – powiedziała.

– A mogę przyzwyczaić się do tego? – zapytał.

Nagle popchnął ją i przechylił przez poręcz fotela. Rozwarł nogi Nico i objął ją w biodrach, po czym rozpiął zamek błyskawiczny w jej spodniach.

– Jesteś niegrzeczną dziewczynką, prawda? – Ściągnął jej spodnie aż do jej kostek. Pomasował dłonią goły tyłek Nico. – Podobało ci się? – spytał. – Niemal cię przyłapano. Jesteś bardzo niegrzeczną dziewczynką.

Uderzył ją w pośladek. Krzyknęła ze zdumienia i rozkoszy. Ściągnął ją na podłogę i ustawił się za nią.

– Nie – powiedziała słabo.

– Co nie? – Znowu dał jej klapsa. I tam, na dywanie w lamparcie cętki, kupionym na osiemdziesięcioprocentowej wyprzedaży u Ralpha Laurena, uprawiali najlepszy seks, jaki im się zdarzył.

– Widzisz? – powiedział potem Kirby. Siedział po turecku na kanapie, całkiem goły. – Mówiłem, że potrafię grać.

Загрузка...